„Na stare lata zostałam bogatą wdową z Warszawy. Miałam dość żałoby i na emeryturze szukałam męskiego towarzystwa”
„Minęły trzy kolacje. Może cztery. Nie liczyłam już, chociaż... oczywiście, że liczyłam. Za każdym razem siadałam przy tym samym stole. Mówiłam sobie: „Nie po to tu przyszłaś”, „Nie jesteś zakochaną nastolatką”, „Przestań czekać”. Ale czekałam. Ten starszy mężczyzna zawrócił mi w głowie”.

- Redakcja
Zima przyszła wcześnie tego roku. Mróz osiadł na szybach mojego salonu jak delikatna koronka, a cisza w mieszkaniu była bardziej dotkliwa niż zwykle. Odkąd odszedł Janek, minęły już cztery lata. Cztery lata, a ja wciąż łapię się na tym, że chcę do niego coś powiedzieć. Nawet nic ważnego, jakieś głupoty. Że herbata za mocna. Że sąsiad znowu zaparkował na dwóch miejscach. Że kot sąsiadki znowu narobił pod balkonem.
Mam siedemdziesiąt dwa lata, jestem byłą nauczycielką literatury, noszę wełniane płaszcze i stare broszki. Lubię dobrze zjeść, chociaż ostatnio to głównie w samotności. Ludzie patrzą na mnie jak na „tę z klasą” – elegancka wdowa, co to wszystko ma. A ja nie mam nawet z kim się pokłócić.
To właśnie dlatego zgłosiłam się na te kolacje dla seniorów. Organizuje je jedna fundacja w jakiejś restauracji na Mokotowie. Myślałam: co mi szkodzi. Zjem coś dobrego, pogadam z kimś, kto nie będzie kurierem lub lekarką.
Pierwszy wieczór był... sztywny. Białe obrusy, wino w karafkach, zupa-krem z dyni i za dużo ludzi, którzy uśmiechali się sztywno. Usiadłam trochę z boku, nie chcąc robić zamieszania.
Obok mnie przysiadł się mężczyzna. Starszy, może w moim wieku. W płaszczu z wyświeconym kołnierzem. Cichy. Kiwnął głową z uprzejmością, ale nie odezwał się ani słowem. Gdy przynieśli danie główne – jakieś cielęce policzki na puree – zauważyłam, że je powoli, dokładnie, jakby celebrował każdy kęs. Spojrzał na mnie raz, z lekkim uśmiechem, takim niepewnym. Odwzajemniłam go.
– Ania, ten pan, co obok ciebie usiadł... – szepnęła Basia, z którą znałam się z wcześniejszych zajęć jogi dla seniorów. – Taki tajemniczy. Milczący, ale elegancki. Jak z innej epoki.
Wzruszyłam ramionami.
– Może nie lubi rozmawiać z obcymi – odpowiedziałam cicho.
Ale prawda była taka, że ten jego milczący spokój sprawił, że pierwszy raz od dawna nie czułam się... samotna.
Chciałam poznać go bliżej
Z każdym kolejnym spotkaniem coś się we mnie zmieniało. Kolacje miały być rozrywką, formą wyjścia z domu, a stały się czymś więcej – oczekiwaniem na cichego mężczyznę, który siadał po mojej lewej stronie. Zawsze po lewej. Nigdy nie spytał, czy może. Nigdy nie pytał o imię. Ale zawsze kiwnął głową, czasem lekko się uśmiechnął. W tej ciszy było coś kojącego.
Z czasem zaczął mówić krótkie zdania. Raz zapytał, czy mogę podać mu pieprz. Innym razem – czy też uważam, że dynia dominuje w tej zupie za bardzo, gdy po raz kolejny podali nam krem.
– Smakuje pani ten krem z dyni? – zapytał któregoś wieczoru, nie patrząc mi w oczy, tylko gładząc palcem brzeg talerza.
– Lubię dynię. Ale w tej wersji... no, zjadliwa – odpowiedziałam i zobaczyłam, jak jego kąciki ust delikatnie drgają. Uśmiech? Może cień uśmiechu.
