Reklama

O Boże, jaka ja jestem zmęczona. To jedno zdanie wciąż miałam w głowie, podczas gdy moje dziecko płakało tak, jakby mu kto za to płacił. Nijak nie dawało się uspokoić. Nie chciało jeść, pić, nie miało mokro, nic nie wskazywało na to, że jest chore. Płakało od rana do rana. Z niewielkimi przerwami na sen.

Reklama

Miałam dość. Rana po cesarce goiła się powoli, moje ciało wracało do poprzedniego kształtu niechętnie, z oporami, a mąż… Gdy się żaliłam, odpowiadał, że dziecko było moim marzeniem. Z naciskiem na: moim. Prawda. Chciałam dziecka. Ale chciałam je mieć z kimś, a nie sama. Tymczasem Artur chrapał w drugim pokoju, a ja, po godzinnej drzemce, musiałam każdej nocy wstawać na zawołanie i być gotowa do obsługi jaśnie królewicza Jana.

Może naprawdę był aniołem zesłanym z nieba?

Tego dnia wyszłam z synkiem na spacer do ogrodu botanicznego. Pomyślałam, że świeże powietrze zmęczy go na tyle, że zaśnie i da mi kilka minut ciszy, a ja nacieszę oczy zielenią i kolorami kwiatów.
Udało się, usnął. A ja… usiadłam na ławce i po prostu się rozpłakałam. Nie pamiętam, żebym tak bardzo płakała od czasów dzieciństwa, kiedy zdechła nasza ukochana suczka.

Nie mogłam przestać szlochać. Łzy ciekły mi po twarzy strumieniami. Wyciągałam jedną chusteczkę za drugą, aż skończyło się opakowanie. Jak ktoś mnie zobaczy w takim stanie, gotów pomyśleć, że mi odbiło, wezwie policję, pogotowie albo opiekę społeczną, która zabierze mi dziecko. Ta wizja nie podziałała na mnie trzeźwiąco, bo pomyślałam, że gdyby je zabrali na trochę, nie miałabym nic przeciwko temu. W efekcie rozpłakałam się jeszcze bardziej i ocierałam twarz rękawem. Całkiem przemókł.

– Może potrzebuje pani chusteczki?

Zobacz także

Podniosłam wzrok i zobaczyłam młodego mężczyznę, który wyciągnął w moją stronę złożony kawałek tkaniny. Kto używa teraz takich chusteczek? Wzięłam ją jednak bez wybrzydzania. Z oczu mi ciekło, z nosa, tusz spływał razem ze łzami i złudzeniami o cudownym macierzyństwie oraz wspaniałym małżeństwie. Młody człowiek zerknął na śpiącego w wózku panicza Jasia.

– Przepraszam, że przeszkodziłem – powiedział cicho, najwyraźniej nie chcąc go obudzić, za co należał mu się pomnik. – Ale muszę zapytać: potrzebuje pani pomocy?

Pokręciłam głową, mając nadzieję, że sobie pójdzie i zostawi mnie samą, zapłakaną, zapuchniętą, grubą po ciąży i beznadziejną, a przede wszystkim tak cholernie zmęczoną, że odechciewało mi się żyć.

– Mama zawsze mi powtarzała, że trzeba o to pytać – ciągnął lekkim, przyciszonym tonem, siadając obok na ławce.

Odsunęłam się odruchowo. Nie rozumiałam… Skąd się tu, u licha, wziął i czego chciał? Specjalnie wybrałam jeden z najdalszych zakątków ogrodu, żeby nikogo nie spotkać. Zresztą w dzień powszedni i o tej porze rzadko kto tu się szwendał. Więc co, z nieba spadł? Anioł, cholera, rozdający ryczącym ziemiankom materiałowe, staromodne chustki do nosa?

– Mamy tu praktyki – wyjaśnił, jakby czytał mi w myślach. – Nie wyjdziemy stąd do szesnastej i wrócimy znowu jutro, i pojutrze, i tak dalej, więc gdybym jednak mógł coś dla pani zrobić, to proszę dać mi znać.

Następnego dnia pojawiłam się w ogrodzie z wypraną i wyprasowaną chusteczką. Odłączył się od grupy studentów, gdy mnie zobaczył. Wręczyłam mu chusteczkę z uśmiechem.

– Dziękuję. Może dziwnie to teraz zabrzmi, ale naprawdę poczułam się lepiej, kiedy usiadł pan obok. Choć mogło się wydawać inaczej. Przepraszam. Przykro mi, że natknął się pan na mnie, gdy byłam w takim… – zrobiłam nieokreślony ruch dłonią – w takim… rozmemłaniu.

– Czasem tego właśnie potrzeba.

– Czego? Rozmemłania?

Zaśmiał się cicho.

– Nie. Obecności, uścisku, pomocy. O właśnie. On chyba też tego potrzebuje – dodał, gdy mój syn zaczął kwękać.

Przymknęłam oczy i westchnęłam, zła, że pospał jedynie kwadrans i zaraz znowu zacznie wrzeszczeć wniebogłosy.

– Mogę? – spytał chłopak i wyciągnął ręce w kierunku wózka.

Odruchowo zasłoniłam sobą syna.

– Bez obaw, moje dwie siostry mają już po trójce takich maluchów. Jestem ich ulubionym wujkiem.

Uśmiechnął się szeroko, a ja poczułam się, jakbym go znała od zawsze. Może naprawdę był aniołem zesłanym z nieba? Podałam mu płaczące dziecko, a on umiejętnie przytrzymał je na ramieniu. Zupełnie mi nie przeszkadzało, że po pracy w ziemi jest nią ubrudzony i spocony.

– Chłopie, daj mamie trochę odpocząć – mówił, poklepując małego po pleckach. – Nie możesz zachowywać się tak cały czas. Bądź dżentelmenem. Nie męcz mamusi. No, od razu lepiej…

Faktycznie, dziecko uspokoiło się. Przestało płakać i teraz wgapiało się w młodego mężczyznę, całkiem przystojnego, z tymi jasnymi, przydługimi włosami i uśmiechem.

– No widzisz! Tak trzymaj – pochwalił Jasia i delikatnie odłożył go do wózka.

Ten nie rozryczał się ponownie.

– To jest niesamowite! Jak pan to zrobił? – spytałam zaskoczona.

Ja mogłam szanownego księciunia nosić, bujać, błagać, śpiewać, szeptać, krzyczeć, bez skutku, nic nie działało.

– Siostry nazywają mnie zaklinaczem dzieci. Jakoś zawsze miałem do nich rękę. Jak do roślin – zaśmiał się.

– W takim razie może pan zostać milionerem w szybkim tempie, jeśli zacznie pan zarabiać przemawianiem do niemowlaków – zauważyłam z uśmiechem.

– To pierwszy uśmiech, jaki widzę na pani twarzy. Ładnie z nim pani wygląda.

– Tak? Może. Ale ciężko mi się uśmiechać, jestem zmęczona, potwornie – powiedziałam zawstydzona, bo zabrzmiało to, jakbym się usprawiedliwiała, że nie tryskam szczęściem.

– Widzę… – przyglądał mi się, przekrzywiając głowę. – Mam pomysł.

Nim zdążyłam zaprotestować, chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą, drugą dłonią pewnie pchał wózek.

– To już tu, zaraz. Większość zakwitła w ciągu kilku ostatnich dni.

Stanęłam oniemiała. To jak prawdziwy zaczarowany ogród

Przed nami kwitły piwonie. Jak bujne morze płatków. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przychodziła tu wcześniej, na pewno nie o tej porze roku, więc nie wiedziałam, ile tracę. Rzędy krzewów, na których pyszniły się wielkie główki kwiatów: białych, bladoróżowych, czerwonych i w kolorze fuksji. Równie niesamowity jak widok był intensywny zapach, który unosił się wokół. Słodki, ciężki zapach piwonii…

– Co roku na to czekam. Na ten widok i zapach – mówił cicho chłopak, jakbyśmy byli w kościele. – Ale w to trzeba wejść, położyć się na ziemi i oddychać głęboko.

Poprowadził mnie do przejścia między krzewami. Położył się na trawie, zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze do płuc. Stałam nad nim, obok wózka z Jasiem, który znowu udawał grzeczne dziecko i zapadł w drzemkę, i zastanawiałam się nad absurdem tej sceny. Obcy facet ciągnie mnie w krzaki, żeby pokazać mi kwiatki. Nie mogło to być bardziej wymowne. Jeszcze poklepał dłonią miejsce obok siebie…
A co mi tam – pomyślałam. Narzuciłam moskitierę na wózek, zabezpieczyłam koła hamulcem i skorzystałam z zaproszenia. Położyłam się obok młodego, prawie nieznanego mi mężczyzny.

Trawa była miękka, krzewy dawały trochę cienia, ale słońce, stojąc wysoko, przeświecało przez liście. Czułam ciepło promieni na twarzy. Ciągle byłam spięta, jakbym czekała na krzyk mojego dziecka, ale z każdym oddechem, gdy wraz z powietrzem wciągałam w płuca zapach piwonii, rozluźniałam się. Minęło kilka minut, kiedy usłyszałam ciche pytanie:

– I jak? Działa?

– Jeszcze jak…

– Znowu się pani uśmiecha. Słyszę to.

Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. Miał jasne włosy kontrastujące z opaloną skórą. Był kilka lat młodszy ode mnie, pewnie nie więcej niż pięć, ale w porównaniu do mojego obecnego życia czasy studenckie wydawały się oddalone o miliony lat świetlnych. On był jeszcze chłopakiem, ja już dorosłą kobietą z pewnym ciążącym mi na psychice i wyglądzie bagażem doświadczeń. Ech…

Wyczuł, że mu się przyglądam i też na mnie spojrzał. Wsparł się na łokciu, pochylił wolniutko, a potem… kompletnie nie mam pojęcia, jak to się stało, że się odważył, że mu pozwoliłam… pocałował mnie. Dotknął moich ust delikatnie, jak piórko, jakby musnął je ciepły, wiosenny wiatr.

Zaczarował mnie tą anielską łagodnością. Zamknęłam oczy i poddawałam się uczuciu ciepłego spokoju, które przepływało przez moje zmęczone ciało, ciężkie myśli i znękaną duszę. Nie dotykał mnie dłońmi, nie obejmował ramionami, ale czułam się tak, jakby przenikał każdą komórkę mojego ciała. Czułam, jak staję się lżejsza. Zmęczenie, nagromadzone we mnie w ciągu kilkunastu ostatnich tygodni, wsiąkało w ziemię, odpływało… To naprawdę było jak magia. I to uzależniająca.

Przychodziłam tam codziennie. A on każdego dnia wyszukiwał kawałek ogrodu, gdzie akurat nikogo nie było, i póki tam przebywaliśmy, nikt inny się nie pojawiał, nie przeszkadzał. Jakby zamykała się za nami niewidzialna brama, oddzielając nas od innych ludzi. Pokazywał mi świat roślin. Odprawiał te swoje czary nad Jasiem, który w cudowny sposób, ukojony jego łagodnym, spokojnym, niskim głosem, zasypiał.
Całował mnie tak, jak jeszcze nigdy nie byłam całowana. Nie tyle z pożądaniem, co z czcią i podziwem.

Odżywałam. Nie chciałam już zostawać w domu. Nagle miałam ochotę ładniej się ubierać, malować, układać włosy, robić ze sobą i dla siebie to wszystko, na co nie miałam dotąd siły. Mąż zauważył tę zmianę.

– Tak się stroisz i uśmiechasz, jakbyś miała kochanka – rzucił niby żartem, ale przyglądał mi się podejrzliwie.

– Oczywiście, że mam. Leży w wózku, właśnie zabieram go na romantyczną randkę – odparłam ze śmiechem.

Nie martwiłam się, czy odkryje prawdę. Bo jaka była prawda? Co się właściwie działo w ogrodzie botanicznym, który stał się dla mnie prywatnym rajem? Bez trosk, dziecięcych płaczów i kaprysów, bez znużenia i rutyny, bez mężowskiej obojętności. Czy robiłam coś grzesznego, nieczystego? Nie odnosiłam takiego wrażenia…

Więc kiedy wracałam do domu, nie czułam wyrzutów sumienia. To było tak nierealne, tak niesamowite i słodkie, że nie postrzegałam tego w kategoriach zdrady. Po prostu chciałam przez chwilę poczuć się jak kobieta. Nie automat do karmienia, przewijania, gotowania i sprzątania. Chciałam, by ktoś poświęcał mi swój czas, by brał pod uwagę, co jest dla mnie ważne, co mi się podoba. To było jak sen – te delikatne, lekkie jak piórko anielskie pocałunki w cieniu drzew, pośród zapachów jaśminu, róż i piwonii.

Najczęściej kryliśmy się wśród piwonii, gdzie zapach otulał nas jak miękka, odurzająca mgła. Nie rozmawialiśmy wiele, każde z nas wchłaniało w siebie magię, która żyła najwyżej przez kilka tygodni. Piwonie kwitły w tym roku wyjątkowo obficie, gałęzie krzewów uginały się pod ogromnymi główkami kwiatów. Jaś spał w wózku, postawionym pod pobliską lipą, tak by słońce nie przeszkadzało mu w drzemce, a ja znikałam dla ludzi i świata.

Nie mogłam znaleźć sobie miejsca przez kilka dni

Aż któregoś dnia nie znalazłam go w ogrodzie. Może ma dziś wolne, pomyślałam i nie przejęłam się specjalnie. Ale nie pojawił się też kolejnego dnia. I następnego. Spacerowałam z marudzącym Jasiem, mającym już dość słońca, lecz ja ciągle rozglądałam się za znajomą sylwetką, która zawsze przyciągała mój wzrok jak magnes. Nasłuchiwałam, czy nie dobiegnie mnie jego głos zza bujnej roślinności, gdzieś z głębi alejek. Daremnie.

W końcu spytałam pracownika w kasie o praktyki.

– Skończyły się – mruknął.

– Jak to?

– Tak to – wzruszył ramionami. – Skończyły się jak co roku. Studenci się rozjechali, mają już wakacje.

Nie mogłam sobie znaleźć miejsca przez następne dni i tygodnie. Potem z niecierpliwością czekałam na kolejną wiosnę. Na kolejny maj. Z Jasiem, który stawiał już pierwsze kroki, choć zdecydowanie wolał raczkować.

Znowu jeździłam do ogrodu botanicznego. Spragniona, stęskniona, rozmarzona. Rozpoczęły się kolejne praktyki, ale… bez niego. To był inny rocznik studentów, inni młodzi ludzie. Nie było wśród nich mojego jasnowłosego anioła, zaklinacza dzieci, roślin i młodych matek, na którego widok moje serce zabiłoby mocniej. Z radości, że jednak tamten maj nie był snem, że zdarzył się naprawdę... Ale nie pojawił się więcej. Jakby ten mój niezwykły Anioł Stróż wykonał swoją misję i wrócił do nieba.

Reklama

I faktycznie wykonał. W moim życiu sporo się pozmieniało. Przede wszystkim ja sama. Byłam bardziej pewna siebie. Nie wahałam się mówić, czego chcę, a na co nie mam ochoty. Nie bałam się być zmęczona, rozdrażniona, rozczarowana, nie wstydziłam się do tego przyznać i poprosić o pomoc. Nawet jej zażądać. Wszystko dzięki niemu. Ogród botaniczny bez niego wydawał się pusty i zwyczajny. Przestał być moim rajem. Tylko jedno zostało bez zmian. Tak samo cudownie pachniały piwonie...

Reklama
Reklama
Reklama