Reklama

Nie jestem typem, który lubi dzielić się swoją historią. Przez większość życia wolałem milczeć, robić swoje, wracać do domu i mieć święty spokój. A jednak… coś mnie pcha, żeby to opowiedzieć. Może dlatego, że jeśli choć jedna osoba po przeczytaniu tego pomyśli: „Nie jestem sam”, to znaczy, że warto. Agnieszkę poznałem w technikum. Miała wszystko zaplanowane: studia, mieszkanie, ślub – i tak też było. Ja? Ja po prostu byłem zakochany. I ufałem jej. Zawsze była tą „ogarniającą”. Kredyty, rachunki, dom – ja nie miałem do tego głowy. Pracowałem fizycznie, jako monter. Solidnie, dzień po dniu. Skromnie, ale uczciwie. Przez piętnaście lat byliśmy razem. Dzieci nie mieliśmy – „jeszcze nie czas”, mówiła. A ja się zgadzałem. Zawsze się zgadzałem.

Reklama

Zaczęło się klasycznie. Coraz częściej wracała późno z pracy. „Zostajemy dłużej, projekt do zamknięcia”. Potem telefon odwrócony ekranem do stołu. Nowe perfumy. Kłamstwa, coraz mniejsze, ale bardziej wyczuwalne. Pewnego wieczoru siedzieliśmy przy kolacji. Ja mówiłem coś o nowym zleceniu, a ona tylko kiwała głową i wpatrywała się w telefon. Wstała od stołu.

– Muszę na chwilę wyjść – rzuciła. – To klient.

I wyszła. Na godzinę. Bez słowa. Wtedy poczułem to pierwszy raz, że coś się rozpadło. Ale jeszcze się łudziłem. Jeszcze próbowałem ratować, naprawić. Aż któregoś dnia powiedziała:

– Piotr, chcę rozwodu.

Po prostu. Bez krzyku, bez kłótni. Jakby mówiła o zakupach. I nagle okazało się, że nie wiem, kim ona jest. I kim ja jestem. Stałem się obcym człowiekiem we własnym życiu.

Wyrolowała mnie po całości

Siedziałem po lewej stronie sali, na ławie dla pozwanych. Spocone dłonie zaciskałem na kolanach, próbując się nie trząść. Po drugiej stronie – Agnieszka. Spięta, chłodna, ubrana jakby szła na rozmowę o pracę, a nie kończyć piętnaście lat wspólnego życia. Obok niej siedział prawnik, którego pierwszy raz widziałem na oczy. Sędzia czytała coś z teczki, potem spojrzała na mnie.

– Czy pan zdaje sobie sprawę, że w ostatnich trzech latach zostało zaciągniętych sześć kredytów na pańskie nazwisko?

Zamilkłem. Spojrzałem na Agnieszkę. Nie odwróciła wzroku. Wpatrywała się gdzieś ponad moją głową, jakby czekała, aż to się skończy.

– Proszę o odpowiedź – powiedziała sędzia nieco głośniej.

– Nie… nie miałem pojęcia. Jak to możliwe?

– Wszystkie umowy zostały zawarte z pańskim podpisem. Czy pan je składał?

– Nie. Przysięgam, że nie wiedziałem. Nie wiedziałem o żadnych kredytach – odpowiedziałem, czując, że głos mi drży.

– Proszę się uspokoić – wtrącił się jej prawnik. – Pani Agnieszka wyjaśniła w oświadczeniu, że działała w dobrej wierze. Prowadzili wspólne gospodarstwo domowe, kredyty były przeznaczone na wspólne potrzeby. To były zakupy dla domu, samochód, remont kuchni. Pieniądze nie zostały zmarnowane.

Spojrzałem na Agnieszkę.

– Używałaś mojego nazwiska? Podpisywałaś się za mnie?

Wzruszyła ramionami.

– Piotr, musieliśmy jakoś żyć. Myślałam, że się pozbierasz.

– Pozbieram? – parsknąłem śmiechem. – Nawet nie wiedziałem, że się rozpadam.

Sędzia spojrzała na mnie surowo.

– Proszę nie przerywać. To nie jest miejsce na kłótnie małżeńskie.

