„Na wakacjach w Portugalii zakochałam się w ratowniku jak nastolatka. Ale w jego telefonie znalazłam gorzką prawdę”
„Próbowałam dzwonić. Jego telefon milczał. Pisałam mu wiadomości. Wciąż widniały jako nieprzeczytane. W końcu położyłam się na łóżku i gapiłam się w sufit. Cała drżałam. A może… po prostu zniknął? Nie chciałam o tym myśleć”.

- Redakcja
Mówią, że Warszawa to miasto możliwości. A dla mnie to miasto rutyny. Co rano ta sama kawa z automatu, ta sama twarz w lustrze i ten sam tramwaj o 8:07. Mam trzydzieści trzy lata, mieszkanie na kredyt i pracę w korporacji, w której sukces mierzy się liczbą odebranych telefonów po godzinach. Życie płynie mi przez palce – a ja nawet nie czuję potrzeby, żeby go zatrzymać. Albo może już nie wierzę, że warto.
Był początek czerwca, kiedy pod wpływem impulsu – albo desperacji – kliknęłam „rezerwuj” na stronie z ofertami last minute. Portugalia. Małe miasteczko nad oceanem, gdzie powietrze pachnie solą, a ludzie się uśmiechają, nawet jak nic się nie dzieje. Potrzebowałam uciec. Od wszystkiego – pracy, ludzi, siebie. Chciałam odpocząć, poczuć, że oddycham. Nawet jeśli miałoby to być tylko na chwilę.
To właśnie tam, wśród szumu fal i zapachu ryb smażonych na grillu, poznałam Marcina. Był ratownikiem na plaży. Przystojny, z tym niedbałym luzem, który mają faceci, co potrafią żyć tu i teraz. Przyjechał z Polski do pracy. Od razu poczułam ulgę. Było w nim coś znajomego. Spokój. Uśmiech. I głos, który uspokajał mnie bardziej niż wszystkie medytacje razem wzięte.
Najpierw były rozmowy – o wszystkim i o niczym. Potem kawa na deptaku, śmiech, muśnięcie dłoni. Wieczorne spacery. Jego oczy mówiły „zostań”, zanim sam to powiedział. A ja… chciałam wierzyć, że to się dzieje naprawdę. Że przypadkowe spotkanie może przerodzić się w coś więcej. Że może los w końcu się do mnie uśmiechnął.
Marcin mówił, że planuje wrócić do Polski. Do Krakowa. Że chce rodziny. Dzieci. Ciepłego domu. Mówił to patrząc mi w oczy. I ja, głupia, uwierzyłam.
Wierzyłam w każde jego słowo
Siedzieliśmy na plaży. Słońce już zaszło, ale niebo wciąż płonęło pomarańczem i różem. Miałam bosą stopę zakopaną w piasku, drugą Marcin masował lekko kciukiem. Obok leżała niedokończona butelka wina. Wiatr pachniał solą i eukaliptusem. Czułam się… bezpieczna.
– Wiesz – powiedział spokojnie – nigdy nie sądziłem, że spotkam kogoś takiego tutaj. Miałem po prostu popracować, zbierać na mieszkanie, a tu nagle ty.
Zachichotałam.
– Wpadłam ci pod nogi, dosłownie.
– No przecież cię wtedy złapałem – uśmiechnął się i spojrzał mi prosto w oczy. – A teraz trochę nie wiem, co z tym zrobić.
Milczałam. Byłam zbyt zajęta łapaniem tych jego słów, wchłanianiem ich w skórę jak balsamu po opalaniu.
– Myślałem, żeby wrócić do Polski. Do Krakowa. Mam tam coś po rodzicach, stary dom. Trzeba by go trochę ogarnąć, ale... może by się nadał. Na początek. Z kimś – dodał cicho, niby od niechcenia.
– Z kimś… – powtórzyłam, głosem, który mi się łamał.
– Z kimś takim jak ty. Chciałbym mieć dzieci. Nie od razu, ale… wiem, że chcę domu. Stałości. Że mam już dosyć włóczęgi.
Przytuliłam się do niego. Moje serce waliło. Tak, tego właśnie pragnęłam. Kogoś, kto mnie wybierze. Na dobre. Kogoś, kto marzy o tym samym.
Tamtego wieczoru nie mogłam zasnąć. Leżałam w hotelowym łóżku, gapiąc się w sufit. Czy to możliwe, że właśnie tak wygląda szczęście? Że oto ono przychodzi nagle, w czerwonej bluzie ratownika, z najpiękniejszym uśmiechem świata?
Czułam, że to może być to. Choć gdzieś na dnie żołądka coś mnie ściskało. Ale zagłuszyłam to. Bo przecież nie wszystko musi się źle kończyć. Prawda?
