„Po 5 minutach romantycznej randki miałam ochotę wiać. On zjadł drogie mule, a ja najadłam się tylko wstydu”
„Napisał, że będzie w moim mieście za kilka dni i zapytał, czy spotkamy się na kolacji. Nie pisał o kawie, ani o drinku. O kolacji. Elegancko, konkretnie. Poczułam to znajome napięcie, którego nie czułam od dawna”.

Mówią, że życie po trzydziestce to nowy początek. Może i tak. Ale kiedy zbliżasz się do trzydziestki z okładem, a wokół ciebie każda koleżanka już albo ma pierścionek, albo dziecko – to nie jest nowy początek, tylko raczej poczucie, że coś przegapiłaś.
Wieczorami siadam z kubkiem herbaty, odpalam komputer i zaczynam kolejny wieczór z serialem o miłości, w którym przynajmniej coś się dzieje. A u mnie? Od dwóch lat cisza. Po rozstaniu z Marcinem starałam się trzymać fason. Nie płakałam, nie wypisywałam do niego po pijaku, nie słuchałam smutnych piosenek na zapętleniu. Tylko jakoś tak... zapadłam się w siebie. Nagle znajomi przestali pytać, co u mnie słychać, tylko zaczęli mówić: „Anka, ty to taka fajna jesteś, czemu nikogo sobie nie znajdziesz?”.
Czemu? Bo nie mam siły znów od nowa tłumaczyć komuś, że nie lubię kolendry i że mój ojciec zmarł, gdy byłam mała. Bo nie mam ochoty znów liczyć, ile dni minęło od ostatniej wiadomości. Bo boję się, że znowu kogoś pokocham bardziej, niż on mnie. Ale potem któregoś wieczoru, po kieliszku wina, zainstalowałam aplikację randkową. Z ciekawości. Żeby sprawdzić, co tam grają. Przesuwałam tych facetów z lewa na prawo i z powrotem, aż trafiłam na Pawła. Wysoki, z brodą i oczami jakby trochę nie z tego świata. Miał w opisie: „Mam własną firmę, kocham podróże, wiem, które wino pasuje do czego. I szukam kobiety, z którą można dzielić życie, nie tylko łóżko.” „Oho”, pomyślałam. „Zbyt dobre, by było prawdziwe”. Ale serce – głupie, jak zawsze – zabiło ciut szybciej.
Zauroczenie od pierwszej wiadomości
Pierwszy napisał on. „Cześć, Aniu. Mam nadzieję, że nie tylko ja tu trafiłem przez przypadek.” Uśmiechnęłam się. Nie był nachalny, nie rzucał głupich tekstów. Odpisałam.
Wymiana wiadomości potoczyła się szybko. Z każdym dniem czekałam na jego wiadomości trochę bardziej. Paweł był zabawny, ale nie starał się za bardzo. Inteligentny, ale nie zarozumiały. Pisał o podróżach, które odbył, o tym, że kilka lat mieszkał we Włoszech. Przesłał mi zdjęcia z Toskanii – niepozowane, z jakąś naturalną swobodą, która mnie zaintrygowała.
Zapytał, czy lubię wino czerwone czy białe. Odpisałam, że różowe, bo jeszcze nie zdecydowałam, czy wolę żyć lekko czy mocno. Odpisał tylko: „To się dobrze składa. Ja lubię równowagę.” Pewnego wieczoru siedziałam z Majką, moją przyjaciółką, piłyśmy coś niedrogiego i gadałyśmy o facetach. Pokazałam jej zdjęcia Pawła, przeczytałam kilka naszych wiadomości. Skrzywiła się.
– Uważaj, Anka. Takie idealne typy są zazwyczaj albo żonaci, albo psychopaci. Albo jedno i drugie.
– Przestań, przecież nawet się z nim jeszcze nie spotkałam.
– No właśnie. Facet z firmą, pasją, włoskimi winami i jeszcze do tego wolny? I szuka kogoś w internecie? Coś tu nie gra.
Wzruszyłam ramionami. Jasne, trochę mnie to zastanawiało, ale z drugiej strony – może miał pecha w miłości, tak jak ja? Może nie każda historia musi zaczynać się podejrzanie. A poza tym – jak się bać, to lepiej bać się później. Napisał, że będzie w moim mieście za kilka dni i zapytał, czy spotkamy się na kolacji. Nie pisał o kawie, ani o drinku. O kolacji. Elegancko, konkretnie. Poczułam to znajome napięcie, którego nie czułam od dawna.
– Umówiliście się w końcu? – zapytała Majka, kiedy zadzwoniłam do niej wieczorem przed randką.
– Tak. Jutro. W takiej restauracji z owocami morza. Podobno świetna.
– No to trzymam kciuki. Ale miej oczy szeroko otwarte.
Oczy miałam otwarte. Ale serce... już wtedy chyba było lekko przymknięte. Albo wręcz przeciwnie – zbyt gotowe, żeby znowu dać komuś szansę.
Randka jak z filmu
Przyjechałam na miejsce punktualnie. Paweł już czekał przy stoliku, ubrany w granatową koszulę i ciemne spodnie. Podniósł się, uśmiechnął i odsunął mi krzesło. Czułam się jak w filmie, i to takim lepszym, nie jednym z tych niskobudżetowych.
Restauracja była elegancka, w środku pachniało świeżymi ziołami i czymś cytrusowym. Kelner mówił z lekkim francuskim akcentem, który wydawał się trochę przerysowany, ale w tej scenie pasował idealnie. Paweł nie czekał, aż wybiorę – zamówił przystawki, mule w białym winie, owoce morza i butelkę wina, które – jak powiedział – idealnie pasuje do klimatu wieczoru.
Rozmawiało się z nim łatwo. Opowiadał o swoim domu „pod lasem”, gdzie czasem pracuje zdalnie i gdzie ponoć najlepiej smakuje kawa z widokiem na mgłę. Mówił o swojej firmie – coś o logistyce, czymś, co brzmiało mądrze i zagranicznie. Umiał zbudować narrację. A ja chłonęłam każde słowo.
– Lubisz podróżować? – zapytał.
– Tak. Ale ostatnio rzadko to robię. Praca, życie, brak kompanii.
– To trzeba będzie nadrobić. Toskania we wrześniu... brzmi dobrze?
Nie odpowiedziałam od razu. Uśmiechnęłam się tylko, bo na chwilę uwierzyłam, że rzeczywiście mogę tam być. Że ktoś może mnie tam zabrać. Był uroczy. Komplementował mnie, ale nie nachalnie. Czułam się zauważona, ale nie wypytywana. Gdy kelner przyniósł rachunek, Paweł sięgnął do kieszeni marynarki, po czym zmarszczył czoło.
– Kurczę, chyba zostawiłem portfel w aucie. Zaraz wracam.
Zostawił telefon, płaszcz, wszystko. To było uspokajające. Kiwnęłam głową.
– Jasne, poczekam.
Zostałam przy stoliku, sącząc ostatni łyk wina. Patrzyłam przez okno na światła miasta i myślałam, że to jeden z tych wieczorów, które zapisują się w pamięci. Mijało pięć minut. Potem dziesięć. Wciąż go nie było.
Rachunek do zapłaty
Zaczęłam się wiercić. Spojrzałam na telefon – minęło już piętnaście minut. Wyszłam na chwilę przed lokal, popatrzyłam na parking. Cisza. Ani śladu Pawła. Może nie mógł znaleźć miejsca? Może ktoś go zatrzymał? Może coś się stało? Wróciłam do środka, starając się zachować spokój. Kelner podszedł po chwili i spojrzał na mnie z uprzejmym uśmiechem, ale w jego oczach było coś więcej – wyczekiwanie.
– Czy pan wróci za moment? – zapytał cicho, nachylając się.
– Tak, zostawił portfel w samochodzie. Zaraz będzie – odpowiedziałam z pewnością, której już w sobie nie miałam.
Sięgnęłam po telefon i napisałam mu wiadomość. „Wszystko ok? Czekam.” Dwie szare fajki. Nie odczytane. Zaczęłam się martwić. A potem zadzwoniłam. Połączenie nie doszło nawet do pierwszego sygnału – od razu przeszło na pocztę.
Wtedy poczułam, jak robi mi się gorąco. Coś nie grało. Odsunęłam od siebie kieliszek i spojrzałam jeszcze raz na drzwi. Pustka.
– Proszę pani, czy możemy uregulować rachunek? – kelner ponownie się zbliżył. Nie miał już tej łagodności w spojrzeniu.
Rachunek opiewał na 612 złotych. Otworzyłam torebkę. Wyjęłam kartę. Zaciągnęłam winę na swoje konto.
– Proszę bardzo – powiedziałam, a głos mi się lekko załamał.
Wyszłam z restauracji z poczuciem, że świat właśnie przestał być bezpieczny. Na chodniku rozejrzałam się jeszcze raz, z nadzieją, która gasła z każdą sekundą. Potem wsiadłam w taksówkę. Jechałam do domu w milczeniu, patrząc w okno i myśląc, że przecież to nie mogło się właśnie zdarzyć. Kiedy weszłam do mieszkania, buty zsunęłam bez siły. Usiadłam na łóżku i otworzyłam laptopa. Weszłam na Facebooka, wpisałam jego imię, nazwisko – to, które mi podał. Nie istniał. Ale był ktoś bardzo do niego podobny. Inne imię. Inna kobieta na zdjęciu. Zdjęcie z Toskanii. Wtedy zrozumiałam, że nie tylko zapłaciłam za kolację. Zapłaciłam za złudzenie. I za własną naiwność.
Szukanie prawdy
Następnego dnia obudziłam się wcześnie, choć spałam zaledwie kilka godzin. Miałam wrażenie, że wszystko śniło mi się tylko po to, żeby mnie upokorzyć raz jeszcze. Ale wystarczyło spojrzeć na historię transakcji w bankowości – 612 zł. Fakty. Bez miejsca na wątpliwości. Zadzwoniłam do Majki. Nie odbierała. Wysłałam wiadomość: „Pamiętasz Pawła? Wczoraj zniknął w trakcie kolacji. Zapłaciłam wszystko. Telefon wyłączony. A profil... nie istnieje.” Oddzwoniła natychmiast.
– Żartujesz?
– Nie.
– Sprawdzałaś gdzieś jeszcze?
– Tak. Znalazłam jego zdjęcie w mediach społecznościowych. Inne imię, inna kobieta. Ale to on. I Toskanię też wstawiał. Słowo w słowo to samo, co pisał do mnie.
– Wiesz co... musimy to zgłosić. Zgłoś to na aplikacji randkowej, może mają mechanizmy blokujące.
Zgłosiłam. Wypełniłam formularz. Opisałam sytuację. Dostałam automatyczną odpowiedź, że „przyjrzą się sprawie” i że „dziękują za zgłoszenie”. Nic, co mogłoby mi pomóc poczuć się mniej głupio. Wrzuciłam jego zdjęcie do wyszukiwarki grafiki. Pojawiło się kilka wyników – ale wszystkie konta nieaktywne. Ale było coś jeszcze – forum kobiet, temat: „Uwaga na oszusta randkowego – przystojniak z winem i podróżami”.
Serce zabiło mi szybciej. Weszłam w wątek. Kilka wpisów, każdy z innym imieniem mężczyzny, ale opis... niemal identyczny. Toskanii nie dało się nie zauważyć. Napisałam do jednej z kobiet. Odpisała po godzinie. „Też zapłaciłam. U mnie było 480 zł. Tyle, że on wtedy miał na imię Michał.” Wysłała mi zdjęcie. To samo ujęcie, ten sam mężczyzna.
Zaczęłam szukać dalej. Inne fora, komentarze, grupy. Każdy trop prowadził do tego samego schematu: wino, dom pod lasem, urok, zniknięcie. Wiedziałam, że nie jestem jedyna. Ale zamiast ulgi, czułam jeszcze większe rozczarowanie. I wściekłość – że tak łatwo dałam się nabrać, mimo ostrzeżeń. I bezsilność – bo on znów zniknie, zmieni imię, zdjęcie, opowieść. A ja? Ja zostanę z rachunkiem, który nie kończył się na 612 zł.
Anna, 38 lat
Czytaj także:
- „Romantyczny weekend z facetem z Internetu przerodził się w dramat. Nie wierzyłam, że chciał mnie oszukać”
- „Nie zniosę już kolejnej nieudanej randki w ciemno. Wolę zostać starą panną niż męczyć się z jakimiś gogusiami”
- „Umówiłam się z nieznajomym facetem z internetu na randkę w ciemno. Wielka pomyłka okazała się istnym zrządzeniem losu”