Reklama

Nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, że żyjemy skromnie. Za skromnie. Pracuję na kasie w dyskoncie – tym najtańszym w naszej dzielnicy. Znam ceny na pamięć, zresztą nie tylko ja. Klienci też znają, bo często przeliczają każdy grosz. Tak samo jak ja.

Reklama

Odkąd zostałam sama z Bartkiem, każdy dzień to walka – nie o luksus, tylko o to, żeby starczyło na czynsz, jedzenie, bilety miesięczne i coś do szkoły. Czasem ktoś mi mówi: "Najważniejsze, że się kochacie." A ja wtedy milczę. Bo kochamy się bardzo, to prawda. Ale miłością się nie zapłaci rachunku za prąd. Miłością się dziecku nie kupi kurtki zimowej.

Bartek ma trzynaście lat i właśnie poszedł do siódmej klasy. To taki moment, kiedy chłopiec bardzo chce być mężczyzną, a jednocześnie jeszcze czasem tuli się wieczorem i mówi: "Mamo, dobrze, że jesteś". I jak ja mam mu powiedzieć, że brakuje nam pieniędzy?

Przez całe wakacje zbierałam. Odkładałam wszystko, co się dało. Nie kupowałam nic dla siebie. Myślałam tylko o jednym – żeby kupić mu porządne buty na początek roku. Takie, żeby się nie wstydził. Nie były markowe, nie było mnie na to stać. Ale były nowe, czyste, białe, sportowe, modne. Na ile mogły być modne – zrobiłam, co mogłam.

Wieczorem przed pierwszym dniem szkoły Bartek przymierzył je i stał się jakby wyższy. Chodził po pokoju i mówił:

– Ale wygodne… Mamo, serio fajne.

Uśmiechnął się. A ja udawałam, że zmywam naczynia, żeby nie widział, że mi łzy napływają do oczu. Rano wyszedł wcześnie. Fryzura zrobiona, plecak spakowany, biała koszulka wyprasowana. A buty – błyszczały. Patrzyłam, jak idzie pewnym krokiem, a mi aż się serce ścisnęło z dumy. I z ulgi. Że choć raz dałam radę.

A potem zostałam w domu i płakałam. Nie z bólu. Z przemęczenia, z emocji. I z nadziei, że może ten rok będzie lepszy.

Coś się zmieniło

– I jak było? – zapytałam, kiedy tylko przekroczył próg.

Stałam przy kuchence, udając, że zajęta jestem zupą. W rzeczywistości czekałam. Na ten moment, kiedy przyjdzie, opowie coś, może się uśmiechnie.

– Normalnie – odpowiedział cicho.

Nie spojrzał na mnie. Plecak rzucił w kąt, butów nawet nie zdjął od razu. Przeszedł obok mnie jak cień i zamknął się w swoim pokoju.

W rękach trzymałam łyżkę, ale nie miałam już siły nią ruszyć. Usłyszałam, jak przekręca klucz w zamku. Po co? Przecież nigdy wcześniej tego nie robił.

Podeszłam do drzwi. Nie pukałam, nie chciałam go przestraszyć. Przyłożyłam tylko dłoń do drewna. Czułam, że coś jest nie tak. Że nie chodzi o zmęczenie.

Próbowałam sobie przypomnieć, jak wyglądał, kiedy wychodził. Był dumny. Prostował się. Miał błysk w oku. Teraz... nie było nic.

Wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole. W zlewie stały naczynia, ale nie miałam siły ich ruszyć. Wpatrywałam się w plamkę na obrusie i próbowałam nie dać się pesymistycznym myślom.

„Może miał gorszy dzień. Może po prostu ktoś mu nie odpowiedział na 'cześć'. Może nie zjadł śniadania i boli go głowa” – próbowałam się pocieszyć. Ale to były tylko słowa.

Bo matka czuje. Nawet jeśli dziecko milczy.

Coś się stało. Coś, o czym nie chce mówić. Coś, co zabrało mu ten błysk w oczach, który widziałam rano.

I tak siedziałam do wieczora, patrząc na drzwi jego pokoju. Bałam się zapukać. Bo czułam, że kiedy to zrobię – usłyszę coś, na co nie jestem gotowa.

To mi złamało serce

Zegar w kuchni pokazywał 21:37. W pokoju Bartka od kilku godzin panowała cisza. Nawet muzyki nie puścił, nic. Tylko raz wyszedł na chwilę do łazienki i znów się zamknął. Talerz z obiadem, który mu zostawiłam, nadal stał nietknięty na blacie.

W końcu nie wytrzymałam.

Zapukałam cicho.

– Bartek? To ja. Mogę?

Nie odpowiedział. Ale po kilku sekundach usłyszałam przesunięcie zamka. Otworzył. Stał naprzeciwko mnie ze spuszczoną głową, jakby nie chciał, żebym patrzyła mu w oczy. Wpuścił mnie bez słowa.

Usiadłam na brzegu jego łóżka. On usiadł na podłodze, plecami oparty o ścianę. Milczał.

– Kochanie… – zaczęłam ostrożnie. – Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Ale widzę, że coś jest nie tak. Martwię się.

Chciał coś powiedzieć, ale przełknął ślinę i odwrócił głowę. I wtedy, nagle, jakby ktoś przekłuł w nim balon – wybuchł.

Wyśmiali mnie, mamo! – rzucił drżącym głosem. – Przez te buty! Kuba powiedział, że wyglądam jak z bazaru, a Michał spytał, czy to prezent z lumpeksu!

Zamilkłam. Czułam, że jeśli teraz coś powiem, cokolwiek – on zamknie się znowu.

– Igor powiedział, że nawet nie wie, jaka to marka. A ja też nie wiedziałem! Wszyscy mają jakieś znane firmy! Tylko ja jedyny w takich… jakby ktoś mi je dał za darmo.

Patrzył na mnie z mieszaniną złości i wstydu. A ja… ja czułam, jak serce rozrywa mi się od środka.

– Miałem być w nich fajny… – wyszeptał.

Chciałam go przytulić, powiedzieć, że są super. Że ludzie są podli. Że to nie buty, tylko człowiek się liczy. Ale on tylko wstał, odwrócił się plecami i rzucił:

– Nie chcę więcej o tym gadać. Idź, proszę.

I znów zamknął drzwi.

Zeszłam na dół. Usiadłam przy zlewie, żeby nie było mnie słychać. I płakałam. Tak cicho, jak tylko potrafiłam.

Własne dziecko mnie znienawidziło

Następnego dnia nie poszłam do pracy. Zadzwoniłam, powiedziałam, że muszę zostać z dzieckiem. Kierowniczka nie była zachwycona, ale chyba usłyszała coś w moim głosie, bo nie dopytywała.

Bartek rano nie chciał wstać. Leżał w łóżku zwinięty w kłębek, pod kołdrą po same uszy. Bez śniadania, bez słowa. Nawet nie spojrzał w moją stronę.

Kiedy usłyszałam, jak znowu przekręca zamek, poczułam się, jakby ktoś zamknął mnie razem z nim. W tej samej ciszy.

Zaparzyłam herbatę, usiadłam w kuchni i zadzwoniłam do siostry.

– Nie wiem już, co robić – wyszeptałam, zanim zdążyła się odezwać. – Myślałam, że go ucieszą… że będzie dumny. Ale… one go zniszczyły. Te cholerne buty.

– Spokojnie, Iza – próbowała mnie pocieszyć. – Może da się je jakoś zwrócić? Albo sprzedać? A może mu kupimy inne, razem?

– Z czego, Hanka? Ja nie mam już nic. To była połowa mojej wypłaty. Już nawet nie o buty chodzi. Tylko o to, że on... on chyba mnie nienawidzi.

Wtedy usłyszałam kroki. Obróciłam się i zobaczyłam Bartka w drzwiach. Blady, z oczami podkrążonymi, patrzył na mnie jakby z innego świata.

– Naprawdę myślisz, że ja się obraziłem o buty? – spytał spokojnie.

Zaniemówiłam.

– Ja po prostu nie chcę już tam wracać – powiedział. – Nie chcę iść do szkoły. Nie chcę udawać, że wszystko gra. Nie chcę mieć z tymi ludźmi nic wspólnego, mamo.

– Bartek… – zaczęłam, ale przerwał mi:

– Ty się starasz, wiem. Ale przez ciebie jestem inny. Przez to, że na nic nas nie stać. Przez to, że nic nie mam. Przez ciebie czuję się gorszy.

Zanim zdążyłam dojść do siebie, uciekł do pokoju i znów zamknął drzwi.

Zostałam przy kuchennym stole, z telefonem w ręce, który nagle wydawał się ciężki jak cegła. Z drugiej strony siostra jeszcze coś mówiła, ale ja już nie słyszałam.