Ale to już nie była kłótnia. To była cisza w środku człowieka, kiedy coś w nim się załamuje. Wszystko się we mnie ścisnęło. Jak mogłem być tak ślepy? Przez tyle lat ufałem jej we wszystkim. To ona zarządzała pieniędzmi, znała hasła do konta, odbierała listy z banku. Ja tylko pracowałem. Montaże, instalacje, dźwiganie kabli, ciężka robota. A ona w tym czasie budowała iluzję, w której ja byłem tylko statystą. Wróciłem do domu i usiadłem na podłodze w przedpokoju. Usiadłem, bo nogi odmówiły posłuszeństwa. Oparłem głowę o ścianę. Nie chciałem płakać, ale oczy robiły się coraz cięższe.

Myślałem, że mnie zostawiła. A tak naprawdę ona mnie sprzedała. Z dokumentem w dłoni i moim podpisem pod spodem. Zastanawiałem się, kim ona była przez te wszystkie lata. Jak bardzo musiała mnie nie szanować, żeby tak po prostu wejść do banku i podpisać za mnie wniosek. A potem jeszcze pięć razy to powtórzyć. A ja? Ufałem jej jak głupi. Jak dzieciak.

Czułem się jak totalny idiota

Po rozwodzie zostałem z jednym workiem ubrań, niespłaconym kredytem i wrażeniem, że moje życie to był tylko cudzy sen. Na szczęście Jarek pozwolił mi się zatrzymać u siebie. Miał kawalerkę na osiedlu z wielkiej płyty, wszystko z odzysku, ale przynajmniej nie czułem się jak bezdomny.

– Czemu nic nie mówisz? – zapytał któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy przy herbacie.

– Bo nie wiem, co powiedzieć. Czuję się jak idiota, Jarek.

– No to chociaż zaklnij. Rzuć kubkiem. Zrób coś. Siedzisz jak trup.

Wzruszyłem ramionami. Nie miałem siły się wściekać.

– Mam zlecenie, wiesz? Drobny remont łazienki, jakaś starsza pani na Witosa. Nie chcesz trochę dorobić?

Pokręciłem głową.

– Nie dam rady. Głowa mi pęka. Nie potrafię się skupić. Poza tym to chyba nielegalne?

– Piotrek, błagam cię. Dwadzieścia lat robisz w tej branży. Komu masz się teraz tłumaczyć? Skarbówce? Kredytom? Komornikowi?

Zaśmiałem się gorzko.

– Dobre.

– Jak zmienisz zdanie, dzwoń – dodał, sięgając po telefon i pokazując mi numer. – Babka powiedziała, że może poczekać dzień, dwa.

Nie zadzwoniłem. Przynajmniej nie wtedy. Tego wieczoru piłem herbatę jak truciznę – małymi łykami, żeby nie zadławić się gorzkim posmakiem. Siedziałem na kanapie i patrzyłem na sufit, z którego odpadała farba. Jarek już chrapał w sypialni, a ja myślałem i co teraz? Ile to człowiek może znieść, zanim się całkiem złamie?

Rano zbudził mnie hałas zza ściany. Jarek się szykował do pracy, a ja leżałem na tej jego rozkładanej wersalce, wciąż ubrany, z bólem karku i uczuciem porażki. I wtedy dotarło do mnie, że mam tylko dwa wyjścia. Albo się rozpadnę i będę żebrał o litość, albo zrobię coś, cokolwiek, żeby mieć kontrolę nad chociaż jednym kawałkiem życia. Po południu sam wykręciłem numer.

– Dzień dobry, czy pani nadal potrzebuje kogoś do remontu?

– A pan to ten od Jarka? – zapytała ciepłym głosem starsza kobieta. – Tak, oczywiście, synku. Łazienka mi się sypie. Przyjdź, jak możesz. Będę w domu.

Rozłączyłem się i poczułem coś dziwnego. Jakby mi się w płucach pojawiło więcej powietrza. Jeszcze nie miałem siły się uśmiechać. Ale miałem plan.

Odnalazłem sens w pracy

Pierwsze zlecenie u pani Zofii poszło sprawnie. Kafelki popękane, cieknący kran, stara uszczelka – robota na dwa dni. Po wszystkim dała mi herbatę i pudełko domowych ciastek.

– Synku, takich fachowców już nie ma. Dziękuję. Sąsiadce już powiedziałam i na pewno pana wezwie.

I rzeczywiście – dwa dni później zadzwoniła sąsiadka z drugiego piętra. A potem jej kuzynka. A potem sąsiad kuzynki. Bez reklamy, bez ogłoszeń. Słowo szło z ust do ust. Po tygodniu Jarek zapytał:

– Ty, ty już więcej zarabiasz niż ja.

Wzruszyłem ramionami, ale w środku czułem coś nowego. Nie dumę. Nie radość. Coś prostszego: sens. Po raz pierwszy od miesięcy budziłem się i wiedziałem, po co. Nie uciekałem przed myślami. Nie myślałem już o Agnieszce. Skupiałem się na robocie. Nie miałem jeszcze firmy. Ale miałem młotek, wiertarkę i własne tempo. I to wystarczało.

Zdobyłem uznanie byłego teścia

Telefony nie przestawały dzwonić. Jedno zlecenie kończyło się, zanim drugie się zaczęło. W weekendy już nie odpoczywałem – robiłem kosztorysy, zamawiałem materiały, zastanawiałem się, jak to wszystko ogarnąć. W końcu założyłem działalność. Formalnie, legalnie. Nawet logo mi znajomy grafik zrobił. Małe, ale moje. I właśnie wtedy zadzwonił telefon.

– Piotrek? Tu Marek… ojciec Agnieszki. Możemy się spotkać?

Najpierw chciałem rzucić słuchawką. Ale się zgodziłem. Może z ciekawości. Może z przekory. Usiedliśmy w kawiarni, jak obcy ludzie.

– Chciałem ci podziękować – powiedział. – I przeprosić. Źle cię oceniłem. Myślałem, żeś ty byle kto. A tyś zrobił coś, czego ja nie potrafiłem – podniosłeś się po upadku.

Milczałem. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

– Agnieszka… – zaczął, ale mu przerwałem.

– Nie musimy o niej mówić.

Kiwnął głową.

– Wiesz, czego ci zazdroszczę? – zapytał po chwili. – Spokoju. Tego, co masz teraz w oczach. Ja całe życie goniłem za czymś. Ty po prostu jesteś gość.

Wyszedłem stamtąd zamyślony. To była dziwna satysfakcja. Niby ciepło, ale z posmakiem goryczy. Bo wszystko, co miałem teraz, zbudowałem na zgliszczach.

Wróciła prosić o pieniądze

Nie spodziewałem się jej. Po prostu któregoś wieczoru zapukała do drzwi warsztatu. Stała w progu, w płaszczu, którego nie dopinała – schudła. Albo zmizerniała. Trzymała torebkę jak tarczę.

– Piotr… mogę na chwilę?

Nie zaprosiłem jej, ale nie zatrzasnąłem też drzwi.

– Mów.

– Mam problemy – powiedziała. – Finansowe. Straciłam pracę. On... wyjechał. Wszystko się posypało. – Urwała. – Nie proszę o wiele. Może jakaś pożyczka. Albo zlecenie. Cokolwiek.

Spojrzałem na nią i pierwszy raz nie poczułem złości. Nie było już furii, żalu, nawet nie rozczarowania. Tylko spokój.

– To nie moja sprawa – odpowiedziałem.

– Piotr, ja wiem, że... zawaliłam. Ale nie musimy być wrogami.

– Nie jesteśmy. Ale nie jesteśmy też rodziną. Ani wspólnikami. Ani znajomymi.

Zawahała się. Chciała coś powiedzieć, ale w końcu tylko skinęła głową i odeszła. Zamknąłem drzwi. Usiadłem. Nie drżały mi ręce. Nie miałem kaca moralnego. Nie czułem też ulgi. Po prostu – wiedziałem, że to był koniec.

Chciałem tylko uczciwie żyć

Minął rok. Długi rok. Firma przetrwała zimę, przeszła przez lato i jesień. Mam dwóch pomocników, mały magazyn i kalendarz zapełniony na trzy miesiące do przodu. Ciągle spłacam kredyty, ale nikt już nie grozi mi windykacją. Wszystko robię swoim rytmem. Nie wróciłem do starego mieszkania. Wynająłem coś małego, z dużym światłem i zlewem, który nie cieknie. Czasem wieczorem siadam na balkonie i patrzę, jak ludzie wracają z pracy. Myślę wtedy, że jestem jednym z nich. Zwyczajny, ale nie złamany. Nigdy nie chciałem wiele. Chciałem tylko żyć uczciwie. Teraz przynajmniej wiem, że to możliwe. I to mi wystarcza.

Piotr, 47 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama