Reklama

Nie wiedziałam, że wyjazd z mojego miasteczka będzie aż tak trudny. Kiedy pakowałam walizkę, byłam pełna ekscytacji – w końcu zaczynam studia, nowe życie, wielkie miasto. Ale już w pierwszych dniach zrozumiałam, że moje wyobrażenia i rzeczywistość to dwie zupełnie różne sprawy. Tłum ludzi na uczelni mnie przytłaczał. Czułam się, jakbym była najmniejsza, najbardziej niepozorna ze wszystkich.

Reklama

A do tego dochodziła kwestia mieszkania – przez kilka dni spałam kątem u kuzynki, później trafiłam do hostelu, który pachniał wilgocią i smażoną cebulą. Każde ogłoszenie, na które odpowiadałam, kończyło się rozczarowaniem: za drogo, za daleko, albo ktoś „właśnie zdecydował się na innego lokatora”. Już myślałam, że będę musiała wracać do domu i dojeżdżać godzinami pociągiem, kiedy trafiłam na krótkie ogłoszenie: „Pokój do wynajęcia, blisko centrum, spokojna okolica”. Nie zastanawiałam się długo – zadzwoniłam i jeszcze tego samego popołudnia byłam pod adresem. Drzwi otworzyła mi pani około siedemdziesiątki, w fartuszku, z siwymi włosami upiętymi w kok.

– Zosia? – zapytała z ciepłym uśmiechem. – Wejdź, dziecko, napijesz się herbaty.

Tak poznałam panią Halinę. Mieszkanie było staroświeckie, pełne bibelotów, ciężkich firan i zapachu szarlotki. Pomyślałam, że to rozwiązanie na chwilę – tydzień, może dwa, dopóki nie znajdę czegoś „normalnego”, z młodymi ludźmi. Ale kiedy siedziałyśmy przy stole, a ona nalewała mi herbaty do filiżanki w różyczki, poczułam coś dziwnego. Spokój.

– Proszę się nie krępować, Zosiu. Pokój jest skromny, ale mam nadzieję, że wystarczy ci na początek – mówiła powoli, jakby testowała, czy jej propozycja mi odpowiada.

– Dziękuję… To naprawdę miłe z pani strony. Szczerze mówiąc, szukałam czegokolwiek, żeby się zaczepić – odparłam, nie wiedząc, co jeszcze mogę powiedzieć.

Kilka dni później, na uczelni, pochwaliłam się Marcie, że znalazłam pokój. Jej reakcja była zupełnie inna niż się spodziewałam.

– Ty serio mieszkasz u babci? – wybuchnęła śmiechem. – Zosia, ty się tam udusisz. Wysyłam ci zaraz ogłoszenia normalnych mieszkań, zobaczysz, będzie o niebo lepiej.

Próbowałam się śmiać razem z nią, ale gdzieś wewnątrz poczułam ukłucie. To miało być tymczasowe, przecież dobrze o tym wiedziałam. A jednak nie mogłam pozbyć się obrazu filiżanki w różyczki i zapachu szarlotki unoszącego się w korytarzu.

Zaczęłam doceniać ciepło

Pierwsze tygodnie w mieszkaniu pani Haliny były dla mnie czymś zupełnie nowym. Przyzwyczajona do ciągłego hałasu w akademiku kuzynki i gwaru na uczelni, nagle trafiałam do miejsca, w którym panowała niemal nienaturalna cisza. Czasem słychać było tylko tykanie zegara w kuchni albo szelest gazet, które pani Halina czytała wieczorami. Początkowo ta cisza mnie drażniła, ale powoli zaczęłam ją doceniać.

Z korytarza często dochodził zapach pieczonej szarlotki, a na stole w moim pokoju pojawiały się karteczki z krótkimi wiadomościami: „Zosieńko, zjedz coś ciepłego!”, „Powodzenia na kolokwium!”. Na początku odkładałam je na bok, udając, że nie robią na mnie wrażenia. Ale pewnego dnia, po ciężkim wykładzie, kiedy wróciłam zmęczona i zobaczyłam liścik z życzeniem powodzenia, poczułam ciepło, jakiego dawno nie doświadczałam. Pewnego popołudnia, kiedy wróciłam z zajęć, pani Halina czekała na mnie w kuchni.

– Jak tam na uczelni, Zosiu? – zapytała, nalewając mi herbaty.

– Dużo materiału, ciężko się odnaleźć – przyznałam.

– Kiedy byłam w twoim wieku, marzyłam o studiach. Ale życie potoczyło się inaczej. – Uśmiechnęła się lekko, jakby wspominała coś, co wciąż ją trochę bolało.

– Dlatego ciesz się, że możesz się uczyć. To wielki dar.

Siedziałyśmy przy stole jeszcze dłuższą chwilę. Ja opowiadałam o swoich wykładach, a ona kiwała głową, dopytując o szczegóły, jakby naprawdę ją to interesowało. Kilka dni później spotkałam się z Martą w bufecie na uczelni.

– I co, znalazłaś już coś nowego? – zapytała z nadzieją w głosie.

Nie, jeszcze nie – odpowiedziałam wymijająco.

– Zosia, nie mów, że ci się podoba mieszkanie u tej starszej pani. Chyba się do niej nie przywiązałaś? – Zaśmiała się, ale spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem.

Nie odpowiedziałam. Sama nie wiedziałam, czemu wciąż nie szukam innego miejsca. To miało być tylko tymczasowe, a jednak zaczynało mi być tam po prostu dobrze.

Było mi tu dobrze

Kilka razy umawiałam się już na oglądanie innych mieszkań, ale zawsze w ostatniej chwili odwoływałam spotkania. Za każdym razem znajdowałam jakiś pretekst: kolokwium, złe samopoczucie, brak czasu. Prawda była taka, że nie miałam ochoty się wyprowadzać. Zaskakiwało mnie to, bo przecież jeszcze niedawno mówiłam sobie, że zostanę tu najwyżej dwa tygodnie. Coraz częściej siadałam z panią Haliną w kuchni. Jednego wieczoru przyniosła kawałek ciasta i dwie filiżanki herbaty.

– Usiądź, Zosiu, nie uciekaj od razu do książek – powiedziała i poklepała miejsce obok siebie.

Początkowo rozmowa była zwyczajna: o pogodzie, o zakupach, o moich zajęciach. Ale nagle jej głos stał się cichszy, bardziej zamyślony.

– Wiesz, mój mąż zmarł prawie dwadzieścia lat temu. Byliśmy razem od młodości. – Wskazała na ramkę stojącą na kredensie. – To my na spacerze nad Wisłą.

Podniosłam zdjęcie. Uśmiechnięta, młoda kobieta o delikatnych rysach trzymała pod rękę mężczyznę w garniturze. Wyglądali na szczęśliwych.

– Tęsknię za nim, choć tyle lat minęło – dodała cicho. – Mówią, że z czasem człowiek się przyzwyczaja, ale ja tylko nauczyłam się z tą pustką żyć.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Siedziałam w milczeniu, słuchając jej wspomnień o dawnych podróżach, o ślubie, o drobnych radościach, które dla niej były najcenniejsze. Poczułam ścisk w gardle. Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z kimś, kto tak szczerze dzieliłby się własnym życiem. Kiedy wróciłam do swojego pokoju, chwyciłam telefon i napisałam krótką wiadomość do Marty: „Nie wiem, czy chcę się wyprowadzać. Tu jest dobrze”. Potem długo patrzyłam w ekran, jakby sama musiała się upewnić, że to naprawdę ja napisałam te słowa. Tej nocy po raz pierwszy przyznałam sama przed sobą, że zaczynam tęsknić za domem. Ale w dziwny sposób miałam poczucie, że tu, przy pani Halinie, mogę znaleźć coś, co tę tęsknotę koi.

W oczach miała łzy

Wszystko potoczyło się nagle. Wracałam z zajęć, gdy zobaczyłam sąsiadkę pani Haliny na klatce schodowej. Podeszła do mnie i powiedziała, że starsza pani trafiła do szpitala. Poczułam, jakby ktoś odciął mi powietrze. Zamiast spokojnie wejść do mieszkania, wybiegłam na ulicę i od razu pojechałam pod wskazany adres. Na oddziale dowiedziałam się, że jej stan jest stabilny, ale wymaga opieki. Podeszłam do dyżurki, gdzie siedziała pielęgniarka.

– Chciałabym zapytać o panią Halinę… Jestem prawie jak wnuczka – dodałam, zanim zdążyłam się zastanowić. Kobieta spojrzała na mnie uważnie i podała numer sali.

Kiedy weszłam, zobaczyłam ją leżącą w łóżku, bladą, ale uśmiechniętą.

– Zosiu, dziecko, co ty tu robisz? – zapytała cicho.

Musiałam przyjść. – Usiadłam obok, ściskając jej dłoń. – Nie mogłabym siedzieć w domu i nic nie wiedzieć.

Opowiadała mi, że to tylko serce, że lekarze dają sobie radę. Ale widziałam, że jest zmęczona. Następnego dnia ugotowałam rosół i zawiozłam go w termosie do szpitala. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Przesadzasz, nie trzeba było – mówiła, ale w oczach miała łzy.

Rozmawiałyśmy długo. O życiu, o tym, jak człowiek boi się śmierci, a jednocześnie wie, że ona prędzej czy później nadejdzie.

– Wiesz, Zosiu – powiedziała, ściskając moją rękę mocniej – czasem to nie krew czyni rodzinę, tylko serce.

Te słowa zostały ze mną na zawsze. Wróciłam tego wieczoru do pustego mieszkania i poczułam, że muszę się nią opiekować. Zaczęłam podlewać kwiaty, odbierać jej pocztę, robić drobne zakupy. Wszystko to przychodziło mi naturalnie, jakby było czymś oczywistym. Każda wizyta w szpitalu sprawiała, że serce biło mi szybciej, a kiedy widziałam jej uśmiech, czułam ulgę. Bałam się, ale jednocześnie wiedziałam, że nie jestem już tylko lokatorką.

Serce mi się ścisnęło

Po kilku tygodniach pani Halina wróciła do domu, ale była słabsza niż wcześniej. Chodziła powoli, częściej siadała w fotelu i odpoczywała, a ja przejmowałam coraz więcej obowiązków. Gotowałam obiady, sprzątałam, a czasem po prostu siedziałam przy niej, słuchając jej opowieści. Pewnego popołudnia zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam starszą kobietę w eleganckim płaszczu.

– Dzień dobry, ja do Haliny – powiedziała, a w jej głosie słychać było wzruszenie.

– Proszę wejść, już zawołam – odpowiedziałam i poprowadziłam ją do salonu.

– Krysiu… – wyszeptała pani Halina, kiedy zobaczyła swoją dawną przyjaciółkę. Obie kobiety objęły się mocno, jakby minęło nie kilka, lecz kilkadziesiąt lat od ich ostatniego spotkania.

Po chwili zostałam z panią Krystyną sam na sam w kuchni.

– Zosiu, wiesz… Halina nie mówi o tym głośno, ale straciła kontakt ze swoją córką wiele lat temu – zaczęła spokojnie. – Pokłóciły się, potem każda uparła się przy swoim. I tak już zostało. Halina nigdy tego sobie nie wybaczyła. Myślę, że dlatego tak ciepło patrzy na ciebie.

Te słowa uderzyły mnie bardziej, niż chciałam pokazać. Pomyślałam, że dla niej naprawdę mogę być kimś więcej niż lokatorką.

Wieczorem siedziałyśmy we dwie. Pani Halina popatrzyła na mnie z łagodnym uśmiechem.

– Widzisz, Zosiu, czasem los daje drugą szansę – powiedziała cicho. – W zupełnie nieoczekiwanej postaci.

Poczułam, jak serce ściska mi się ze wzruszenia. Nigdy wcześniej nie usłyszałam słów, które brzmiałyby tak poważnie i jednocześnie tak prosto. Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Wiedziałam już, że moja obecność tutaj nie jest przypadkiem. I że dla niej stałam się kimś ważnym, a ona dla mnie również.

Znalazłam swój dom

Minęły kolejne miesiące. Życie płynęło spokojniej, choć pani Halina była coraz słabsza. Czasem zasypiała w fotelu w połowie rozmowy, czasem zapominała, że na kuchence gotuje się zupa. Ale zawsze, kiedy otwierała oczy i patrzyła na mnie, uśmiechała się tak, jakby samym tym uśmiechem chciała mi podziękować. Nauczyłam się cieszyć drobiazgami: wspólną herbatą, krótkim spacerem, rozmową o książkach, które kiedyś czytała. Moje studia szły dalej, egzaminy zdawałam, pisałam prace, ale wiedziałam, że prawdziwa lekcja, jaką dostałam, odbywała się tutaj – w tym mieszkaniu, wśród zapachu pieczonego ciasta i ciepła, którego się nie spodziewałam. Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole.

– Wiesz, Zosiu – powiedziała pani Halina, łapiąc mnie za rękę – nie myślałam, że jeszcze kiedyś będę czuła się tak spokojna. Dziękuję ci za to.
– To ja powinnam dziękować – odpowiedziałam. – Bez pani pewnie dawno już bym się zgubiła w tym mieście.

Kilka dni później zadzwoniła Marta.

– Zosia, nie poznaję cię. Jesteś jakaś inna – powiedziała. – Bardziej… dorosła.

– Może po prostu znalazłam dom – odparłam i sama zdziwiłam się, jak naturalnie to zabrzmiało.

Kiedy siadałam później nad pracą zaliczeniową, temat wybrał się sam. Pisałam o domach tymczasowych, które stają się czymś więcej niż dachem nad głową. Kończyłam tekst słowami: „Tymczasowe miejsce, które stało się domem – i nie chodziło o ściany”. Odkładając długopis, spojrzałam na drzwi do pokoju pani Haliny. Wiedziałam, że ten dom znalazłam właśnie tutaj. I że zostanie we mnie już na zawsze.

Zosia, 21 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama