Reklama

Codziennie rano wstawałam z poczuciem, że w moim życiu coś się skończyło, chociaż nie potrafiłam dokładnie powiedzieć co. Może to była młodość, może wiara, że coś jeszcze mnie spotka. Żyłam w mieście, które nigdy nie spało – pełne hałasu, świateł i ciągłej presji. Pracowałam w korporacji jako specjalistka do spraw komunikacji, ale z każdym kolejnym mailem czułam się mniej „specjalistką”, a bardziej automatem od odpisywania na cudze frustracje. Mój ostatni związek zakończył się niespodziewanie – zdradą, której się nie spodziewałam, i ciszą, której nie potrafiłam znieść.

Reklama

W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy jeszcze cokolwiek mnie cieszy. Wszystko, co robiłam, wydawało się tylko powielaniem schematów. Nie umiałam już nawet określić, kim jestem. I wtedy, niemal przypadkiem, koleżanka z pracy wspomniała o tygodniowym obozie jogi w górach.

– Odłączysz się od tego wszystkiego – powiedziała, a ja, bez większego namysłu, wpisałam się na listę uczestników.

Nie miałam wielkich oczekiwań. Chciałam tylko spokoju i kilku nocy bez bezsenności. Ale kiedy przyjechałam na miejsce i zobaczyłam Michała – instruktora z ciepłym spojrzeniem, promiennym uśmiechem i aurą, która sprawiała, że wszystko dookoła stawało się cichsze – coś we mnie drgnęło. Nie wiedziałam jeszcze co, ale byłam pewna, że to nie będzie zwykły tydzień.

Było w nim coś magnetycznego

Już pierwszego ranka obudziłam się przed budzikiem. Za oknem było cicho, tylko świergot ptaków i szum drzew. Inaczej niż w mieście, gdzie zawsze coś buczało, trąbiło, szczekało. Wyszłam na drewniany taras z kubkiem ziół i zobaczyłam Michała. Stał boso na trawie, z zamkniętymi oczami, w pozycji wojownika. Wyglądał tak, jakby był częścią tej przestrzeni. Naturalny. Spokojny. Wolny.

Zajęcia jogi były wymagające. Ciało protestowało, ale głowa... głowa w końcu miała chwilę wytchnienia. Michał mówił mało, ale każde jego słowo trafiało dokładnie tam, gdzie trzeba. Po zajęciach zostaliśmy na kocu, a on usiadł obok mnie.

– Jak się czujesz? – zapytał cicho.

Jakbym zapomniała, że można oddychać – odpowiedziałam. I sama się zdziwiłam, że powiedziałam to na głos.

Uśmiechnął się tylko, nie komentując. Opowiadał potem o swoim dawnym życiu – pracował w agencji reklamowej, w centrum Warszawy, wśród ludzi wiecznie spóźnionych i wiecznie niezadowolonych.

– Pewnego dnia, po prostu wyszedłem. Wziąłem tylko plecak i pojechałem w góry. Od tamtej pory już nie wróciłem – powiedział, patrząc w dal.

Wieczorem nie mogłam przestać o nim myśleć. Nie o jego ciele, choć było w nim coś pociągającego. Ale o tej ciszy, spokoju który miał w oczach. Takiego, którego ja nigdy nie znałam. Chciałam go dotknąć. Chciałam w nim odpocząć.

Czy zasady są po to, by je łamać?

Regulamin był jasny – żadnych bliskich relacji między uczestnikami a instruktorami. Michał przypomniał o tym już pierwszego dnia. Ale z każdym kolejnym wieczorem nasze rozmowy stawały się dłuższe, spojrzenia – zbyt intensywne, by były tylko towarzyskie. Pewnego wieczoru zostaliśmy sami na tarasie. Świeciły gwiazdy, a powietrze było przesiąknięte zapachem ziół i lasu.

– Tu naprawdę można zapomnieć o wszystkim – powiedziałam, patrząc w niebo.

– I przypomnieć sobie, kim się jest – dodał cicho.

Odwróciłam głowę. Patrzył na mnie z takim spokojem, że aż coś ścisnęło mnie w środku.

– Michał... – zaczęłam, ale nie dokończyłam. Po prostu położył rękę na moim ramieniu, potem objął mnie delikatnie. Nie zrobiłam nic, by go powstrzymać.

– Nie powinniśmy – szepnęłam.

– Wiem – odpowiedział, a potem mnie pocałował. Cicho, powoli, z uważnością.

Tego wieczoru nie wydarzyło się nic więcej. Ale to, co się między nami zrodziło, już nie dało się powstrzymać. Następnego ranka, kiedy wchodziłam do sali, usłyszałam znajomy dźwięk. Cicha, prosta melodia – pozytywka. Michał uśmiechnął się do mnie z końca sali.

– Codziennie rano puszczam ją dla siebie – powiedział. – Ale dziś pomyślałem, że może... dla nas.

I tak się zaczęło. Pozytywka stała się naszym cichym sekretem. Codziennym przypomnieniem, że choć świat mówił „nie wolno”, coś w nas mówiło „nie przegap tego”.

Zasługiwałam na więcej?

Obudziłam się wcześniej niż zwykle. Zrobiło się niespokojnie cicho. Wyszłam na taras – pusto. Przeszłam przez salę ćwiczeń – nikt nie ćwiczył. Michała nie było też przy śniadaniu. Zaczęłam czuć dziwny ucisk w żołądku. Zerknęłam do jego domku. Drzwi były uchylone. Weszłam. Na łóżku leżała pozytywka i kartka. Usiadłam na podłodze. List był krótki. I okrutny.

„Dorota, przepraszam. To był błąd. Nie powinienem cię w to mieszać. Wróciłem do żony. Mam wobec niej obowiązki, których nie mogę już dłużej spychać na bok. Zasługujesz na coś więcej niż mężczyzna z niedomkniętym życiem. Przepraszam, że cię zraniłem. – Michał”.

Zadrżały mi ręce. Przecież jeszcze wczoraj szeptał, że nic nie dzieje się przypadkiem. Jeszcze wczoraj... był mój. Wyszłam, jakby na autopilocie. Na korytarzu minęłam jedną z uczestniczek.

– Ej, Dorota, widziałaś Michała? Chyba zniknął bez słowa – zapytała zaniepokojona.

– Nie, nie widziałam – odpowiedziałam szybko, odwracając twarz.

Zamknęłam się w pokoju i włączyłam pozytywkę. Melodia zabrzmiała łagodnie, znajomo, ale teraz czułam, jakby sobie ze mnie szydziła.

Zasługujesz na coś więcej – powtórzyłam szeptem, nie wiedząc, czy mówię to sobie, czy próbuję zrozumieć, co to miało znaczyć.

Dźwięki pozytywki cichły, a razem z nimi coś we mnie gasło.

W środku czułam pustkę

Kiedy wszyscy robili poranną jogę, ja leżałam na łóżku i gapiłam się w sufit. Nie płakałam. Nie umiałam. W środku czułam tylko pustkę, jakby ktoś wyciągnął ze mnie całą treść. Po południu poszłam na spacer. Zeszłam do miasteczka, pytając w kawiarni, w sklepie, nawet na stacji benzynowej – czy ktoś widział wysokiego mężczyznę z dredami, w lnianych spodniach? Nikt nie widział.

– Przepraszam, ale pani szuka kogoś, kto tu mieszka? – zapytał sprzedawca.

– Nie... już nie – odpowiedziałam.

Wracając, dzwoniłam do niego raz po raz. Automatyczna sekretarka. Potem: „Numer niedostępny”. Pisałam esemesy, które zostawały bez odpowiedzi. W końcu usunęłam go z kontaktów, ale... zaraz potem przywróciłam. Bez sensu. Jak wszystko teraz. W domku włączyłam pozytywkę. Znowu. Znowu ta sama melodia.

Dlaczego mi to zrobiłeś? – wyszeptałam. – Dlaczego dałeś mi coś, czego nie miałeś zamiaru zostawić?

Wieczorem przy kolacji jedna z dziewczyn zagadała:

– Dorota, jesteś jakaś cicha. Wszystko w porządku?

– Tak – odpowiedziałam, udając uśmiech. – Po prostu zmęczona.

A w środku we mnie krzyczało. Ale na zewnątrz nie było słychać nic. Milczenie potrafi ranić bardziej niż najgorsze słowa.

Nie zobaczę go nigdy więcej

Powrót do miasta był... cichy. Autobus sunął wśród górskich serpentyn, a ja patrzyłam w okno, jakby za każdą skałą mógł się jeszcze pojawić Michał. Ale nie pojawił się. I wiedziałam, że już nie zobaczę go nigdy więcej. W mieszkaniu było tak samo, jak je zostawiłam. Tylko ja byłam inna. Ubrania w szafie drażniły mnie – szpilki, koszule, które już nie pasowały do Doroty sprzed tygodnia.

– Jak było? – zapytała Basia, koleżanka z pracy, która przyszła po zdjęcia i kawę.

– Dziwnie – odpowiedziałam.

– Dziwnie dobrze czy dziwnie źle?

– Trochę jedno i drugie.

– Poznałaś kogoś?

Zawahałam się.

– Nie. To znaczy... Nieważne.

Po jej wyjściu usiadłam na podłodze i włączyłam pozytywkę. Nagrałam melodię na telefon. Grała teraz codziennie rano, zamiast budzika. Tylko ona mi została. Wieczorem napisałam do Michała list. Pisałam o tym, co czułam, co zniszczył, i o tym, czego mi nie dał, choć udawał, że daje. Nie wysłałam. Schowałam do szuflady.

– Może kiedyś przeczytasz – powiedziałam sama do siebie. – A może i nie. Nieważne.

Nie umiałam go znienawidzić. Wciąż miałam wrażenie, że znałam go tylko przez chwilę, ale ta chwila zmieniła coś we mnie. I tej zmiany nie mogłam już cofnąć.

Musiałam żyć dalej

Siedziałam na tarasie swojego mieszkania, z kubkiem herbaty w dłoni. Za oknem światło lamp ulicznych odbijało się w szybie jak echo czegoś, co już było. W telefonie włączyłam nagraną melodię z pozytywki. Wciąż bolała. Ale mniej niż wcześniej.

Musisz żyć dalej – powiedziałam do siebie. – Po prostu dalej.

Zaczęłam chodzić na jogę do miejskiego studia. Nowy instruktor był młody, energiczny, trochę za głośny. Ale jego zajęcia dawały mi coś – poczucie rytmu, oddechu, obecności. Nie szukałam już Michała w jego ruchach.

Pewnego dnia po zajęciach podeszła do mnie dziewczyna z grupy.

– Masz niesamowitą energię. Ćwiczysz długo?

– Nie. Ale miałam dobrego nauczyciela.

– Gdzie?

– W górach – odpowiedziałam krótko.

Nie zapytała dalej. Może dobrze. Może właśnie tak miało być – że nie każdy musi znać nasze historie. Wieczorami wciąż wracałam myślami do Michała. Ale już nie z rozpaczą. Bardziej z... zadumą.

– Nie nauczył mnie kochać siebie – powiedziałam na głos. – Ale pokazał, że powinnam zacząć.

Zamknęłam oczy. Melodia grała cicho w tle. A ja po raz pierwszy od dawna poczułam, że jestem całością. Ze swoim bólem, rozczarowaniem, ale też z nową siłą. Nie taką, która krzyczy. Taką, która po prostu trwa. Czasami spokój to tylko złudzenie. Ale od czegoś trzeba zacząć.

Dorota, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama