„Na śmietniku znalazłam stary zeszyt z przepisami. To, co było napisane na ostatniej stronie, zmieniło moje życie”
„Zwykły, stary zeszyt w kratkę, z obdartą okładką i plamami po oleju. Pomyślałam, że może będzie coś fajnego – przepis placek drożdżowy, kiszone ogórki, coś w tym stylu. Gdy przewróciłam ostatnią stronę... Zamarłam”

- Redakcja
Osiedlowy śmietnik za blokiem to czasami prawdziwa skarbnica cudów. Zwłaszcza po sobotach, jak ludzie robią porządki – stare ramki, talerze, czasem ciuchy z metkami. Kiedyś nawet znalazłam nowy toster. Działa do dziś. Tamtego dnia zobaczyłam na zeszyt. Zwykły, stary zeszyt w kratkę, z obdartą okładką i plamami po oleju. Na okładce ktoś markerem napisał: „Kulinarne zapiski Wandy”. Pomyślałam, że może będzie coś fajnego – przepis placek drożdżowy, kiszone ogórki, coś w tym stylu. Gdy przewróciłam ostatnią stronę... Zamarłam.
Przeszły mnie ciarki
Zeszyt przyniosłam do domu razem z workiem cebuli i paczką parówek, które kupiłam w osiedlowym sklepiku. Rozsiadłam się w kuchni, odpaliłam czajnik i zaczęłam wertować kartki. Wszystko było zapisane jednym charakterem pisma. Przepisy jak to przepisy – bigos, śledź w śmietanie, sernik wiedeński. Już miałam zeszyt odłożyć, gdy zobaczyłam tę ostatnią stronę. A właściwie: „Ostatnie życzenie – przeczytaj, zanim będzie za późno”.
– Coś ja znalazłam. List z zaświatów? – mruknęłam do siebie.
Na stronie było coś w rodzaju listu:
„Jeśli to czytasz, to znaczy, że zeszyt znalazła właściwa osoba. W piwnicy przy ulicy Jaśminowej 7 w komórce numer 4 – za słoikami z kompotem z wiśni – znajdziesz…”.
Zamrugałam.
– Dobra, może jakaś stara baba coś sobie ubzdurała – powiedziałam głośno, choć przeszły mnie ciarki.
Jednak nie mogłam po prostu o tym zapomnieć. To był klucz do jakiejś zagadki. Wieczorem zadzwoniłam do Kaśki.
– Słuchaj, znalazłam zeszyt z przepisami, ale na końcu… jakaś wiadomość. Trochę jak z kryminału.
– Ty to masz szczęście do dziwnych rzeczy. Coś tam było o skarbie?
– Jeszcze nie wiem, ale jutro zejdę do piwnicy.
– Sama?
–A mam inne wyjście?
Przez chwilę się wahałam
Rano nie mogłam się skupić. Włożyłam skarpetki nie do pary, a klucze do piwnicy szukałam z dziesięć minut, zanim odkryłam, że mam je w kieszeni. Zeszłam na dół dopiero po jedenastej, jak już sąsiedzi porozchodzili się do pracy. Piwnice w naszym bloku były surowe, śmierdzące stęchlizną, z drzwiami z siatki i kłódkami, które pamiętały jeszcze czasy Jaruzelskiego. Moja komórka była w korytarzu na końcu, a numer cztery znajdowała się tuż przy wejściu. Zajrzałam przez prowizoryczne drzwi. Widziałam rzędy słoików. Kompoty z wiśni, tak jak było napisane. Przez chwilę się wahałam.
– No i co teraz, Iga? – powiedziałam sama do siebie.
Już miałam wrócić do mieszkania, gdy usłyszałam, że ktoś schodzi. Przykleiłam się do ściany, jakby miało to coś pomóc. Zauważyłam starszą kobietę w różowym berecie i z kluczami w ręku.
– Dzień dobry – powiedziałam z udawaną lekkością. – Przepraszam, że tak... Pani to mieszka pod dwójką, tak?
– A co? – zmrużyła oczy.
– Bo ja... Znalazłam coś, co może być pani.
– Co?
– Zeszyt. Z przepisami. A na końcu jest wiadomość.
Zamarła. A potem powiedziała coś, czego się nie spodziewałam:
– To po nią przyszłaś?
Serce waliło mi jak głupie
– Po nią? – powtórzyłam, zdezorientowana. – Znaczy... po co dokładnie?
Kobieta długo mi się przyglądała. Z bliska wyglądała jeszcze starzej. Miała cerę jak papier do pieczenia i oczy, które znały więcej, niż powinny.
– Trzeba było ten zeszyt zniszczyć dawno temu – powiedziała cicho, prawie do siebie. – Skoro trafił do ciebie, to widocznie tak miało być.
Zrobiła krok w stronę drzwi do komórki numer 4. Chwilę później klucze zazgrzytały w kłódce.
– Może to głupie pytanie, ale… to pani pisała? – zapytałam, zerkając na jej twarz.
– Nie. Moja siostra. Zmarła w zeszłym roku. A to, co napisała na końcu… – urwała. – Wiesz, ona czasem miała… takie dziwne pomysły.
Drzwi otworzyły się z jękiem i wpuściła mnie do środka. Piwnica pachniała wilgocią, starym jabłkiem i kurzem. Słoiki z kompotem faktycznie były – ustawione równo jak w aptece. Za nimi – stary karton. I jeszcze coś. Niski stołeczek i drewniana skrzyneczka przykryta gazetą.
– Weź – powiedziała kobieta, wskazując na skrzynkę. – I nie pytaj mnie o nic więcej. Nie chcę tego znać. Nie po tym, co się wtedy stało.
– Co się stało?
– Powiedziałam – odcięła ostro. – Nie pytaj.
Złapałam skrzyneczkę. Była ciężka. A ja czułam, że serce wali mi jak głupie.
– Mam pani oddać później…?
– Już jestem za stara na tajemnice – mruknęła. – Rób z tym, co chcesz. Lepiej, żebyś nie otwierała tu. Nie tutaj.
Wróciłam do mieszkania ze skrzynką pod pachą. Nie miałam pojęcia, co znajdę w środku. Czułam, że to nie będą stare przepisy.
Zatkało mnie
Dłonie mi drżały, jakbym wypiła trzy kawy na raz. Usiadłam, patrząc na nią przez dłuższą chwilę, jakbym liczyła, że sama się otworzy i pokaże, co ma w środku. Nic z tego. W końcu zdjęłam gazetę. Numer sprzed trzech lat. Otworzyłam powoli. W środku leżały koperty. Cztery. Każda podpisana innym imieniem. „Lidka”, „Andrzej”, „Tosia”, „Marek”. Obok nich – stary zegarek na skórzanym pasku i niewielka, granatowa książeczka. Pochyliłam się nad nią. Paszport. Otworzyłam. Wanda K. Zdjęcie sprzed lat. Miała w sobie coś znajomego. Wzięłam go do ręki, a wtedy z niego wypadła stara, pożółkła fotografia. Czwórka dzieci – dwie dziewczynki, dwóch chłopców. I Wanda. Wzięłam kopertę zaadresowaną do Tosi i otworzyłam.
„Jeśli to czytasz, to znaczy, że ktoś w końcu zdecydował się dotrzeć do prawdy. Przez wiele lat milczałam, bo nie było innej opcji. Teraz… teraz nie mam już nic do stracenia. Powiedz im, że nie uciekłam. Że nie zostawiłam ich z wyboru”.
Zatkało mnie. W tym momencie zadzwonił telefon. To była Kaśka.
– No, i co tam w tej twojej piwnicznej przygodzie?
– To nie był zwykły zeszyt – powiedziałam cicho. – To... coś poważniejszego.
– Błagam, nie mów, że wpadłaś w jakąś aferę szpiegowską.
– Nie. W coś gorszego.
– W co?
– W cudze życie.
Musiałam poznać prawdę
Zaparzyłam herbatę i położyłam wszystko na stole. Zdjęcie, paszport, otwartą kopertę. Wpatrywałam się w nie jak w puzzle bez instrukcji.
– „Nie uciekłam” – przeczytałam szeptem. – No to gdzie, byłaś?
Wzięłam kolejną kopertę. „Marek”. Zawahałam się. Czy powinnam to otwierać? Przecież to nie moje. Tylko że ktoś to wyrzucił. Albo porzucił. A może chciał, żeby ktoś to znalazł? Z koperty wypadł list i coś jeszcze – wyblakły rysunek kredkami. Domek, słońce, drzewo i dwie postacie. Jedna podpisała się: „Marek – 6 lat”. List był krótki.
„Marek, jeśli wciąż malujesz – to znaczy, że nic nie straciłam. Że coś we mnie zostało w tobie. Przepraszam, że nie mogłam być przy tobie, jak dorastałeś. Przepraszam, że znałeś mnie tylko z opowieści. Nigdy cię nie zostawiłam. Pamiętaj o tym”.
Przełknęłam ślinę. Poczułam coś, czego nie umiałam nazwać – coś między wstydem a współczuciem. Wanda najwyraźniej chciała się wytłumaczyć. Zadzwoniłam do Kaśki.
– Wiesz, mam prośbę. Sprawdzisz coś dla mnie w necie?
– No dajesz.
– Nazwisko: Wanda K. Chodzi mi o jakieś stare artykuły. Coś zaginionego. Albo… jakiś skandal. Rodzinny.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Też nie wiem. Jednak muszę się dowiedzieć, kim ona była.
– I co wtedy zrobisz?
– Oddam koperty ich właścicielom. Albo... przynajmniej spróbuję.
Zrobiłam, co musiałam
Trzy tygodnie później stałam pod domem. Mały szeregowiec na końcu miasta, z odrapaną furtką i dziecięcym rowerkiem przy schodach. W ręku miałam kopertę. „Tosia”. Starannie zaklejoną, tak jak była. Adresatkę znalazłam dzięki Kaśce, która miała znajomego w urzędzie miasta. Wanda była kiedyś pielęgniarką. W 1989 roku zaginęła bez śladu. Dzieci trafiły do domu dziecka. Jedno adoptowano, dwoje wychowywała babcia. Nikt nigdy nie wyjaśnił, co się naprawdę stało. Drzwi otworzyła kobieta w granatowym swetrze. Podobna do zdjęcia z zeszytu. Tylko starsza.
– Dzień dobry. Nazywam się Iga. To może brzmieć dziwnie… ale znalazłam coś, co należy do pani.
Spojrzała na mnie, potem na kopertę. Zmarszczyła brwi.
– Co to?
– List. Od... pani matki. Wiem, jak to brzmi, ale... Może pani po prostu przeczyta.
Wzięła kopertę niepewnie, jakby mogła ją oparzyć. Milczała długo. A potem tylko skinęła głową.
– Skąd ją pani ma?
– Ze śmietnika – powiedziałam, wzruszając ramionami. – A właściwie... z zeszytu z przepisami.
Kobieta lekko się uśmiechnęła. Smutno.
– Mama zawsze robiła genialny sernik, ale nie umiała mówić o uczuciach.
– Czasem wystarczy jedno zdanie.
– A czasem jest na to za późno.
Odeszłam bez słowa. Nie potrzebowałam więcej. Nie wiedziałam, co Tosia zrobi z listem. Ani co zrobili pozostali. Ja zrobiłam, co mogłam. I przestałam zaglądać do śmietników. Przynajmniej na jakiś czas.
Iga, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez romans z szefową zrobiłem karierę. Myślałem, że będą z tego dzieci, lecz ciągle rodziły się nowe wątpliwości”
- „Przez nieuwagę zgubiłam portfel z całą wypłatą i dokumentami. Myślałam, że to koniec, a to był dopiero początek”
- „Wuj zabronił gościom weselnym wkładania do kopert pieniędzy. Miał ważny powód, żeby zniszczyć młodym ten dzień”