Reklama

Zasłużyłam na ten urlop jak nigdy dotąd. Przez ostatni rok pracowałam ponad siły, opiekowałam się chorą mamą i starałam się nie oszaleć pod naporem codziennych obowiązków. Gdy Michał zaproponował tygodniowy wyjazd all inclusive do Turcji, poczułam, że los się do mnie wreszcie uśmiechnął. Chciałam tylko jednego – odpocząć. Przestać liczyć dni, przestać walczyć. Odetchnąć w cieniu palm, popijając kolorowe drinki. Na miejscu wszystko wydawało się idealne. Do trzeciego dnia. Wtedy coś mnie tknęło. Wzięłam do ręki telefon męża i… wszystko się zmieniło. Nie odpoczęłam. Rozpadłam się na kawałki.

Reklama

Plan wypoczynku idealnego

– Kochanie, zarezerwowałem – powiedział Michał, przysiadając się do mnie z laptopem. – Turcja, pięć gwiazdek, all inclusive. Wylot za dwa tygodnie.

Zerknęłam na ekran. Basen z widokiem na morze, piaszczysta plaża i ogromny wybór jedzenia. Raj.

– Naprawdę? – zapytałam ostrożnie, jakby to mogło zniknąć, jeśli zapytam zbyt głośno. – Przecież mówiłeś, że nie damy rady finansowo.

– Spokojnie, premia wpadła, poza tym zasłużyliśmy. Ty szczególnie – uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedział mi coś tak miłego. A może nie chciałam pamiętać.

Początek czerwca. Lot z Warszawy. Spakowałam się w pół godziny, zabierając tylko letnie sukienki, kostiumy kąpielowe i jedną parę szpilek – tak, żeby czuć się kobieco. Michał też wydawał się zadowolony. W samolocie trzymał mnie za rękę, a ja z każdą minutą czułam, jak stres powoli odpływa.

Hotel przerósł moje oczekiwania. Lśniące lobby, ogromne łóżko, prywatny balkon. Wieczorem zjedliśmy kolację przy świecach, a Michał – pierwszy raz od dawna – naprawdę się śmiał. Pomyślałam, że może ten wyjazd będzie dla nas nowym początkiem. Że znów będziemy jak kiedyś. Głupi, naiwny pomysł, wiem. Ale wtedy w to wierzyłam. Chciałam wierzyć. Włożyłam najładniejszą sukienkę i z uśmiechem spojrzałam w lustro. Nie miałam pojęcia, że za trzy dni w tym samym lustrze będę widzieć zupełnie inną kobietę.

Słońce, drinki i pierwsze podejrzenia

Trzeciego dnia poczułam się naprawdę odprężona. Zeszłam na śniadanie w lekkiej sukience, z mokrymi jeszcze włosami po porannej kąpieli. Michał już siedział przy stoliku, z telefonem w dłoni, stukając w ekran z zamyśloną miną. Gdy podeszłam, szybko odłożył go na blat, ekranem do dołu.

– Ktoś ważny? – zapytałam, nalewając sobie kawy.

– Nie, głupoty z pracy. Chłopaki ciągle coś piszą, jakby nie mogli mnie zostawić w spokoju – mruknął i uśmiechnął się krzywo.

Pokiwałam głową, ale gdzieś pod skórą poczułam chłód. Niby nic wielkiego, ale... Michał nigdy nie odkładał telefonu ekranem do dołu. Zawsze wręcz przeciwnie – jakby chciał, żebym widziała, że nie ma nic do ukrycia. Po śniadaniu poszliśmy na plażę. Michał położył się z książką, a ja poszłam popływać. Woda była ciepła, czysta, idealna. Ale nie umiałam przestać myśleć o tym telefonie. A potem było jeszcze coś.

– Wrócę za chwilę, muszę zadzwonić do Pawła – rzucił, podnosząc się gwałtownie z leżaka. – Praca...

Przecież mówiłeś, że wyłączyłeś służbowy telefon – odparłam odruchowo, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Zawahał się.

– Aha, no tak... Ale Paweł ma też prywatny mój numer. Spokojnie, zaraz wracam.

Nie wracał dwadzieścia minut. Kiedy wrócił, był jakiś inny. Napięty. Odsunął się ode mnie na leżaku. Patrzyłam w niebo, udając, że jest pięknie. Ale coś zaczęło się we mnie kruszyć.

Telefon, którego nie powinnam ruszać

Nie planowałam tego. Naprawdę. Nie jestem typem kobiety, która grzebie w cudzym telefonie. Ale coś mnie uwierało. Coś nie dawało spokoju. Trzeci dzień pobytu, wieczór, Michał brał prysznic, a jego telefon leżał bez opieki na stoliku nocnym. Bez hasła, bez blokady. Serce waliło mi jak młotem. Wzięłam go do ręki, drżącymi palcami otworzyłam ostatnie wiadomości. Najpierw SMS-y. Same służbowe. Nic ciekawego. Już miałam odłożyć telefon, kiedy zauważyłam ikonę WhatsAppa z nieprzeczytaną wiadomością od kontaktu zapisanego jako „A.”. Otworzyłam.

– „Tęsknię za twoim dotykiem... Mam jeszcze na skórze twoje dłonie”.

Zamarłam. Przewinęłam wyżej. Kolejne wiadomości, kolejne zdania. Screen z hotelowego pokoju – nie naszego. Selfie Michała, rozpięta koszula, głupkowaty uśmiech. Zdjęcie jej nóg, w pościeli. Flirt, dwuznaczności, a potem już zupełnie bez niedomówień. „Kiedy powiesz jej prawdę?”. Wszystko krzyczało: to nie była jednorazowa zdrada. To był romans.

Usłyszałam odgłos wody – Michał kończył prysznic. Zdążyłam odłożyć telefon na miejsce, usiąść na łóżku i udawać, że przeglądam ulotkę z animacjami hotelowymi.

– Wszystko ok? – zapytał, wycierając włosy ręcznikiem.

– Tak – skłamałam. – Myślałam, że może pójdziemy na kolację.

Skinął głową. Zgodził się bez entuzjazmu. A ja czułam się, jakby ktoś właśnie wyjął mi serce i rzucił na podłogę.

Zdrada, która bolała zbyt mocno

Kolacja była farsą. Michał jadł w ciszy, bawiąc się widelcem w ryżu. Ja siedziałam sztywna, z twarzą unieruchomioną w sztucznym uśmiechu. Z jednej strony chciałam go zapytać wprost. Wykrzyczeć mu w twarz, że wiem. Z drugiej – nie miałam jeszcze siły. Może czekałam na potwierdzenie? Może na choćby jedną oznakę skruchy?

– Coś jesteś mało rozmowna – rzucił znad talerza, nie podnosząc na mnie wzroku.

– Zmęczona – odpowiedziałam sucho.

Wróciliśmy do pokoju. Zasłonił zasłony, włączył klimatyzację i usiadł na łóżku. Wyciągnął telefon.

– Chcesz się przejść po plaży? – zapytał nagle.

Spojrzałam na niego długo. I spokojnie.

A może lepiej napisz do „A.”? Może ona ma ochotę na spacer?

Zamarł. Nie od razu zrozumiał, co powiedziałam. A może udawał. Ale gdy podniosłam się i rzuciłam mu telefon na łóżko, jego twarz zbielała.

– Co ty... – zaczął.

– Przestań. Widziałam. Wszystko.

– To nie tak. To... to był tylko flirt. To nic nie znaczy.

Zaśmiałam się. Krótko, zimno.

– „Tęsknię za twoim dotykiem” to dla ciebie flirt? Chciałeś mi powiedzieć po powrocie, tak? A może miało jakoś samo się rozwiązać?

Stał, milczał, z twarzą bez wyrazu. Wzięłam swoją torbę, walizkę i dokumenty.

– Gdzie idziesz?

– Do recepcji. Jutro wracam do Polski.

– Ale... przecież mamy jeszcze cztery dni...

– Ty zostań. Masz przecież dla kogo.

Walizka, lotnisko i decyzja

Recepcjonistka spojrzała na mnie zaskoczona, kiedy o drugiej w nocy poprosiłam o taksówkę na lotnisko i zapytałam o najbliższy lot do Polski. Miałam jeszcze na sobie letnią sukienkę, ale w duszy czułam zimę. Taką, która przesiąka do kości.

Mąż nie wraca razem z panią? – zapytała uprzejmie, a ja tylko pokręciłam głową.

– Nie. Zostaje – odparłam, zerkając przez ramię, jakby miał zaraz zejść i zatrzymać mnie dramatycznym gestem. Nie zszedł. Nawet nie zadzwonił.

Czekałam w holu hotelowym z walizką u stóp, popijając gorzką kawę z plastikowego kubka. W środku wszystko już mi się wyciszyło. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Wcześniej wybuchałam jak wulkan, teraz czułam się jak zastygła lawa – pusta, martwa, ciężka.

Lot był o szóstej rano. Kupiłam najdroższy bilet, bo jedyny dostępny. Usadowiłam się przy oknie i wpatrywałam się w ciemność za szybą. Dopiero gdy samolot uniósł się w powietrze, poczułam coś jakby ulgę. Jakby z każdą minutą lotu zostawało za mną nie tylko to miejsce, ale i wersja mnie samej, która jeszcze próbowała coś udawać.

Na lotnisku w Warszawie panowała cisza. Nie miałam po co wracać do naszego wspólnego mieszkania, ale też nie chciałam nikogo budzić. Zamówiłam kawę, usiadłam w rogu i w końcu pozwoliłam sobie popłakać. Nie dlatego, że go straciłam. Tylko dlatego, że przez chwilę naprawdę wierzyłam, że może nas jeszcze coś łączy.

Całkiem nowa ja

Minęły trzy miesiące od mojego powrotu z Turcji. Michał dzwonił kilka razy. Pisał, błagał, tłumaczył. Że to była pomyłka. Że się zagubił. Że to „nic nie znaczyło”. Przestałam odpowiadać po trzeciej wiadomości. Wróciłam do mieszkania tylko po rzeczy. Miałam klucz, ale czułam się jak intruz. Wszystko było na swoim miejscu, ale jakby nie moje. Zabrałam tylko to, co nie przypominało mi jego. Ubrania, dokumenty, zdjęcia z dzieciństwa. Wszystko inne zostawiłam.

Zamieszkałam na poddaszu u ciotki. Początkowo na chwilę, teraz już wiem, że na dłużej. Każdego dnia uczyłam się siebie od nowa. Czego chcę, czego potrzebuję, czego już nigdy nie zaakceptuję. Zaczęłam chodzić na jogę, zapisałam się na kurs grafiki komputerowej. Dla siebie. Bez tłumaczenia się, bez kompromisów.

Najtrudniejsze były wieczory. Kiedy człowiek zostaje sam ze swoimi myślami, najłatwiej ulec iluzji. Że może przesadziłam. Że można było ratować. Ale potem przypominałam sobie tamte słowa. Tamte zdjęcia. I pustkę w jego oczach, gdy powiedział „to tylko flirt”. A we mnie była tylko prawda – nikt, kto naprawdę kocha, nie szuka ciała i ciepła gdzie indziej.

Dziś patrzę na siebie inaczej. Już nie jestem tą samą kobietą, która z uśmiechem pakowała letnie sukienki do walizki. Tamta dziewczyna umarła w hotelowym pokoju, między wiadomościami z WhatsAppa. Teraz jestem inna. Może mniej naiwna, może trochę twardsza. Ale prawdziwsza. I jeśli miałabym cofnąć czas… nie zrobiłabym nic inaczej.

Anna, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama