Reklama

Córeczko, duże miasto to wiele pokus. Proszę cię, gdy tam już będziesz, pamiętaj o tym, co dobre, i czego cię całe życie uczyliśmy z tatą. Polecam cię opiece boskiej i opiece naszej drogiej ciotuni. Z Bogiem kochana, z Bogiem.

Reklama

Mama tuliła mnie, tłumiąc łkanie, całkiem jakbym jechała na Antypody, a nie zaczynała studia kilkaset kilometrów od domu. Spojrzałam na portret przedstawiający srogą twarz, ciasno zawiązany koczek siwych włosów, kołnierzyk z czarnej koronki wokół chudej szyi. Tak, ciotunia – to legenda za życia, a święta po śmierci. Przynajmniej w naszym domu tak uważano. Dla mnie ciotka była postrachem, zarówno wtedy, kiedy żyła, a ja byłam dzieckiem, jak i teraz. Okropnie jest żyć w cieniu postaci, którą wszyscy szanują i stawiają za wzór, a ty nawet nie wiesz dlaczego.
Na szczęście wraz z indeksem zyskałam wolność. Bez zakazów, nakazów, przykazań oraz wątpliwości, co ludzie powiedzą. Na stację kolejową biegłam w podskokach.

Możliwe, że ta konduktorka ominęła mnie celowo?

Tak było pół roku temu. Dziś jechałam pociągiem w drugą stronę, ale nastrój miałam diametralnie różny. Byłam załamana. Pół roku wolności pokazało mi, że człowiek może robić rzeczy, o które nigdy by się wcześniej nie podejrzewał. Może pić alkohol, i nie pamiętać, kiedy zasnął i gdzie. Może być wyrzucony ze studiów za brak zaliczenia podstawowych egzaminów. Może być bezdomny i głodny od dwóch tygodni, bo pieniądze na kwaterę i jedzenie przepuścił na drinki w nocnym klubie. I wreszcie, może podejrzewać, że jest w ciąży, i nie być pewnym, kto jest szczęśliwym tatusiem… Ponure wyobrażenia scen, jakie przeżyję za kilkadziesiąt minut, kołatały mi w głowie w takt turkotania kół. Płacze, szlochy, wymówki, może nawet gniew i odtrącenie.

W roli głównej ja – samotna, niewykształcona matka w małym miasteczku na garnuszku rodziców i pod kuratelą portretu idealnej ciotki. Super. Oczy napełniły mi się łzami po raz kolejny tego dnia.

– Bilety do kontroli – nade mną stał konduktor z wyczekującą miną.

Zobacz także

Do litanii przewinień, o które bym się nigdy nie podejrzewała, doszła jazda na gapę. Nie pomogła mina godna aniołka i przeplatane płaczem opowieści o moich niedolach. Bez kary, ale i bez pozwolenia na dalszą jazdę, wylądowałam na małej stacji w połowie drogi. Pusty peron, śnieg, w tle jakieś zabudowania, za płotem ponury pies.

Nawet do domu nie mogę dojechać. Co za los! – wrzasnęłam do jakiejś postaci za oknem, chyba zawiadowcy stacji.

Siadłam na torach i rozpłakałam się. Płakałam i płakałam. Zawiadowca cały czas mnie obserwował, ale z budynku nie wyszedł. Po kilkunastu minutach łzy wyschły. Powróciło palące pytanie: co dalej?

Nadjechał pociąg zmierzający z powrotem do miasta, prawdopodobnie ostatni tego dnia. Wsiadłam.

Wracałam, śledząc nerwowo każdy ruch w przejściu między wagonami. Kolejna kontrola mogłaby się zakończyć podobnie jak tamta. Albo gorzej. W pewnym momencie weszła konduktorka.

– Proszę bilety. Dziękuję. Proszę bilety. Dziękuję. Bilety… – była prawie przy mnie.

Zrobiło mi się zimno, potem gorąco. A konduktorka przeszła obok, nie sprawdzając mojego biletu. Zamarłam ze zdziwienia. I czy to złudzenie, czy może moja wyobraźnia płatała mi figle, ale byłam prawie pewna, że kobieta w mundurze mrugnęła do mnie z porozumiewawczym uśmiechem. I już. I tyle. Jechałam dalej.

Godzinę później stałam na progu mieszkania w starej kamienicy.

– Hm, panienka tak sama, bez nikogo… – starsza pani lustrowała mnie od stóp do głów, nieomal prześwietlała rentgenowskim spojrzeniem. – Tak. Mam wolne miejsce po jednej takiej, co nie lubiła wieczorem w domu siedzieć. Nawet jest opłacone, więc tym by się panienka nie musiała do końca miesiąca martwić. Tylko czy ja mogę…

Uniesione brwi staruszki dokończyły to pytanie: czy może zaufać komuś nieznajomemu, kto się pojawił zaraz po tym, jak wreszcie się pozbyła tej latawicy, przez którą kamienica jednej nocy nie mogła spokojnie przespać. Mogłam jej powiedzieć, że ta latawica to moja koleżanka, i właśnie ona dała mi cynk, że miejsce po niej jest wolne, acz to chyba nie byłaby skuteczna rekomendacja. Zresztą ta koleżanka szczerze mi odradzała to miejsce, jako dziwaczne skrzyżowanie koszar z przedszkolem, zupełnie nieodpowiednie dla zabawowego studenckiego życia. Jednak nie mogłam wybrzydzać. To była moja ostatnia deska ratunku, żeby przetrwać w cieple tych kilkanaście dni do kolejnego kieszonkowego.

– Miejsce jest, tylko czy ja mogę… Dobrze, będziesz mieszkać z Małgosią.

Decyzja zapadła, a ja ucieszyłam się, jakbym właśnie wygrała milion w lotto. Po chwili witałam się z moją współlokatorką.

– O dziesiątej gasimy światło, o szóstej wstajemy, przed snem modlitwa i lektura, rano wspólne śniadanie, po południu pani Amelka zawsze robi kakao. Dodam, że najlepsze na półkuli północnej – Gosia wskazała na staruszkę, która aż pokraśniała z zadowolenia po tej pochwale; po jej wyjściu dziewczyna dodała: – Na południowej też, ale nie ma co jej tak rozpieszczać.

Stałam przez moment oszołomiona

Jaka dziesiąta? Jaka szósta? Jaka znowu modlitwa? Gdzie ja jestem? Wiek XXI czy średniowiecze? Gdzie telewizor, internet? Najwyraźniej moja mina mówiła sama za siebie, bo dziewczyna się roześmiała.

– Spokojnie, polubisz to. Ja bym się teraz już nigdy stąd nie wyprowadziła. A też miałam wątpliwości, zapewniam… No dobra, teraz migiem do mycia, za chwilę cisza nocna. Ręczniki w łazience – pogoniła mnie, jakbym była na pierwszych koloniach, a ona była moją wychowawczynią.

Miała rację, polubiłam ten dom. Stary salon z boazerią na suficie, panią Amelię i jej najlepsze na obu półkulach kakao, długie rozmowy z dziewczynami w kuchni. Najbardziej polubiłam Gosię. Uśmiechniętą, uczynną, ale również zdyscyplinowaną i – jeśli trzeba – stanowczą. Taka chciałabym być. I postanowiłam, że taka będę. Kiedyś, bo na razie musiałam się pozbierać w sprawach bieżących. Na szczęście po kilku dniach okazało się, że nie zaszłam w ciążę. Do załatwienia pozostała uczelnia.

– Pana dziekana nie ma – sucho zakomunikowała mi pani z dziekanatu.

– Ale ja w sprawie gardłowej, ja muszę…

– Pana dziekana nie ma – nie pozwoliła mi się wytłumaczyć. – Przyjmuje studentów we wtorki od jedenastej do dwunastej, a byłych studentów w ogóle – pani kontynuowała tyradę takim tonem, jakby znajdowała przyjemność w ścieraniu kogoś w proch oraz strącaniu w nicość.

No tak, to jest ten słynny dziekanat, nie do zdobycia przez zwykłą, szarą studentkę, nie mówiąc o tych wyrzuconych. Wyszłam. Na korytarzu poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. Tylko nie to, tylko nie teraz. Siłą woli powstrzymałam cisnące się do oczu łzy. Tu trzeba działać, a nie ryczeć!

– Proszę pani, proszę pani! – spod drzwi dziekanatu podeszła do mnie jakaś kobieta. – Ja mogę przekazać pani pismo dziekanowi. Słyszałam waszą rozmowę.

– A tamta? – spytałam o jej koleżankę.

– E tam. Ma zły dzień, to warczy – usprawiedliwiła ją i wzięła moje pismo. – Chociaż ostatnio ma same złe dni, niestety. Podanie o warunkowe dopuszczenie… – zaczęła czytać, po chwili zniknęła w drzwiach uczelni, by za dwie minuty się pojawić ponownie. – Proszę, podpisane. Powodzenia.

Weszła do dziekanatu, a ja stałam jak rażona gromem. W sto dwadzieścia sekund uzyskałam to, co uznałam za batalię na długie tygodnie. Warunkowe dopuszczenie do poprawki. Po chwili osłupienie zmieniło się w radość nie do opisania.

Wpadłam do dziekanatu, żeby podziękować tej pani, która była tak inna od obiegowych opinii… Natknęłam się jedynie na jadowity wzrok mojej pierwszej rozmówczyni.

– Mówiłam, że nie przyjmuje – nieomal krzyknęła, a ja zdziwiona wodziłam wzrokiem po pomieszczeniu, gdzie siedziała nerwowa urzędniczka i nikt więcej. – Proszę natychmiast wyjść!

Cóż było robić. Wyszłam.

Po kilku miesiącach zdałam na kolejny rok i wyjechałam na wakacje.

– Gratulujemy ci, córeczko, zakończenia pierwszego roku. Z tatą codziennie się modliliśmy za ciebie. Szkoda tylko, że tak rzadko do nas przyjeżdżałaś. Smutno tu bez ciebie… – mama na przemian mówiła, tuliła mnie i podawała jedzenie. – Grunt, że jesteś cała i zadowolona. Myślę, że to trochę i naszej drogiej ciotuni zasługa.

Wskazała na portret

Mój wzrok powędrował za ruchem jej ręki, napotykając ponownie surowe oczy, ciasny koczek i koronkowy kołnierzyk. Jednak coś się w tej twarzy jakby zmieniło. A może ja to coś dopiero teraz zauważyłam.

– Mamo, są jakieś inne zdjęcia z ciocią? – zagadnęłam zaintrygowana.

– Mnóstwo, za młodu uwielbiała się fotografować. Mam cały album.

Po chwili szara księga wylądowała na stole. Otworzyłam ją i zamarłam. Na obrazkach widziałam kolejno konduktorkę z pociągu, panią z dziekanatu i oczywiście Gosię. Wszystkie one to była moja ciotka! Tylko w różnych momentach życia.

Jak mogłam się nie zorientować? Jak mogłam być tak ślepa? To ona się mną opiekowała i wyciągnęła mnie z tarapatów.

– Hej, córeczko, stało się coś? Czemu płaczesz? – mama była zdziwiona moją reakcją. – Źle się czujesz?

– Nic, nic, mamo. Jakoś tak się wzruszyłam tymi starymi fotkami – otarłam łzy i zamknęłam album.

Reklama

Następnie przeniosłam spojrzenie na portret, i po raz pierwszy w życiu dostrzegłam, że ciotka się na nim uśmiecha. Delikatnie, nieomal niedostrzegalnie, ale tak, że kto raz to zauważy, zapamięta na całe życie.

Reklama
Reklama
Reklama