Po prostu zniknął
Było gorące popołudnie, kiedy przyszłam na plażę. Ubrałam się specjalnie – sukienka, którą zazwyczaj noszę na wyjątkowe okazje. Miałam ochotę go zaskoczyć. W dłoni trzymałam dwa lody – jego ulubiony smak to mango. Słońce raziło mnie w oczy, ale przeczesywałam wzrokiem piasek, wypatrując znajomej sylwetki z gwizdkiem na szyi. Nie było go.
Na początku pomyślałam, że może poszedł do toalety, może poszedł się napić. Ale mijały minuty. Potem godziny. Lody dawno się rozpuściły, sukienka zaczęła mnie gryźć. W końcu podeszłam do stanowiska ratowniczego – pustego. Leżak złożony. Parasol zamknięty. Nikt nie wiedział, gdzie jest Marcin.
Zaczęłam krążyć między plażą a deptakiem, zaglądałam do każdej knajpy. W hotelu, w którym niby mieszkał, też nikt nic nie wiedział. Właściwie – nikt go tam nie widział. Zrobiło mi się zimno. Usiadłam przy barze, prawie nie słuchając barmana, który beztrosko powiedział:
– Marcin? Czasem znika. To taki typ wolnego ptaka. Dzień, dwa… Nie przejmuj się.
„Nie przejmuj się”. Te słowa dzwoniły mi w głowie, kiedy w nocy wróciłam do pokoju. Próbowałam dzwonić. Jego telefon milczał. Pisałam mu wiadomości. Wciąż widniały jako nieprzeczytane. W końcu położyłam się na łóżku i gapiłam się w sufit. Moje ciało drżało.
– Może coś się stało – powiedziałam do siebie. – Może miał wypadek… Może…
A może… po prostu zniknął? Nie chciałam myśleć o tej ostatniej opcji. Jeszcze nie. Jeszcze miałam nadzieję, że jutro wszystko się wyjaśni.
Prawda była okrutna
Z samego rana znów ruszyłam na poszukiwania. Nie jadłam, nie piłam. Czułam tylko to bolesne napięcie w żołądku. Może zostawił jakiś ślad. Może ktoś coś widział. A może... coś ukrywał?
Na plaży znów pusto. Ktoś inny siedział na wieżyczce. Nie znał Marcina. W hotelu – bez zmian. Jego nazwiska nie było w systemie. W końcu wróciłam tam, gdzie wszystko się zaczęło. Tam, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam go w czerwonej bluzie.
Drzwi do bungalowu, gdzie czasem nocował, były uchylone. Weszłam. Serce waliło mi jak młotem. W środku jego rzeczy – bluza, ręcznik, torba sportowa. I telefon. Leżał pod poduszką. Cicho, jakby czekał na mnie.
Zawahałam się, ale sięgnęłam po niego. Zadrżała mi ręka. Ekran odblokował się po jednym dotknięciu – nie miał hasła. Serce waliło mi już tak, że ledwo mogłam oddychać.
Najpierw chciałam tylko sprawdzić, czy kontaktował się z kimś ostatnio. Otworzyłam wiadomości. Były dziesiątki rozmów. Dziesiątki dziewczyn. W każdej z nich Marcin był czuły, uroczy, zakochany. W jednej z wiadomości napisał:
„Ta Joanna to niezła naiwna dusza. Myśli, że będziemy razem. A to przecież tylko wakacje”.
Do kolegów wysyłał zdjęcia – z plaży, z randek, z pocałunkami. Niektóre były ze mną. Inne z kobietami, których nie znałam.
Telefon wypadł mi z rąk. Pękł ekran. Zatkało mnie. Nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Czułam, jak łzy spływają mi po policzkach, jedna po drugiej. Jak mogłam być tak głupia?
Wyszłam z domku chwiejnym krokiem, jakbym straciła równowagę. Może rzeczywiście straciłam. Bo wszystko, w co wierzyłam było kłamstwem.
Prawie rzuciłam wszystko
Siedziałam na skraju łóżka w swoim pokoju hotelowym. Telefon Marcina, ten sam, który jeszcze niedawno nosił ze sobą wszędzie, leżał przede mną – martwy jak wszystkie te słowa, które mi mówił. Wpatrywałam się w niego, jakby zaraz miał się odezwać, wytłumaczyć.
Spojrzałam w lustro. Oczy spuchnięte, twarz blada. Tyle zostało z tej kobiety, która jeszcze kilka dni temu patrzyła na ocean z nadzieją. Ale pod tą łzą… coś się we mnie budziło. Nie była to wściekłość, nie od razu. Najpierw była… ulga.
Tak. Ulga. Bo mogłam naprawdę się zakochać. Mogłam rzucić wszystko – pracę, mieszkanie, życie w Warszawie. Mogłam mu zaufać. A on mógł zabrać mnie na dno.
– Dobrze, że teraz. Dobrze, że się dowiedziałam – powiedziałam na głos, próbując dodać sobie sił.
Wyszłam na plażę. Słońce już zachodziło, fale szumiały tak samo jak wtedy, gdy siedzieliśmy razem. Tym razem byłam sama. I pierwszy raz nie czułam się przez to gorsza.
Spotkałam starszą kobietę – miała długą spódnicę, siwe włosy i czarne oczy.
– Czasem serce musi zostać złamane – powiedziała, patrząc na mnie. – Żeby mogło się wzmocnić. Jak muszla, która zostaje złamana, by pokazać perłę.
Uśmiechnęłam się. Bo pierwszy raz pomyślałam, że może… coś się we mnie właśnie rodzi.
Wszyscy o nim wiedzieli
Wróciłam do hotelu późno. Szłam powoli, jakby każdy krok był pożegnaniem – nie z miejscem, ale z iluzją. Na recepcji siedziała młoda dziewczyna, ta sama, która parę dni temu dała mi klucz do pokoju z uśmiechem. Teraz spojrzała na mnie poważniej, jakby coś przeczuwała.
Wyjęłam telefon Marcina z torby. Przesunęłam go po ladzie.
– To Marcina, ratownika – powiedziałam cicho. – Zgubił. Albo zostawił.
Recepcjonistka westchnęła i sięgnęła po urządzenie.
– Nie jesteś pierwsza, która przynosi jego rzeczy – rzuciła prawie szeptem.
Zamarłam.
– Jak to?
– Pracuję tu drugi sezon – spojrzała na mnie uważnie. – On zawsze pojawia się na początku lata. Zawsze znajdzie jakąś kobietę. Albo kilka. A potem znika.
Patrzyłam na nią w milczeniu. Serce waliło mi znowu, ale tym razem z gniewu.
– Dlaczego nikt mi nie powiedział?
Recepcjonistka wzruszyła ramionami.
– Każdy musi się nauczyć na własnej skórze.
Te słowa trafiły we mnie mocniej niż jakiekolwiek wyjaśnienia. Pokiwałam głową. Tak. Właśnie tak.
Wyszłam z hotelu. Szłam bez celu. Potem wróciłam do pokoju i spakowałam walizkę. Zostawiłam tylko jedną rzecz – kartkę z napisem: „Nie da się oszukać każdego. Nie drugi raz”. Nie wiedziałam, czy ktoś ją przeczyta. Może nie. Ale ja wiedziałam. I to wystarczyło.
Wieczorem, siedząc na balkonie, patrzyłam w ciemność. Czułam, że coś się skończyło. Ale też coś się zaczęło. We mnie. Nie byłam już tą samą kobietą, która przyjechała tu, szukając bajki. Nie. Teraz wiedziałam, że zasługuję na coś więcej niż bajkę. Na prawdę. Na życie. Nawet jeśli będzie samotne.
To była dla mnie nauczka
Minęły trzy miesiące od mojego powrotu z Portugalii. Nikt nie wiedział, co tam przeżyłam. Nie opowiedziałam o Marcinie ani koleżankom z pracy, ani mamie. Nie dlatego, że się wstydziłam. Po prostu... to było moje. Intymne. I gorzkie. Nie chciałam, by ktoś to ocenił, skomentował, porównał do swoich „romansów na wakacjach”.
Zmieniłam pracę. Nie była łatwa decyzja, ale potrzebowałam odciąć się od wszystkiego, co pachniało starym życiem. Zaczęłam pisać bloga – o podróżach, ale też o emocjach. O tym, jak czasem trzeba się rozsypać, żeby potem poskładać się lepiej. Podobno kilka wpisów zrobiło furorę wśród kobiet po trzydziestce. Nie zależało mi na sławie. Ale świadomość, że ktoś inny też się odnajduje w mojej historii, była jak opatrunek na bliznę.
Nie szukam już miłości. Nie wypatruję jej w oczach mijanych mężczyzn. Nie analizuję każdego uśmiechu. Nie planuję ślubów po trzecim spotkaniu. I to wcale nie znaczy, że się zamknęłam. Po prostu – przestałam gonić za czymś, co ma mnie „uratować”.
Wspomnienie o Marcinie już nie boli. Nie dlatego, że wybaczyłam. Ale dlatego, że zrozumiałam, że to nie był związek. To była lekcja. O mnie. O moich brakach. O mojej naiwności, ale też... o mojej sile.
Nie wiem, co mnie czeka. Ale wiem jedno: już nigdy nie oddam siebie w całości komuś, kto nie będzie gotów mnie naprawdę przyjąć. Z całym bagażem, z moim śmiechem, ale też z moimi słabościami.
Teraz wiem, że zasługuję na więcej. I jeśli mam iść przez życie sama – pójdę. Ale już z podniesioną głową.
Joanna, 33 lata
Czytaj także:
- „Wymarzony wyjazd do Chorwacji zamienił się w horror. Chwile zapomnienia nad Adriatykiem kosztowały mnie zbyt wiele”
- „Włoski sen szybko zmienił się w koszmar. Rodzina Marco zbojkotowała nasz ślub, bo nie spełniałam ich oczekiwań”
- „Rolnik szukał żony, a ja towarzystwa. Skusił mnie truskawkowymi konfiturami i postawiłam wszystko na 1 kartę”