W głowie miałam tylko jedno: moje dziecko właśnie mi powiedziało, że przez mnie czuje się nikim.

Mój syn się mnie wstydził

Wieczorem, kiedy Bartek już spał – a przynajmniej tak mi się wydawało – usiadłam przy kuchennym stole i wyjęłam zeszyt z szuflady. Ten, w którym kiedyś próbowałam pisać pamiętnik, zanim zabrakło mi sił i czasu.

Napisałam na pierwszej pustej stronie:
„Droga Izo,
to nie list do Bartka. To do ciebie. Żebyś pamiętała, że się starałaś”.

I pisałam dalej. Że odkąd jego ojciec zniknął z naszego życia – a alimenty razem z nim – każdy dzień był jak pod górę. Że myłam podłogi po godzinach, że stałam w zimie na przystanku o piątej rano, żeby tylko mieć więcej zmian. Że liczyłam, ile kosztuje jedno jajko, zanim je ugotuję. Pisałam, że nie wiem, co to kino, że nowy stanik kupuję raz na dwa lata. Że moje życie to czekanie do pierwszego. Że mimo wszystko uważam, że Bartek jest najcudowniejszym dzieckiem, jakie mogło mi się trafić.

Tylko że on się mnie wstydzi. Już to wiem.

Tego dnia spotkałam też sąsiadkę na schodach. Pani Halina – z pierwszego piętra, zawsze wścibska, ale uprzejma.

– Coś taki twój Bartek ostatnio przygaszony? – rzuciła. – Zawsze dzień dobry mówił, teraz jak cień chodzi.

Uśmiechnęłam się sztucznie, ale w środku aż mnie ścisnęło. Nie tylko ja to widzę. Cały świat widzi, że co czuje mój syn.

Po jej wyjściu wróciłam do listu. Pisałam o tym, jak boli mnie myśl, że może naprawdę nie wystarczam. Że może miłość to nie wszystko. Że moje „kocham cię” nie przebiło się przez logo znanej marki.

Nie skończyłam tego listu. Schowałam go do zeszytu i włożyłam do szuflady, której i tak nikt nie otwiera.

A potem siedziałam przy kuchennym stole jeszcze długo. W ciszy. I myślałam, że gdyby Bartek kiedyś naprawdę mnie znienawidził, tego byłoby już za wiele.

Ta cisza już nie bolała

Minęły trzy dni. Bartek wciąż nie chodził do szkoły. Wysyłałam mu usprawiedliwienia, dzwoniłam, tłumaczyłam, że ma infekcję. Dyrektorka coś pomruczała, ale dała spokój.

Tego ranka, kiedy wychodziłam do pracy, zobaczyłam, że znów leży w łóżku z kapturem na głowie. Nie powiedziałam nic. Nie miałam siły na kolejną scenę.

Ale po południu, kiedy wróciłam, coś było inaczej.

Buty stały w przedpokoju – jego buty. Te białe, których już nie nosił.

Zajrzałam do pokoju. Siedział przy biurku, gryzł końcówkę długopisu i coś pisał. Gdy mnie zobaczył, spojrzał tylko krótko, ale nie uciekł wzrokiem.

Byłem w szkole – rzucił spokojnie.

Zamarłam.

– Serio?

– Tak. Do naszej klasy przyszła Ala. Nowa dziewczyna. Usiadła ze mną na chemii. Spytała, gdzie kupiłem takie buty, bo są inne niż wszystkie. Powiedziała, że fajnie, że nie wszyscy muszą mieć markowe rzeczy.

Uśmiechnął się. Trochę. Może odrobinę więcej niż trochę.

Usiadłam obok niego, ostrożnie, jakby miał się zaraz rozpłynąć.

– To dobrze… – powiedziałam, a potem zapytałam najprościej: – Zrobisz herbatę?

– Jasne – odpowiedział. Wstał, poszedł do kuchni i zaczął szukać naszych ulubionych kubków.

Usiedliśmy razem przy stole. Milczeliśmy chwilę, ale ta cisza była inna. Nie bolała. Była spokojna.

– Wiesz, mamo – odezwał się nagle. – Może te buty nie są z reklamy, ale za to są moje. I teraz trochę je lubię.

– Ja też – powiedziałam i nie dodałam nic więcej.

Patrzyliśmy przez okno. Herbaty parowały, świat powoli robił się różowy od zachodzącego słońca. I wiedziałam jedno – że tego wieczoru, choćby nie wiem co, nie zamieniłabym na żadne logo świata.

Izabela, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama