„Na urlopie w Dąbkach poszłam z nieznajomym w ciemny las i nie żałuję. O tym, co tam robiliśmy, będę opowiadać prawnukom”
„– Chciałbym ci coś pokazać. Jest tu takie miejsce. Las schowany za wydmami. Cisza jak w kościele i zapach, którego się nie zapomina. Idziesz? Zawahałam się. Wszystko we mnie krzyczało, że nie powinnam. Znam go ledwie chwilę. Ale pomyślałam tylko, że i tak przecież nikt się nie dowie”.

- Redakcja
W Dąbkach byłam pierwszy raz. Sama. Nie z poczucia odwagi, tylko z potrzeby ucieczki. Nie miałam wobec tego wyjazdu żadnych oczekiwań. Chciałam tylko spokoju, kawy z widokiem na morze i kilku spokojnych nocy bez telewizora grającego w tle. Czułam się zmęczona wszystkim. Pracą, ludźmi, codziennością, która od dawna niczym już nie zaskakiwała. I choć mówiłam wszystkim, że to „tylko urlop”, w głębi duszy wiedziałam, że to bardziej ucieczka niż odpoczynek.
Pogoda była łaskawa. Długie spacery wzdłuż pustej plaży, zapach smażonej ryby, ludzie mijani w milczeniu. To miała być taka przerwa od wszystkiego. Oderwanie. Ale los nie zawsze trzyma się planu. Czasami wystarczy jedno spojrzenie. Jedno przypadkowe spotkanie. Jedno zdanie wypowiedziane nie w porę. Niektóre historie nie zaczynają się wtedy, kiedy się ich spodziewamy. Ani tak, jakbyśmy sobie tego życzyli.
Jakbyśmy się znali od lat
– To ja pani pomogę – usłyszałam, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
Stałam przy ladzie z tacką pełną śledzi w śmietanie, zupy rybnej i ciepłego piwa w plastikowym kubku. Taca zaczęła się niebezpiecznie przechylać, a ja próbowałam jakoś to wszystko złapać jedną ręką, bo drugą trzymałam telefon, na którym właśnie wyświetliła się wiadomość od mojej córki. I wtedy pojawił się on. Po prostu sięgnął po moją tacę i uśmiechnął się jak ktoś, kto nie pierwszy raz ratuje kobietę z opresji.
– Nie mam zamiaru uciekać z tym jedzeniem, spokojnie – rzucił, widząc moją zaskoczoną minę. – Chociaż śledzie kuszące.
Uśmiechnęłam się mimo woli.
– Dziękuję. Może siądziemy razem? – zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Normalnie bym tego nie zrobiła. Ale wtedy… coś mnie tknęło. Może ta jego łagodność. Może fakt, że mówił z takim spokojem, jakby nigdzie się nie spieszył.
– Z przyjemnością – odparł.
Usiedliśmy na tarasie smażalni. Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o niczym, potem o poważniejszych sprawach. Miał na imię Artur. Był z Poznania. Też przyjechał sam. I też mówił, że potrzebował chwili ciszy.
– A pani? – zapytał.
– Milena. Z Warszawy. Nie pani – poprawiłam go z uśmiechem. – Mam alergię na „paniowanie”.
– To dobrze. Ja mam alergię na samotne kolacje – odparł.
I zanim się zorientowałam, jedliśmy, śmialiśmy się z idiotycznych nazw dań w karcie i narzekaliśmy na piaszczyste chodniki. Jakbyśmy znali się nie od pięciu minut, a od lat. Wiedziałam, że to nie jest zwykła rozmowa. Wiedziałam, ale nie chciałam tego jeszcze rozumieć.
Poszłam z nim w ciemny las
Spotkaliśmy się przypadkiem dwa dni później. Ja szłam deptakiem z kubkiem gorącej kawy, on siedział na ławce, zapatrzony w morze.
– Milena z Warszawy – powiedział, zanim stanęła obon niego. – Kawa z mlekiem?
– I odrobiną cynamonu – dokończyłam i usiadłam na jego ławce, zaskoczona, że mnie pamięta. A może bardziej zaskoczona tym, że ja wcale nie zapomniałam o nim.
– Słońce jakby trochę słabsze – mruknął, mrużąc oczy. – Ale to dobrze. W słońcu nie da się myśleć.
– A ty chcesz myśleć?
– Nie wiem. Ale jak się z kimś rozmawia, to chyba warto mieć coś w głowie.
Uśmiechnęłam się.
– Większość ludzi jakoś sobie radzi be tego.
Spojrzał na mnie, przeciągle, jakby ważył to, co właśnie usłyszał. A potem powiedział:
– Chciałbym ci coś pokazać. Jest tu takie miejsce. Las schowany za wydmami. Cisza jak w kościele i zapach, którego się nie zapomina. Idziesz?
Zawahałam się. Wszystko we mnie krzyczało, że nie powinnam. Że przecież znam go ledwie od rozmowy w smażalni. Ale... coś we mnie już wtedy przestało być rozsądne. Pomyślałam tylko, że i tak przecież nikt się nie dowie.
– Idę.
Weszliśmy między drzewa. Szliśmy długo, rozmawiając o drobiazgach. O tym, że ludzie coraz rzadziej się sobie przyglądają. O tym, że niektórzy nigdy nie byli naprawdę zakochani. O tym, że samotność bywa spokojniejsza niż złe towarzystwo.
W końcu dotarliśmy na niewielką polanę. Rozejrzałam się.
– I co to za miejsce?
– Miejsce na tajemnice – odparł. – I na takie pytania, których nie zadaje się przy ludziach.
Zamilkłam. A potem usiadłam na trawie, obok niego. I nagle cisza przestała być niezręczna.
Wszystko między nami drżało
Zobaczyłam go jeszcze tego samego wieczoru. Siedział na murku przy zejściu na plażę, oparty o balustradę, z papierosem w dłoni i tą swoją lekko pochyloną sylwetką, jakby życie go trochę przygniotło, ale nie złamało.
– Milena – rzucił, kiedy mnie zauważył. – Szukasz mnie?
– Może – odpowiedziałam bardziej szczerze, niż powinnam. – A może po prostu lubię spacerować wzdłuż brzegu.
– A może jedno i drugie.
– Może.
Uśmiechnął się, wydmuchując dym.
– Nie chciałem cię dzisiaj zostawiać tak nagle – powiedział. – Ale musiałem wracać. Miałem telefon.
– Nie musisz się tłumaczyć.
– Wiem. Ale chcę.
Zawiał wiatr. Mocny, jesienny, choć kalendarz wciąż jeszcze łudził się, że to lato.
– Zmarzłaś – powiedział i zdjął z siebie bluzę. Podał mi ją bez słowa. Pachniała tytoniem, męskim żelem pod prysznic i czymś jeszcze… może ciszą, może wieczorem.
– Dziękuję – wyszeptałam, zakładając ją na ramiona.
– Mam pokój tuż obok. Chcesz herbaty?
Spojrzałam na niego. Czułam się, jakby ktoś postawił mnie na rozdrożu i kazał wybrać. Stać dalej w tej swojej bezpiecznej, spokojnej nicości, czy jednak pójść tam, gdzie może boleć. Ale i gdzie może się coś wydarzyć.
– Tylko herbaty – zaznaczyłam.
– Tylko – powtórzył i otworzył przede mną drzwi.
W środku pachniało drewnem i wilgocią. Usiadłam na łóżku, patrząc, jak Artur krząta się przy czajniku.
– Jaką pijesz? Czarną, zieloną, z imbirem?
– Zieloną. Byle była gorąca.
Podał mi kubek. I usiadł obok. Nie dotykaliśmy się. Ale wszystko między nami drżało.
Nie chciałam go błagać
Zobaczyłam go ostatni raz w sobotę rano. Pakował się. Stał przy aucie, zgięty nad bagażnikiem, w koszuli, której nie znałam. Gdy podeszłam, uniósł głowę i uśmiechnął się z tym swoim niepewnym wyrazem twarzy, jakby nie wiedział, czy może.
– Wyjeżdżasz? – zapytałam, choć przecież odpowiedź znałam.
– Tak. Przyszedł mój czas. – Skrzywił się. – Zresztą... i tak chyba zostałem dłużej, niż planowałem.
– To znaczy?
– Nie powinienem był się zbliżać. Ale było coś... – Przełknął ślinę. – Coś w tobie, co nie pozwoliło mi odejść od razu.
Patrzyłam na niego, próbując zachować twarz. Nie prosić. Nie błagać. Nie zdradzić nic, co by mnie potem zawstydziło.
– Dziękuję ci – powiedziałam tylko.
– Milena... – podszedł, wziął mnie za ręce. – To był najpiękniejszy tydzień, jaki miałem od lat. I to nie są puste słowa.
– To, czemu to wszystko? – Zabrzmiało głupio i za późno, ale już nie mogłam tego cofnąć.
Westchnął.
– To skomplikowane.
– Jesteś zajęty?
Milczał.
– Masz dzieci?
Milczał.
– Żonę?
– Milena...
– Po prostu powiedz.
– Tak. Mam. Ale to wszystko się sypie. Od dawna. Tylko... jeszcze nie jestem gotów, żeby... – urwał.
Zrobiło mi się zimno.
– W porządku. Nie musisz nic więcej tłumaczyć – powiedziałam, odsuwając jego dłonie.
– Daj mi numer. Będę się odzywał.
– Nie. Daj mi swój – rzuciłam z jakimś głupim uśmiechem. – Przynajmniej będę miała złudzenie, że to ja decyduję.
Napisał go na serwetce z baru przy plaży. A potem odjechał. Stałam i patrzyłam, aż samochód zniknął za zakrętem.
Tylko letni romans, ale czemu boli?
Numer długo leżał na dnie torebki. Zgięta serwetka, trochę zatłuszczona, pachnąca morzem i starym papierem. Kilka razy już miałam ją wyrzucić. Ale nie mogłam. Mówiłam sobie: „To przecież nic nie znaczy. Tydzień. Letni romans. I koniec”. Ale kłamstwo brzmi zupełnie inaczej, gdy się je powtarza codziennie. Minęły trzy dni. Zadzwoniłam czwartego wieczorem. Palce mi drżały, kiedy wciskałam cyfry. Serce waliło jak głupie, jakbym miała piętnaście lat, nie pięćdziesiąt osiem.
– Halo? – odezwał się męski głos. Ale nie jego.
Zamarłam.
– Dzień dobry... Czy mogę rozmawiać z Arturem?
– Z kim?
– Artur... Artur Nowicki. To jego numer, prawda?
Chwila ciszy.
– Proszę pani, to mój numer, a Artur to mój mąż. Proszę więcej nie dzwonić.
Potem klik. Rozłączyła się. Nie pamiętam, jak odłożyłam telefon. Ani jak usiadłam. Wiem tylko, że wpatrywałam się w ścianę przez dobre pół godziny, jakby coś miało się tam pojawić, coś wytłumaczyć. Ale nic się nie pojawiło. Nic nie przyszło. Wstałam. Podeszłam do zlewu. Otworzyłam kran. Zgniotłam serwetkę i wrzuciłam ją do kosza. A potem, z dziwnym spokojem, umyłam ręce.
Nie czuję się mądrzejsza
Od tamtej pory minęły dwa miesiące. Nie napisał. Nie zadzwonił. Nie przyszedł. I choć przez pierwsze tygodnie co wieczór sprawdzałam telefon, dziś już nie czekam. Nie dlatego, że zapomniałam. Tylko dlatego, że przestałam się łudzić. Nie rozumiem, dlaczego to zrobił. Czy potrzebował czegoś na chwilę? Czy po prostu lubił grać? A może sam siebie oszukiwał, że coś zakończy, że coś zacznie? Może i jemu było dobrze – tylko że potem wrócił do swojego życia. A ja wróciłam do pustego mieszkania.
Nie ma tu żadnej puenty. Nie czuję się silniejsza. Nie czuję się mądrzejsza. Po prostu... jestem teraz bardziej ostrożna. Trochę mniej ufna. Trochę bardziej pusta w środku. Ale kiedy czasem myślę o Dąbkach, nie widzę tamtego zakończenia. Widzę tamten wieczór na plaży. Jak mówi do mnie „Milena, nic nie musisz, tylko bądź”. Jak łapie mnie za rękę. Jak świat przez chwilę był prosty. Może to wystarczy.
Milena, 58 lat
Czytaj także:
- „Straciłem latem na działce głowę dla sąsiadki. Nasz romans dojrzewał stopniowo jak wiśnie w jej ogrodzie”
- „Rozwód był jak dar z niebios. Na początku było mi ciężko, ale wyjazd w góry otworzył mi oczy na to, co w życiu ważne”
- „Mój ojciec bawi się w swatkę i na siłę szuka mi męża. Mam dosyć aranżowanych randek z synami jego znajomych ze wsi”