Reklama

Całe życie pracowałam, biegałam między obowiązkami, dziećmi, a później wnukami. Nie było kiedy marzyć o podróżach – a jeśli już, to kończyło się na planach typu „może w przyszłym roku”. Zawsze coś było ważniejsze: szkoła dzieci, nowy dach, kredyt. Aż nagle zostałam emerytką.

Reklama

Władek, mój mąż, spojrzał na mnie któregoś dnia i powiedział:

– Helena, ile my jeszcze będziemy odkładać to „później”? Czas najwyższy coś zrobić dla siebie.

I tak oto kupiliśmy objazdówkę po Europie. Prezent za wszystkie lata ciężkiej pracy i odkładania życia na później. W głowie kręciło mi się od samej myśli, że zobaczę na własne oczy te wszystkie miejsca, o których czytałam w przewodnikach.

Pierwszym przystankiem był Rzym. W samolocie serce waliło mi jak młot. Patrzyłam na Władka – próbował udawać opanowanego, ale w jego oczach błyszczała taka sama dziecięca ekscytacja jak w moich.

– Władziu, ja się czuję, jakbym miała znowu naście lat – szepnęłam mu do ucha.

On tylko się uśmiechnął i ścisnął moją dłoń.

Chciałam zobaczyć Koloseum. Od zawsze. Ale bardziej chciałam zobaczyć, jak Władek cieszy się jak chłopak, któremu spełniają się marzenia. Wiedziałam, że ten wyjazd będzie dla nas czymś więcej niż zwiedzaniem zabytków. To będzie próba dogonienia życia – naszego życia.

Na dzień dobry zgubiliśmy grupę

Tłum na placu był taki, że ledwo widziałam, gdzie nasz przewodnik unosi tę swoją śmieszną chorągiewkę. Machał nią jak strażnik przejścia dla pieszych, ale i tak z każdą minutą gubiłam go wśród setek innych chorągiewek, parasolek i kapeluszy.

– Mówiłem, żebyś patrzyła na tę chorągiewkę! – zirytował się Władek, stając na palcach.

– A ty mówiłeś, że to niepotrzebne, bo i tak wszędzie są turyści – odparłam spokojnie, choć sama czułam, że tracę orientację.

Krążyliśmy między grupami, mijając kolejne wycieczki, które wyglądały identycznie jak nasza. Przewodnicy wciąż coś objaśniali, a ja w końcu zaczęłam się śmiać z tej całej sytuacji.

– Co się tak cieszysz? – burknął Władek.

– Patrzysz na ludzi jak na mapę, a oni przecież i tak nie wiedzą, dokąd my chcemy iść.

On jednak nie dawał za wygraną. Zatrzymał przechodzącego mężczyznę i zagadnął:

– Panie, gdzie Koloseum?

Mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony. Władek nie zraził się i dodał:

– Kolos... duży dom... gladiatory!

Zrobił przy tym taką minę i gest, że facet parsknął śmiechem i coś mu odpowiedział po włosku. Władek tylko bezradnie machnął ręką.

– No widzisz, rozumieją, ale gadają jak z karabinu – mruknął.

– Ty też gadasz, tylko po swojemu – odpowiedziałam, jeszcze bardziej rozbawiona.

Zamiast panikować, zaczęłam czuć, że będziemy się z tego oboje kiedyś śmiać. Może właśnie o to chodziło, żeby na chwilę zostać samemu, bez tego całego programu, gonitwy, dat i historii. Władek tupał nogą, udając, że jest zły, ale widziałam, jak w kącikach jego ust czai się uśmiech.

– No dobrze, to co teraz, przewodniczko? – zapytał, spoglądając na mnie.

Wzruszyłam ramionami. – Może wreszcie znajdziemy coś po swojemu.

Udawaliśmy, że mówimy po włosku

Krążyliśmy bez celu, aż trafiliśmy w boczną uliczkę, gdzie nie było już tego turystycznego hałasu. Tam zauważyłam małą trattorię, z drewnianymi stolikami wystawionymi na chodnik. Pachniało tak intensywnie bazylią i czosnkiem, że od razu poczułam głód.

– Chodźmy tu – powiedziałam, zanim Władek zdążył zaprotestować.

W środku powitał nas kelner o rozbrajającym uśmiechu. – Buongiorno! – rzucił energicznie.

Kiwnęłam głową, jakbym doskonale wiedziała, o co chodzi. Władek też kiwnął, ale od razu nachylił się do mnie. – Co on powiedział? To chyba makaron? – szepnął.

– Nie, tylko dzień dobry – odparłam, dławiąc się śmiechem.

Kelner przyniósł karty, ale zanim zdążyliśmy je otworzyć, zapytał: – Antipasto?

Władek znów kiwnął głową. – Tak, tak. – A do mnie: – Helena, to na pewno makaron, prawda?

– To przystawka – wyjaśniłam i widziałam, jak jego mina zmienia się w lekką panikę.

– No to zobaczymy, co nam przyniosą – mruknął, jakby przygotowywał się na najgorsze.

Chwilę później na stole wylądowały talerze z bruschettą, oliwkami i kawałkami sera. Władek popatrzył podejrzliwie, po czym spróbował i nagle jego oczy zrobiły się wielkie jak pięciozłotówki.

– Helena, to jest lepsze niż wszystkie kolacje w domu kultury razem wzięte! – wykrzyknął.

Zaczęłam się śmiać tak głośno, że kelner spojrzał na nas z zaciekawieniem. Poczułam, że to, co właśnie przeżywamy, jest ważniejsze niż cała zaplanowana objazdówka. Program miał być napięty, każdy dzień zapełniony muzeami i zabytkami. A tu nagle – zwykła trattoria, przystawka, butelka lokalnego wina i my, udający, że świetnie mówimy po włosku.

Patrzyłam na Władka, jak z przejęciem próbuje powtórzyć za kelnerem: – Grazie... molto bene... – i pomyślałam, że chyba pierwszy raz od dawna czuję prawdziwą wolność.

Lepsze niż Koloseum

Makaron pojawił się na stole w ogromnych talerzach. Pachniał tak, że aż zakręciło mi się w głowie. Władek spojrzał na mnie z dumą, jakby to on sam go ugotował.

– Widzisz? Wiedziałem, że w końcu dostaniemy coś porządnego – oznajmił, łapiąc widelec.

Zanurzył go w makaronie i zanim zdążył spróbować, z nieba lunęły pierwsze krople. Najpierw delikatne, potem coraz mocniejsze. Kelner od razu wybiegł z gestem zapraszającym do środka.

– Inside, inside! – wołał.

Władek już miał się podnieść, ale ja go zatrzymałam. – Zostańmy.

– Co ty, Helena? Zmokniemy! – zdziwił się.

– Niech pada. Zawsze chciałam jeść makaron w deszczu.

Władek spojrzał na mnie tak, jakby nagle zobaczył we mnie dziewczynę sprzed wielu lat. Westchnął, wzruszył ramionami i usiadł z powrotem.

– Ja chciałem jeść makaron w spokoju, ale chyba się przyzwyczaję.

Deszcz stukał w dach nad nami, a pojedyncze krople chlapały na stół. Makaron parował, wino pachniało, a ja czułam, że czas zwolnił. Byliśmy tylko my: ja i Władek, no i makaron w rzymskim deszczu.

Wbiłam widelec w spaghetti i nagle pomyślałam, że właśnie ta chwila zostanie ze mną na zawsze. Nie zdjęcia w muzeum, nie opowieści przewodnika, ale właśnie to. Absurdalne, a jednak piękne.

Władek nachylił się do mnie i szepnął:

– Helena, jak wrócimy, to wszystkim powiem, że byliśmy w Koloseum. Ale ty i ja będziemy wiedzieli, że najważniejszy był ten makaron.

Poczułam, jak serce mi mięknie. Wiedziałam, że on też zapamięta tę chwilę.

Przewodnik był spanikowany

Po deszczowym obiedzie wracaliśmy uliczkami, próbując zlokalizować naszą wycieczkę. Władek mruczał coś pod nosem, udając, że zna drogę, ale prawda była taka, że błądziliśmy równie mocno jak przedtem.

– No i co teraz? – zapytałam, gdy zatrzymaliśmy się na rogu kolejnego placu.

– Teraz? – Władek rozejrzał się i nagle ożywił. – Patrz, tam jest nasz przewodnik! Chorągiewka jak nic!

Faktycznie, w tłumie migała znajoma czerwona chorągiewka. Ruszyliśmy w jej stronę, a po chwili zobaczyliśmy całą grupę, która wyglądała na lekko spanikowaną.

– Państwo wreszcie! – przewodnik aż się rozpromienił. – Już myślałem, że trzeba będzie dzwonić po policję.

Kilka osób pokiwało głowami z ulgą. Władek zrobił się czerwony jak burak, a ja parsknęłam śmiechem.

– Nie zgubiliśmy się – powiedziałam z przekąsem. – Znaleźliśmy coś lepszego.

– Lepszego niż Koloseum? – ktoś zapytał z niedowierzaniem.

– Koloseum jeszcze stoi – odpowiedziałam, patrząc na Władka – ale tego makaronu w deszczu nikt nam już nie odbierze.

Grupa roześmiała się, a przewodnik tylko machnął ręką i kazał nam iść dalej. Władek szedł obok mnie w milczeniu, ale w końcu szepnął:

– Helena, ty naprawdę potrafisz zrobić z największej wpadki najlepsze wspomnienie.

Zrozumiałam, jak teraz żyć

Kiedy wróciliśmy do hotelu i padliśmy na łóżko ze zmęczenia, długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym, jak wyobrażałam sobie tę podróż przez całe życie. Widziałam w marzeniach nas pod Koloseum, na tle wieży Eiffla, przy kanale w Wenecji. Wszystko miało być dopięte, odhaczane jak punkty na liście.

A jednak największe wspomnienie tego dnia nie miało nic wspólnego z planem. To nie kamienie Koloseum ani opowieści przewodnika zostaną we mnie na zawsze. Zrozumiałam, że ta podróż nie jest próbą nadrobienia straconego czasu. Bo niczego już nie nadrobię – lat, które minęły, obowiązków, które zjadały nasze dni, chwil, które uciekły. Mogę jednak smakować drobne, ulotne momenty, które przychodzą niespodziewanie.

Może starość wcale nie polega na gonieniu za tym, co się przegapiło, tylko na tym, żeby usiąść z ukochaną osobą przy stoliku, pozwolić, by deszcz padał prosto do talerza, i powiedzieć sobie: „My już nic nie musimy. A tego, co zapamiętamy, nikt nam nie odbierze”.

Helena, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama