„Na stare lata wzięłam ślub z sąsiadem. Przynajmniej teraz nie muszę włazić na 2 piętro, by pożyczyć cukier”
„Pierwsze nasze spotkania były nieśmiałe, trochę niezręczne. Jakbyśmy oboje zapomnieli, jak to się robi. Umawialiśmy się na spacer do parku, czasem na herbatę u niego, a raz nawet poszliśmy razem na lody do tej starej cukierni przy rynku. Miałam wtedy wrażenie, że znów mam siedemnaście lat”.

- Redakcja
Są wieczory, kiedy nawet telewizor nie potrafi zagłuszyć samotności. Gdy gaszę lampkę przy fotelu i widzę w szybie swoje odbicie, czasem mam wrażenie, że zerkam na obcą kobietę. Wdowa. Sześćdziesiąt cztery lata. Halina. Ciepła, zmęczona, z sercem, które wciąż potrafi mocno zabić… choć nie miało ku temu okazji od dwóch dekad. Zdzisiek, mój mąż, zmarł dwadzieścia jeden lat temu. Dzieci, Michał i Iwonka, próbowały być blisko, ale mieli już swoje rodziny, dzieci, obowiązki.
Ja zostałam w mieszkaniu, które znało śmiech mojego męża, zapach jego wody po goleniu i echo naszych porannych kłótni o gazetę. Przez wiele lat nie dopuszczałam do siebie myśli o kimkolwiek innym. Bałam się zdradzić pamięć o Zdziśku, choć przecież on sam – jakby wiedział, co nadejdzie – powiedział mi na szpitalnym łóżku:
– Halinko, jak kiedyś spotkasz kogoś... nie odwracaj się od szczęścia. Obiecaj mi to.
Nie obiecałam. Ale zapamiętałam. Mariana znałam z widzenia. Mieszkał piętro wyżej, wdowiec od pięciu lat. Zawsze był uprzejmy, pomocny. Kiedyś pożyczył mi cukier. Innym razem przyniósł mi siatkę z zakupami, kiedy złapał mnie pod sklepem z bolącym kolanem. Pamiętam też, jak zreperował skrzypiące drzwi na klatce schodowej, bo "nie mógł już tego słuchać". A potem... zaczął mnie zapraszać na herbatę. Ot, tak po prostu. Usiądźmy, pogadajmy. Bez zobowiązań.
– Halinka – zagadnęła mnie któregoś dnia Ela, sąsiadka z piętra – ten Marian to naprawdę porządny facet. Nie każda wdowa ma tyle szczęścia, co ty. No weź, kobieto, życie masz jedno...
– Elu... – zaczęłam, speszona – ja się przecież z nikim nie wiążę...
– Jeszcze nie. Ale widzę ten błysk w twoich oczach, gdy o nim mówisz.
Nie odpowiedziałam. Tylko uśmiechnęłam się do siebie. Bo może ona miała rację.
Na co ci teraz związki?
Pierwsze nasze spotkania były nieśmiałe, trochę niezręczne. Jakbyśmy oboje zapomnieli, jak to się robi. Umawialiśmy się na spacer do parku, czasem na herbatę u niego, a raz nawet poszliśmy razem na lody do tej starej cukierni przy rynku. Miałam wtedy wrażenie, że znów mam siedemnaście lat. Śmialiśmy się z głupstw, opowiadaliśmy o młodości, dzieciach, wspominaliśmy dawne czasy, ale bez zadęcia. Marian miał w sobie spokój, który mnie uspokajał. Mówił niewiele, ale kiedy już coś powiedział, czułam, że to ważne.
Z czasem zaczęłam mówić o nim dzieciom. Najpierw mimochodem – że Marian naprawił mi pilot, że był ze mną, gdy poczułam się gorzej, że pomagał przy wniesieniu zakupów. Potem już wprost. Że się spotykamy. Że nie jestem już sama. Reakcja Michała była natychmiastowa i zupełnie inna, niż się spodziewałam. Zadzwonił tego samego dnia.
– Mamo, ty chyba żartujesz. Po co ci to wszystko?
– Michał, ja nie żartuję. Przecież nie robię nic złego. Spotykam się z kimś. Po prostu.
– Ale ty masz sześćdziesiąt cztery lata! Na co ci teraz związki? Nie wystarczy ci, co było?
– Michał... – westchnęłam, nie wiedząc, od czego zacząć – ja jestem jeszcze żywa. Mam prawo do bliskości, do rozmowy, do czułości. A Marian...
– Mama, przestań. A co z tatą, już o nim ta zwyczajnie zapomniałaś.
– Taty nie ma z nami już od 20 lat– odpowiedziałam spokojnie. – Ile jeszcze mam nosić żałobę?
Zamilkł. Nie powiedział już nic. A ja czułam, że pękło między nami coś ważnego. Bo przecież nie oczekiwałam aprobaty. Chciałam tylko, żeby mnie zrozumiał. Iwona była równie powściągliwa. Spotkałyśmy się na kawie, przyniosłam jej szarlotkę, którą zawsze lubiła. Wysłuchała mnie do końca, kiwnęła głową, uśmiechnęła się blado i powiedziała:
– Jeśli to ci daje radość, to dobrze. Ale... muszę się z tym oswoić.
Zrobiło mi się trochę lżej, choć jej chłód był dla mnie zaskoczeniem. Myślałam, że z Iwoną będzie inaczej. Że ona zrozumie. Tymczasem chodziłam na te nasze randki jak na skrzydłach. Kupowałam nową bluzkę, dbałam o fryzurę, uczyłam się na nowo cieszyć z drobiazgów. Marian był troskliwy, ciepły, lubił mnie słuchać. Pewnego dnia zaproponował, żebyśmy pojechali razem nad jezioro. Zgodziłam się bez wahania. Kiedy wracaliśmy, spojrzał na mnie i zapytał:
– Halinko, a gdybyśmy spróbowali na poważnie?
Spojrzałam na niego. I w tamtej chwili wiedziałam, że chcę spróbować.
Zaskakujące oświadczyny
Po tamtym wyjeździe nad jezioro wiele rzeczy zaczęło się układać jakby samo. Spędzaliśmy z Marianem coraz więcej czasu, znaliśmy już swoje zwyczaje i humory. Czasem się śmiałam, że jesteśmy jak stare małżeństwo, które dopiero co się poznało. On lubił zupę ogórkową z koperkiem, ja nie znosiłam goździków w herbacie. On czytał gazety papierowe, ja przeglądałam wiadomości w telefonie. Ale mimo tych drobiazgów, albo właśnie dzięki nim, czułam się bezpiecznie i swojo. Po raz pierwszy od śmierci Zdziśka zasypiałam bez uczucia pustki. Któregoś wieczoru, gdy siedzieliśmy na ławce w ogrodzie i Marian trzymał mnie za rękę, zapytał:
– A co byś powiedziała, gdybyśmy to wszystko uporządkowali?
– W sensie?
– Wzięli ślub.
Zaniemówiłam. Przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie dlatego, że mnie przeraził. Raczej dlatego, że nie spodziewałam się, że ktoś jeszcze może chcieć ze mną dzielić życie w taki sposób. Nie jako znajomy, nie jako sąsiad, ale jako mąż. Po dwóch dniach dałam mu odpowiedź. Zgodziłam się. Chciałam, żeby dzieci dowiedziały się o tym ode mnie. Zadzwoniłam do Iwony i zaprosiłam ją na kolację. Przyszła z dystansem, z przekąską na ustach, ale usiadła przy stole i zaczęła nakładać sobie sałatkę z grzankami, jak dawniej.
– Mamo, pachnie jak za starych czasów.
– Bo będzie jak za starych czasów, tylko trochę inaczej – powiedziałam spokojnie. – Postanowiliśmy z Marianem wziąć ślub.
Iwona odłożyła widelec. Patrzyła na mnie przez chwilę w milczeniu. W końcu powiedziała:
– Mamo, ty już swoje przeżyłaś.
– Właśnie dlatego wiem, co tracę, jeśli z tego zrezygnuję.
Nie odpowiedziała. Wzięła kęs sałatki i jadła w ciszy. Wiedziałam, że nie jest gotowa, ale nie zamierzałam już się tłumaczyć. Michał odmówił spotkania. Napisałam mu wiadomość, że chciałabym z nim porozmawiać. Odpisał po trzech dniach: "Nie przyjdę. To dla mnie żenada". Tamtej nocy nie spałam. Siedziałam w fotelu i gapiłam się w sufit. Myślałam o tym, ile razy stawiałam potrzeby dzieci ponad swoje. O tym, jak nosiłam Michała na rękach, gdy miał zapalenie ucha. Jak Iwonę uczyłam zaplatać warkocze. Zawsze byłam matką. Ale teraz... musiałam też być kobietą. Nie mogłam już siebie oszukiwać. Powiedziałam Marianowi, że ślubu nie będzie. Na początku milczał. Potem złapał mnie za rękę i powiedział:
– Halinko, nie musisz wybierać między nimi a mną. Ale musisz wybrać siebie.
Wzięliśmy skromny ślub. Bez dzieci. Bez gości. Tylko my, świadkowie i pani z urzędu.
W końcu zrobiłam coś dla siebie
Wyszłam za mąż w białej bluzce i granatowej spódnicy. Tak, jak się nosiło kiedyś do kościoła w święta. Marian miał granatowy garnitur, który wziął z wypożyczalni, bo mówił, że nie ma sensu kupować, skoro i tak nigdy nie chodzi w takich rzeczach. W urzędzie było cicho, krótko, bez wzruszających mów. Świadkiem była Ela z sąsiedztwa i jej zięć. Po wszystkim pojechaliśmy do małej restauracji, gdzie zarezerwowaliśmy stolik. Zamówiliśmy rosół, schabowego i kompot. Nic więcej nie trzeba było.
W tamtym momencie byłam spokojna. Nie uniesiona, nie rozmarzona. Spokojna. Jakby nagle wszystkie moje części, rozrzucone przez ostatnie lata po kątach, wróciły na miejsce. Marian trzymał mnie za rękę, kiedy kelner przyniósł rachunek. Ścisnął mocno, bez słowa. To był ten jego sposób mówienia: jestem przy tobie. Wieczorem, kiedy wróciliśmy do domu, usiadłam przy oknie i patrzyłam na ulicę. Było pusto. Cicho. Ludzie w mieszkaniach naprzeciwko oglądali telewizję, zmywali naczynia, może rozmawiali z kimś przy kolacji. My siedzieliśmy we dwoje, przy jednej lampce. I wtedy powiedziałam:
– Czy zrobiłam dobrze?
Marian nie odpowiedział od razu. Wziął głęboki oddech, jakby chciał zebrać myśli.
– Nie wiem, Halinko. Ale w końcu zrobiłaś coś dla siebie.
To zdanie zostało ze mną długo. Bo przecież on miał rację. Całe życie robiłam wszystko dla kogoś. Dla dzieci, dla Zdziśka, dla rodziców, potem znów dla dzieci. Ostatnie lata to było czekanie. Aż ktoś zadzwoni. Aż przyjdą wnuki. Aż będzie święto, żeby mieć powód do upieczenia ciasta. A teraz... pierwszy raz od dawna niczego nie czekałam. Miałam to, co miało być. Marian też miał swoje rany. Jego córka wyjechała za granicę. Nie przyjechała na ślub. Napisała mu tydzień później maila, że nie będzie udawać radości, której nie czuje. Widziałam, że go to zabolało. Ale nie powiedział ani słowa. Tylko podniósł kubek z herbatą i powiedział:
– Na nas, żono.
A ja się uśmiechnęłam. Po prostu.
To dopiero początek
Minęło kilka miesięcy. Życie z Marianem było spokojne, zwyczajne, ale właśnie tego mi brakowało. Robiliśmy zakupy, czytaliśmy książki, czasem szliśmy razem na cmentarz. Nie czułam się już sama, choć kontakt z dziećmi się urwał. Michał nie odezwał się ani razu. Iwona wysyłała krótkie wiadomości, suche, jakby pisała do urzędnika. Pewnego dnia odebrałam telefon. To była Iwona. Głos miała cichy.
– Mamo, mogłabym się z tobą spotkać?
Umówiłyśmy się w kawiarni. Usiadła naprzeciwko i długo nic nie mówiła.
– Bałam się, że cię stracę – powiedziała w końcu. – Ale widzę, że dopiero teraz cię odzyskałam.
Spojrzałam na nią, łzy same popłynęły. Czekałam na te słowa.
– Nie prosiłam was o zgodę. Prosiłam tylko, żebyście byli przy mnie.
Iwona sięgnęła po moją dłoń i ścisnęła ją lekko.
– Chciałabym, żebyś poznała wnuczkę. Wiele się zmieniło, mamo. Ale chcę, żebyś była częścią tego wszystkiego.
Tego dnia wróciłam do domu i powiedziałam Marianowi:
– Może to jeszcze nie koniec.
Halina, 64 lata
Czytaj także:
- „Sąsiad dał mi nawóz do róż, a ja jemu coś więcej. Zdrada pod gołym niebem w biały dzień nie mogła skończyć się dobrze”
- „Od pierwszego dnia nienawidziłam swojego sąsiada. Nigdy bym nie przypuszczała w to, co stanie się potem”
- „Romans z sąsiadem był dla mnie lekcją życia. Złamane serce to najmniejszy problem, którym muszę się martwić”