Ta nowa rutyna coraz bardziej mi odpowiadała. Szykowałam sie na każdą kolację. Wybierałam broszki z myślą: „może dziś coś powie więcej”. I dziwiłam się sobie, jak łatwo w moim wieku można znów czuć nerwowość przed spotkaniem z kimś, kto nawet nie zna mojego imienia.
W domu nie przyznawałam się do tego nikomu. Czułam się głupio, infantylnie. Jak jakaś młoda dziewczyna, która wypatruje chłopca na przystanku. Ale prawda była taka, że Adam (bo tak w końcu nazwała go Basia – nie wiem, skąd wiedziała, może gdzieś usłyszała) stawał się czymś więcej niż tylko towarzyszem przy stole.
Wieczorami patrzyłam w lustro. Widziałam starszą kobietę o wyraźnych rysach, smutnych oczach i dłoniach, które chciały poczuć czyjeś ciepło, ale nie wiedziały, jak.
Zastanawiałam się: a może to tylko moja wyobraźnia? Może on po prostu siada tam, gdzie mu wygodnie? Może nie patrzy na mnie tak, jak ja zaczynam widzieć jego?
A potem, na jednej z kolacji, kiedy znowu dostałam za dużo sosu na talerzu, powiedział:
– Mogę zamienić się z panią. Mam mniej.
Podał mi swój talerz bez cienia zawahania. Wtedy pomyślałam: może warto zaryzykować. Może to ja zrobię pierwszy krok.
Zebrałam się na odwagę
Tydzień później nie mogłam już dłużej czekać. Wyszłam z domu wcześniej, choć i tak spóźniłam się kilka minut – jak zawsze. Nigdy nie chciałam być pierwsza. Chciałam, żeby on już tam był. I był. Siedział już przy stole, jak zwykle, w płaszczu, który z każdym spotkaniem wydawał mi się bardziej znajomy. Spojrzał na mnie, uniósł lekko brew – gest przywitania, który rozgrzewał mnie bardziej niż herbata.
Dziś miało się coś zmienić. Wiedziałam, co powiem. Miałam to ułożone w głowie.
Kolacja była przeciętna – jakieś udka z kaczki, ryż z suszonymi morelami. Nie zwracałam na to uwagi. Wszystko kręciło się wokół tego, że po deserze, kiedy jeszcze siedzieliśmy z kawą, muszę to z siebie wydusić.
Zebrałam się na odwagę.
– Panie Adamie... – zaczęłam cicho, starając się, by nie drżał mi głos. – Wie pan co... może kiedyś... może miałby pan ochotę na kawę we dwoje? Taką zwykłą, gdzieś w okolicy?
Spojrzał na mnie. Długo. Aż za długo.
– Kawę? – powtórzył, jakby nie dosłyszał.
– Tak. Po prostu. Bez kolacji, bez tłumów. Tylko rozmowa. Jeśli pan nie ma nic przeciwko.
Zamilkł. Spojrzał gdzieś poza mnie, jakby coś wyliczał w myślach.
– Pani Aniu... ja mam teraz dużo spraw na głowie – powiedział w końcu. – Sporo obowiązków... różne rzeczy się nakładają...
Próbował się uśmiechnąć, ale ten uśmiech był krzywy. Nieudany. A mnie zalała fala gorąca – ze wstydu, z rozczarowania, z poczucia, że właśnie zrobiłam z siebie idiotkę.
– Rozumiem – powiedziałam chłodno. – Oczywiście. To nic takiego. Przepraszam, jeśli postawiłam pana w niezręcznej sytuacji.
– Nie, nie... – podjął jeszcze. – Po prostu... to nie jest dobry moment.
Nie odpowiedziałam. Skinęłam tylko głową. W mojej filiżance kawa już wystygła.
To była nasza ostatnia wspólna kolacja. Od tamtej pory nie przyszedł więcej. Sprawdzałam przez kilka tygodni – zawsze siadałam przy tym samym stole. Ale jego krzesło pozostawało puste.
Nieoczekiwana rozmowa
Minęły trzy kolacje. Może cztery. Nie liczyłam już, chociaż... oczywiście, że liczyłam. Za każdym razem siadałam przy tym samym stole. Mówiłam sobie: „Nie po to tu przyszłaś”, „Nie jesteś zakochaną nastolatką”, „Przestań czekać”. Ale czekałam. Jego miejsce było jak echo – niby puste, a wciąż pełne.
Tamtego wieczoru przyszłam wcześniej. Miałam złe przeczucia. Coś wisiało w powietrzu. Może czułam, że coś się wydarzy.
Przy wejściu do restauracji stała młoda kobieta. Na oko czterdzieści parę lat, w płaszczu, który wyglądał na za duży. Rozmawiała z organizatorką – tą z czerwonym szalem i uśmiechem z obowiązku. Zwróciłam na nią uwagę, bo... była zbyt młoda na towarzystwo seniorów.
Zanim weszłam na salę, kobieta odwróciła się w moją stronę i ruszyła zdecydowanym krokiem.
– Przepraszam, pani Anna? – zapytała cicho.
Zatrzymałam się, zaskoczona.
– Tak... a my się znamy?
– Nie. Ale mój tata... to znaczy – Adam. Tata wspominał o pani.
Zrobiło mi się gorąco i zimno jednocześnie.
– Wszystko w porządku? – zapytałam odruchowo.
– Tak. To znaczy... Nie. Chciałam tylko powiedzieć, że tata już tu nie wróci. I że... chciałabym, żeby pani wiedziała, że to nie dlatego, że coś pani zrobiła.
Milczałam.
– Zawsze wracał z tych kolacji jakby spokojniejszy. Inny. I czasem mówił... „Była ta pani. Ta elegancka. Miła. Taka, co słucha”.
Zamrugałam szybko. Nie chciałam płakać przy obcej kobiecie.
– A potem powiedział, że już nie będzie chodził. Że to nie jego świat. Że... się nie nadaje.
Spojrzałam na nią pytająco.
– Że pani wygląda na kogoś... z innego życia. Zamożną. Mądrą. Dobrze ubraną. A on? Emeryt z kawalerki. „Taka kobieta nie powinna marnować czasu na kogoś takiego jak ja” – cytuję.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Pani Anno, on naprawdę... bał się. Tego, że go pani wyśmieje. Albo, że coś źle zinterpretuje. Wiem, jak to brzmi. Ale tata ma w sobie dużo... dumy. I wstydu.
Stałyśmy tam przez chwilę w milczeniu. Patrzyłam na nią, a ona spuszczała wzrok, jakby czuła się winna za coś, na co nie miała wpływu.
– Dziękuję, że mi pani to powiedziała – powiedziałam w końcu. – Naprawdę.
Odeszła zaraz potem. Zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.
Usiadłam przy stole jak zwykle. Talerze lśniły, sztućce brzdękały. Ale jego krzesło bolało mnie dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Postanowiłam złożyć mu wizytę
Nie wiem, ile czasu siedziałam w tramwaju tego wieczoru. Przejechałam nawet swój przystanek. Światła miasta odbijały się w szybach jak błyski starych wspomnień, ale wszystko było rozmazane, trochę jak moje emocje. Wysiadłam na pętli i poczekałam na kolejny w drugą stronę.
W domu panowała cisza. Zbyt wiele razy ją błogosławiłam. Tego wieczoru przeklinałam. Rzuciłam płaszcz na krzesło i nalałam sobie kieliszek wina.
Zadzwoniłam do niej po trzech dniach. Do córki Adama. Miałam numer zapisany na odwrocie ulotki z kolacji – zostawiła go „gdyby pani chciała porozmawiać”. Zadzwoniłam wieczorem.
– Chciałabym go odwiedzić. Niech się nie martwi. Nie będę robić scen. – Powiedziałam tonem, który nie znosił sprzeciwu.
Podała mi adres. Małe osiedle na obrzeżach miasta. Klitka z balkonem, z którego widać tylko inne balkony. Zanim zapukałam, poprawiłam płaszcz. Głupie. Jakby chodziło o pierwsze wrażenie.
Drzwi otworzył po dłuższej chwili. Patrzyliśmy na siebie jak obcy, którzy znają się z czyichś opowieści.
– Pani Aniu... – odezwał się pierwszy, głosem lekko zdławionym.
– Dzień dobry, panie Adamie. Czy mogę wejść?
Odsunął się. W środku pachniało zupą i czymś jeszcze – może kurzem, może samotnością.
Usiedliśmy przy małym stoliku. Podał mi herbatę. Zwykłą. Gorącą. Dobrą.
Milczenie trwało, ale było inne niż to nasze z kolacji. To było milczenie pełne pytań.
– Przepraszam – powiedział nagle. – Przepraszam, że nie potrafiłem zostać. Że uciekłem.
– Przed czym? – spytałam.
Spojrzał na mnie. Oczy miał zmęczone. Zmarszczki jak ślady od myśli, które za długo siedziały w głowie.
– Przed nadzieją – powiedział. – Przed ośmieszeniem. Przed samym sobą. Pomyślałem, że jeśli coś między nami się zacznie... to ktoś, pani, prędzej czy później zobaczy, kim jestem naprawdę. I to wszystko się rozsypie.
– A kim pan jest, Adamie?
Wzruszył ramionami. Westchnął.
– Emeryt. Człowiek, który żył całe życie przyzwoicie, ale bez szczególnej historii. Sam. Z małą rentą. Ze starymi meblami i ze wstydem, że nie ma się czym pochwalić.
Zamilkł. Ja też.
– Ja nie chciałam, żeby pan się chwalił. Chciałam, żeby pan był.
Spojrzał na mnie. Tym razem długo. I nie uciekł wzrokiem.
– Nie jestem dobry w byciu z kimś – powiedział w końcu. – Ale może... moglibyśmy czasem pójść razem na spacer? Bez mówienia. Bez planów. Po prostu się przejść.
– Może – odpowiedziałam. – Może to wystarczy, że po prostu będziemy.
Nowa codzienność
Od tamtego dnia nie spotykamy się często. Nie dzwonimy codziennie. Nie rozmawiamy długo. Ale czasem idziemy razem na spacer. Powoli, bez celu, przez park, który zaczyna się pokrywać dywanem wiosennych kwiatów.
On nie mówi wiele. Ale czasem, kiedy stajemy przy ławce, poprawia mój szalik. A ja czasem przynoszę mu bułkę z makiem, bo wiem, że lubi. I nawet jeśli nie powie, to widzę, jak odkłada ją do kieszeni z takim ruchem, który mówi: „Zostawię ją na później, bo szkoda ją zjeść od razu”.
Nie jesteśmy parą. Nie jesteśmy zakochani. Ale czasem siadam obok niego i zamykam oczy. I on też milknie, nie dlatego, że nie ma nic do powiedzenia, tylko dlatego, że wie, że cisza może być najpełniejszą formą obecności.
Czasem patrzę na niego ukradkiem, jak na człowieka, który był gotów zrezygnować z bliskości, tylko dlatego, że pomyślał, że na nią nie zasługuje.
I wtedy myślę: ile takich Adamów chodzi po świecie? Ile kobiet takich jak ja siedzi w kuchniach z herbatą dla dwóch, a pije samemu?
Nie wiem, dokąd to nas zaprowadzi. Może nigdzie.
Ale wiem, że czasem wystarczy, że ktoś po prostu jest.
Anna, 72 lata
Czytaj także:
- „Wielkanocny zajączek nie miał litości. Mąż wywinął numer, a moje małżeństwo zmieniło się w jeden wielki pasztet”
- „Skąpstwo męża doprowadzało mnie do szału. Pewnego dnia odkryłam, na co wydawał nasze pieniądze”
- „Dziadek tonie w długach, a święta za pasem. Ledwie stać go na kostkę masła, bo całą emeryturę przepuszcza na głupoty”