Reklama

Wskrzynce znalazłem kopertę. Elegancką, z czerpanego papieru. „Na pewno jakieś zaproszenie…” – pomyślałem i schowałem list do kalendarza. Po powrocie z pracy siadłem przy biurku i delikatnie otworzyłem kopertę.

Reklama

„Z okazji 75. rocznicy istnienia naszego liceum serdecznie zapraszamy na galę i uroczyste spotkanie absolwentów wszystkich roczników. Jubileuszowy zjazd odbędzie się w…” – tu następował spis informacji o terminie i miejscu spotkania oraz zasadach wpłacania pieniędzy.

– Całkiem dobry termin… – mamrotałem do siebie.

Żona stanęła za mną w szlafroku.

– Też dostałam. I co, chcesz iść? – spytała ze zdziwieniem. – Przecież nie znosisz tych „spędów”.

Miała rację: nie cierpiałem spotkań z ludźmi, z którymi łączyła mnie wyłącznie szkolna tarcza.

Ale 40 lat po maturze może warto?

– Nie chcesz, nie pojedziesz. Ja jadę. Chętnie zobaczę się z koleżankami.

Przyznam, że mnie dotknęła: wyszedłem na odludka i nudziarza.

– Trochę przesadzasz. Sama też nie kolegowałaś się za bardzo z ekipą szkolną – odpowiedziałem kwaśno. – O wielu psiapsiółkach od lat nic nie wiesz…

Urszula uśmiechnęła się.

– To prawda, ale wiesz, że to naturalne. Studia, praca, małżeństwo, dzieci, praca, przeprowadzka itd. I ani się obejrzeliśmy, a minęło tyle lat. I właśnie teraz możemy wrócić do starych znajomości, dawnych zainteresowań.

– Zapomniałaś, że mamy wnuczkę… – zaśmiałem się.

A co to ma do rzeczy! To córka Aleksandra, my ją tylko rozpieszczamy. Na co dzień możemy znowu żyć własnym życiem. Nie masz już na to siły czy ochoty?

Znowu zrobiło mi się głupio. Czyżbym już tak skapcaniał? A Urszula kontynuowała:

– Gadałam z kilkoma dziewczynami: jest wynajęty fajny ośrodek, jest spa, dookoła lasy i woda, więc teren świetny. Nie musisz się martwić, nie będę ci siedziała na głowie. Nikt ci nie każe robić tego, na co nie masz ochoty. Ja pojadę i zamierzam czuć się świetnie.

– To chyba dobre podejście do sprawy.

I tak zapadła decyzja o udziale w szkolnym zjeździe. Potwierdziłem ją przelewem. Krajobraz umilał nam podróż.

Jechaliśmy prawie w milczeniu, pokazując sobie co jakiś czas a to kwitnące forsycje, a to bocianie gniazda, to znów zieleniejące wierzby.

– Ładnie jest… – westchnęła Ula. – Dobrze, że się ruszyliśmy.

– Ty będziesz moczyć się w błocie, pobierać kąpiele i migdałowe masaże, więc wrócisz o lata świetlne młodsza i piękniejsza. A ja? Wory pod oczami i ziemista cera – oto co mnie czeka…

Ulka zaśmiała się wręcz perliście i poklepała mnie po ramieniu.

– Przypominam, że nie są to obowiązkowe elementy pobytu. Też możesz korzystać ze spa…

– Mhm, jasne. I pewnie mi wyrosną całkiem nowe włosy, a broda przestanie być biała…

Spacerując, trzymaliśmy się za ręce jak smarkacze

I w takim nastroju dojechaliśmy do położonego w lesie ośrodka. Byliśmy wcześnie, więc zakwaterowaliśmy się i poszliśmy na długi spacer nad pobliską Pilicę. Jak smarkacze trzymaliśmy się za ręce i od czasu do czasu obściskiwaliśmy się pod drzewami.

– Fajnie… – powiedziałem, kiedy wracaliśmy do hotelu.

– I tak bardzo się nie postarzałeś… – mrugnęła Ulka i pokłusowała do pokoju.

Po szesnastej zaczął się ruch. Pojawiało się coraz więcej aut, przyjechały dwa autokary, słychać było gwar, śmiechy i nawoływania. Postanowiliśmy wyjść z pokoju dopiero na uroczystość. Impreza była zorganizowana doskonale: część oficjalna – krótka i sympatyczna, sale jadalne – przestronne, a miejsca rozdzielone klasowo i rocznikowo. Mimo upływu lat rozpoznaliśmy się bez problemów. I fajnie, że gadaliśmy nie o dzieciach, wnukach i chorobach, a wspominaliśmy wspólne szkolne przeżycia. Zanim zapadł wieczór wszyscy czuliśmy się dokładnie tak jak w liceum: luźno i rozrywkowo.

– Słuchajcie! Uwaga! – zakrzyknął Jarek Starski, który w szkole był raczej cichy. – Za hotelem przygotowane są ogniska, ruszty, siedziska. Weźcie kapoty i chodźmy w plener.

– Idziemy! – Jacek, chudy dentysta zabierał napoczęte flaszki. – Za mną!

– Idziemy po kurtki – oznajmiły Ankai Elka. – Zaraz dojdziemy.

Kolejne osoby dołączały się do wycieczki.

– Miałem opory, ale cieszę się, że jestem – powiedziała Anka i wzięła mnie pod rękę. – Zabierasz Ulkę?

– Ona siedzi ze swoim babińcem – odpowiedziałem.

– One wszystkie śpiewały w chórze.

– I to z sukcesami! – dodałem, wiedząc, w której szufladzie komody leży stos dyplomów Ulki z różnych festiwali.

– Teraz dzieciaki są inne, mdłe. Wiem, bo w końcu jestem belfrem – Anka zaśmiała się. – Właściwie to byłam. Emerytura!

– Tacy starzy jesteśmy? – wtrąciła Małgosia. – Ja od zawsze na swoim, więc inaczej to czuję. Nie wiem, ile mam lat.

– Twoje meble to prawdziwe dzieła sztuki – przyznałem szczerze.

Asia była bardzo wrażliwa i chyba rzeczywiście miała dar

„Elka C., Agata D., Tomek T., Tomek S., Andrzej K., Lidka R.… O rety, całkiem spora ekipa i to chyba cud, że wszystkich kojarzę…” – myślałem, rozkładając koce na ławach i przyglądając się tej podstarzałej młodzieży, która dobrze się trzymała i miała doskonałe humory.

Bawiliśmy się świetnie. W ogólnej opinii to był pierwszy szkolny zjazd, na który warto było przyjechać. I jak zwykle w takich sytuacjach zaczęły się rozmowy o nieobecnych. Anka, jako jedyna, była przygotowana do lekcji. Wyjęła wielkie albumy ze zdjęciami i wszyscy rzucili się na stare fotografie.

Zaczęły się krzyki, wrzaski, śmiechy… A to kto? No, nie! A ta to z nim? A to na wycieczce? Tu to rajd rowerowy! Itd, itp… Wspomnienia i westchnienia. Ognisko lekko przygasło, atmosfera zrobiła się lekko nostalgiczna.

I wtedy Anka przypomniała epizod, który nie był powszechnie znany

– Pamiętacie Aśkę P.? Tę, która zdała na archeologię i grzebała potem w azteckich piramidach?

– No, pewnie – posypały się potwierdzenia z różnych stron. – Trochę dziwna była…

– A pamiętacie, jak na wycieczce do Wrocławia bawiła się we wróżby? Jak przepowiadała, co nas czeka w przyszłości? – Anna zasiała w towarzystwie ziarno niepokoju. Tym razem nie było masowego przytakiwania.

Siedzieliśmy wtedy przy kominku w wielkim holu. Nie pamiętacie? – dziwiła się. – Prawie wszyscy tam byli. Sporo wina wtedy poszło. Myślałam, że wszyscy to pamiętają.

– Coś mi się kołacze – Elce Zarębskiej zaskoczyła pamięć. – No, jasne! Wtedy była burza i awaria światła. I na kominku stały świece… Tak, tak było. Aśka miała wtedy taką indiańską torbę i rzucała na dywan kamyki, kostki. Oj, powiało wtedy grozą. jeszcze dziś ciarki mnie przechodzą…

Siedzieliśmy cicho i odniosłem wrażenie, że powoli każdy z nas przypominał sobie tamten wieczór i nastrój.

– To wtedy ona nie chciała nic powiedzieć Sławkowi… – skojarzyłem nagle.

– Sławek G.… – wyszeptała Anka Kłos. – Dwa lata po maturze zginął w wypadku… Cholera, przypadek?

– No, nie wiem – Anka P. pokręciła głową. – Joanna nie mówiła wszystkiego, bo była nieśmiała.

Jak wiecie, kolegowałam się z nią, a nawet przyjaźniłam już po liceum. Bywałam u niej, jej mama bardzo mnie lubiła. Asia była bardzo wrażliwa i chyba naprawdę miała dar…

– Wróżka? Jasnowidz? – rzucił Jacek, uzupełniając szklanki. – Wierzysz w to?

– Trudno zaprzeczać faktom…

– Jakim faktom? – zawołał natychmiast chór kilku głosów.

– Nie zawsze wszyscy o tym wiedzieli, ale ona naprawdę przewidywała różne rzeczy. Wiem to od jej mamy, bo te proroctwa czy jak wolicie przepowiednie, dotyczyły rodziny. Czasem były to drobne rzeczy, czasem poważne. Aśka czasem mi się zwierzała, ale żądała, żebym nikomu nie mówiła. A matka bała się, by rodzina się od nich nie odwróciła, nie uznała Aśki za nawiedzoną czy opętaną.

– Opętana? – Tomek aż parsknął. – Przecież to bzdury…

– Dla ciebie, ale wiesz, jak to bywa… – przerwała Elka. – Moja babcia do dziś wierzy w strzygi, południce i topielice.

– No właśnie – Anka wróciła do opowieści. – Kiedyś Aśka przy okazji jakiejś komunii w rodzinie, zwróciła uwagę dziewczynce, żeby nie szalała na rowerze, bo sobie zrobi kuku. Dziecko się nadęło, a po tygodniu wpadło na rowerze na ogrodzenie, łamiąc rękę.

I zaczęła się nagonka. Mama Aśki strasznie to przeżywała, bo usłyszała, że jej córka wykrakała, że to wiedźma, że to jej wina. Aśce się oberwało, zamknęła się w sobie.

Nagle rozległy się okrzyki, jacyś ludzie pobiegli z latarkami nad wodę

– Co to za dzikie harce? – Andrzej K. rozejrzał się nerwowo. – Coś przegapiliśmy? Występy i tańce mają być jutro.

– To pewnie młodsze roczniki ruszyły zdobywać świat… – odpowiedziała któraś z dziewczyn. – Nam starcom nie wypada.

Ryknęliśmy śmiechem. Kilka osób poszło oglądać niespodziewaną atrakcję, ktoś polał trunków, ktoś przyniósł pachnące kiełbaski z rusztu. Przysiadłem się do zamyślonej Anki.

– Dokończysz opowieść? – spytałem.

– Nie wiem, czy ktoś chce tego słuchać, bo wiem, jak są odbierane takie opowieści.

– A ciąg dalszy jest taki straszny?

Niepokojący, zastanawiający… Wiesz, że jestem ścisła: matematyka, fizyka, chemia. Daleko mi do magii, metafizyki i czarów. Ale jednak są rzeczy, które trudno zmierzyć, zważyć lub policzyć… W czasie studiów oddaliłyśmy się od siebie z Joanną. To zresztą normalne. Potem zaczęła wyjeżdżać do Ameryki, ale pisała. Zagłębiała się w tamten świat, jego wierzenia i kulturę, fascynowała się jego duchowością, magią. Pasowała do niego. No i te jej przepowiednie.

– Naprawdę takie niesamowite?

– Kiedy się patrzy wstecz, wszystko jest proste. Kiedy powiedziałabym, że jutro czy pojutrze coś się wydarzy – nikt nie uwierzy. Tak to działa. Poza tym pojedyncze wydarzenia nie robią wrażenia, wyglądają na przypadki. Ale kiedy zestawisz je razem, mogą przerazić.

– No, to teraz czuję się jak w powieści Stephena Kinga: ognisko, noc, rozochoceni ludzie biegają po lesie nad wodą, a ty mówisz o klątwach, które działają…

Anka zaśmiała się, ale mało przekonująco.

– To nie klątwy, Janek. To fakty…

– Teraz przesadziłaś – zrobiłem wystraszoną minę. – Chodźmy lepiej na przystań, może ktoś się już utopił…

Walnęła mnie pięścią w ramię, ale poszliśmy w stronę rzeki. Oczywiście – nic się nie stało. Kilku wstawionych gości wskoczyło do wody, kilka pań połamało obcasy. Śmiechy, toasty, bruderszafty. Wróciliśmy do ogniska i wypiliśmy na rozgrzewkę. Tomek T. wyjął gitarę i w świat popłynął żelazny repertuar ogniskowy z dawnych czasów.

Około piątej nad ranem wypiliśmy strzemiennego. Do pokoju wszedłem cicho i zdębiałem. Pierwszy raz w życiu słyszałem Ulkę chrapiącą. „Pewnie u nich też było wesolutko” – zaśmiałem się w duchu i poszedłem spać. Na śniadanie wstaliśmy późno. Jadalnia była pustawa, a największą popularność miała kawa i soki.

– Jak było u was? – zapytałem Ulkę.

– Na bogato, a u was?

– Strasznie. W sensie opowieści z dreszczykiem, a nie, że okropnie…

– Aha, rozumiem. Czyli fajnie.

– Tak, i to nie ze względu na żarcie i napoje. A co planujesz na dziś?

– Chwila relaksu, a potem z dziewczynami ruszamy na podbój spa. Wiesz, maseczki, masaże, kąpiele, pedikiury…

– Maseczki? To straszniejsze niż horror. Baw się dobrze. Ja połażę, może jakieś zdjęcie zrobię, pogadam z kimś. To do obiadu?

– Tak, znikam. Pa!

I poszła, przesadnie kręcąc ciągle atrakcyjną pupą.

Obiecałem, że przeczytam kartkę dopiero w poniedziałek

Łaziłem nad rzeką, podglądałem kaczki, konie na wybiegu, kajakarzy. Pusto było w ośrodku, wszyscy uczestnicy zjazdu odpoczywali po długiej nocy. Z baru zabrałem kawę i rozsiadłem się na tarasie.

– Można? – obok stała Anka P.

Jasne, siadaj. W środku dnia nie będę się bał twoich opowieści…

Znowu dostałem pięścią w ramię.

– Ty się śmiejesz, ale do czasu. Idę po drinka, chcesz?

– Jak masz straszyć, to chcę. Ale już mnie nie bij…

Zaśmiała się i poszła do bufetu. Po chwili stały przed nami wielkie szklanki z kolorową zawartością.

– No to zdrowie duchów! – stuknąłem szkłem o szkło.

Koktajl był zadziwiająco mocny, ale smaczny.

Dobrze, że spotkaliśmy się sami – Anka poczuła się pewniej. – Zobacz, to jest coś w rodzaju pamiętnika Joanny. Prowadziła go od początku liceum. Długo trwało, zanim udało mi się odcyfrować jej zapiski. Stosowała skróty, symbole i oznaczenia, które sama wymyśliła. Ja szukałam prawidłowości: zestawiałam daty, ludzi, fakty i wreszcie znalazłam klucz. Zobacz – wskazała zdjęcie naszej klasy maturalnej. – Trzy rzędy ludzi, stoimy i siedzimy przypadkowo. Ale okazało się, że każdy ma swój symbol. Na przykład tu – 2L3G.

– I to znaczy…

– Drugi rząd, trzecia z lewej strony,

Grażyna.

– No, zgadza się. Co dalej?

– Potem jest data, np. 78, 22, 06, czyli rok 1978, 22, czerwiec. Inaczej niż zapisujemy. I teraz symbole wydarzeń. Tu miałam największe kłopoty… Serduszko, plus, iks, nieskończoność, trefl, gwiazdka, gwiazda Dawida, krzyż, słońce, półksiężyc, yin i yang, oko, anch i wiele jeszcze piktogramów z wszystkich kultur.

– I doszłaś, co który znaczy?

– Nie wszędzie, Jasiu. Ale niektóre nie pozostawiają wątpliwości. Zobacz ten zapis – wskazała linijkę tekstu z początku zeszytu.

– 3P4S… 79, 12, 08… nieskończoność – zacząłem dukać…

– Sprawdzałam zapis ze zdjęciem: trzeci rząd, czwarte z prawej, Sławek G.…

– A ta data? – spytałem.

– Nie znasz? To data jego wypadku i śmierci. I już wiesz, co oznacza wstęga Mobiusa…

Spojrzałem na Ankę z podziwem.

– Po śmierci Aśki jej mama przekazała mi szkolne pamiątki i ten pamiętnik. I tak bawiłam się przez lata. Wszystko tu jest: śluby, choroby, narodziny dzieci, choroby, wypadki, podróże, zgony, emigracje… Nawet jej własna śmierć tu jest zapisana. W tym zestawieniu widać, że ona naprawdę wiedziała…

– Do kiedy ciągną się te przepowiednie?

– Ostatni zapis dotyczący kogoś z naszej klasy przypada na lipiec 2028 roku. Są tu też zapisy dotyczące ludzi, których nie znam… Może to i lepiej. Wystarczy mi to, co wiem…

Spojrzałem na nią zaintrygowany.

Coś złego? Ja, ty?

– Dam ci kartkę, ale obiecaj, że przeczytasz ją w poniedziałek, dobrze?

– Okej, obiecuję – odebrałem od niej małą kopertę. – No, to teraz zapomnijmy o wróżbach i napijmy się. O! Idą Tomkowie, Jacek, Elka – bawmy się.

I po kolejnym drinku zapomniałem o kopercie. Zresztą zawsze mówiłem, że po co być przesądnym, skoro można odpukać?

Impreza rozkręciła się wspaniale. Po późnym obiedzie był występ kabaretowy, a potem tańce i hulanki. Towarzystwo się wymieszało i zintegrowało, siedziałem razem z żoną i mogłem z nią tańczyć, ile wlezie.

I obojgu nam się to podobało

Po śniadaniu odbyła się seria wzruszających pożegnań, uścisków i zapewnień o telefonach „za jakiś czas”. Wsiadając do samochodu, uchwyciłem na sekundę wzrok Anki. Pomachała mi ręką tak, jakbym szedł na wojnę i znikła w grupie ludzi. Wracaliśmy do Warszawy spokojnie, wręcz dostojnie. Ulka drzemała, ja nuciłem cicho przeboje z poprzedniego wieczora. Na osiedlu było pusto, ale jechałem powoli – zawsze biegają tu psy, dzieciaki jeżdżą na rowerach, mamy prowadzą wózki. Jeszcze tylko 100 metrów i… ta furgonetka pędziła jak oszalała! Widać, że kierowca stracił nad nią panowanie. Auto podskakiwało i jechało zygzakiem. Na ułamek sekundy zbaraniałem i wtedy usłyszałem krzyk Uli:

– Gaz!!!

Posłusznie wdepnąłem pedał i odruchowo skręciłem w prawo, żeby uniknąć kolizji. Ręce Urszuli chwyciły kierownicę i z całej siły ciągnęły ją w dół. Nasz colt skręcił ostro, a wyjący silnik sprawił, że podskoczył na krawężniku i wpadł na trawnik, wyrywając spod kół kępy darni. Furgonetka, która jeszcze przed chwilą miała wbić się w moje drzwi, przechyliła się na prawą burtę i hukiem trzasnęła o jezdnię. Sypiąc iskry i zgrzytając, sunęła po asfalcie. Minęła nasz kufer o centymetry…

Wyskoczyłem z wozu. Podbiegłem do dostawczaka i zajrzałem do szoferki. Facet był nieprzytomny. Telefon – 112, szybkie zgłoszenie. Wróciłem do Ulki, która spokojnie siedziała w samochodzie.

Zaczekamy na karetkę, dobrze? – powiedziałem i położyłem jej dłoń na ramieniu – I… dziękuję. Spojrzała na mnie z uśmiechem.

– Jasne, zaczekamy – odpowiedziała.

– I że cię nie opuszczę aż do śmierci… – dodała i mrugnęła, jakby zrobiła świetny kawał. W domu byliśmy po godzinie. Faceta z furgonetki w ciężkim stanie zabrali do szpitala.

Tej nocy spałem jak zabity

Rano żona chowała moją marynarkę i tradycyjnie przetrzepała kieszenie. Wyjęła kartkę, rozłożyła ją i powoli czytała:

– 1L5J… 19, 26, 04… nieskończoność… Janek, co to jest? Jakiś szyfr?

Patrzyłem na nią oczami jak spodki. Wreszcie przełknąłem ślinę.

Reklama

– Wyrzuć to, kochanie. To już nieaktualne… – powiedziałem cicho.

Reklama
Reklama
Reklama