Reklama

Mieliśmy wyjechać razem. Bilety, apartament, plan podróży – wszystko było dopięte na ostatni guzik. Patrzyłam na ekran telefonu, na jego ostatnią wiadomość, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie przeczytałam: „Nie jadę. To koniec. Przepraszam”. Przepraszał. Tyle tylko, że tego się nie dało naprawić zwykłym „przepraszam”. Miałam dwadzieścia siedem lat i byłam przekonana, że już wiem, czego chcę. I kogo. Bartek był moją miłością – tą jedyną – przez ostatnie trzy lata. Aż nagle sam się z tego wypisał. Zamiast wypłakać się w poduszkę albo oddać bilety, spakowałam się i pojechałam sama. Włoskie wybrzeże miało ukoić moje roztrzaskane na kawałki serce. I przez chwilę rzeczywiście łudziłam się, że morze to potrafi. Nie przypuszczałam, że właśnie tam, wśród dźwięku cykad, poznam kogoś, kto znów rozgrzeje moje ciało. I poplącze emocje jeszcze mocniej.

Reklama

Śledził mnie od wczoraj

– Signorina, stai bene? – usłyszałam za sobą, siedząc na kamieniu i gapiąc się bez sensu w fale.

Odwróciłam głowę. Stał za mną jakiś mężczyzna – wysoki, ciemnowłosy, z wąskim uśmiechem i w wytartych dżinsach. W ręku trzymał siatkę z rybami.

– Jestem okej – odpowiedziałam po angielsku. – Po prostu... chciałam trochę posiedzieć sama.

– W takim razie ja już nie przeszkadzam – uśmiechnął się i zaczął odchodzić.

– Hej... – zatrzymałam go nagle sama, nie wiedząc czemu. – Co tam masz?

Zatrzymał się. – Sardynki. Złapałem dziś rano.

– Rybak?

– Tak. Tu, w Porto di Maratea. Codziennie od czwartej rano. Dla siebie, dla mamy i trochę na targ. – Podniósł siatkę. – Chcesz spróbować świeżej?

Spojrzałam na niego uważniej. Był w nim spokój, jakiego zazdrościłam ludziom stąd. I ciepło, które na moment zagłuszyło ból w mojej klatce piersiowej.

– A gotujesz też? – zapytałam, czując, jak coś się we mnie rozluźnia.

– Gotuję lepiej, niż mówię po angielsku. – Wyszczerzył zęby. – Olga, prawda?

Zmarszczyłam brwi.

– Skąd wiesz, jak mam na imię?

– Widziałem cię wczoraj na plaży. Zostawiłaś podpisaną książkę. Oddałem ją recepcjonistce.

Zaśmiałam się nerwowo.

– A więc już od wczoraj mnie śledzisz?

– Od wczoraj próbuję znaleźć pretekst, żeby zagadać.

I wtedy po raz pierwszy się uśmiechnęłam.

Nie miałam nic do stracenia

Matteo, tak się przedstawił, wieczorem zaprosił mnie na kolację. Nie do restauracji. Na swoją łódź. „Prawdziwe włoskie jedzenie smakuje najlepiej w miejscu, gdzie powstało” – powiedział z przekonaniem. Zgodziłam się. I tak nie miałam nic do stracenia. Ubrałam lekką sukienkę i zeszłam do portu, gdzie czekał na mnie z butelką białego wina i patelnią w ręku.

– Zrobimy spaghetti alle vongole – oznajmił. – Masz szczęście, dziś morze było łaskawe.

– A jak nie lubię małży?

– Pokochasz. Obiecuję – mrugnął i nalał mi wina do plastikowego kubeczka.

Siedziałam w kokpicie, patrząc, jak krząta się zgrabnie, pachnący rybą, czosnkiem i słońcem. Było coś niezwykle intymnego w tym prostym gotowaniu na łodzi, wśród kołyszących się łajb i szeptów fal.

– No, więc dlaczego? – zapytał, wrzucając małże do sosu. – Czemu jesteś tu sama?

Zawahałam się. A potem... słowa same zaczęły się ze mnie wysypywać.

– Miałam przyjechać tu z narzeczonym. Zerwał ze mną dwa dni przed wylotem. SMS-em.

Matteo nie odpowiedział od razu. Zamiast tego postawił przede mną talerz.

Smakuje lepiej, niż wygląda – powiedział.

– Nie wygląda źle.

Spróbowałam. I coś się we mnie złamało. Albo otworzyło.

– Zostawił cię, bo był idiotą – powiedział po chwili. – Ale dobrze, że to zrobił. Inaczej nie siedziałabyś teraz tutaj.

Wino uderzyło mi lekko do głowy, a jego oczy – ciemne, ciepłe – patrzyły prosto w moje. Pierwszy raz od miesięcy czułam się widziana.

– Olga – powiedział cicho, przysuwając się – pozwolisz mi jutro pokazać ci coś, czego turyści nie widzą?

Skinęłam głową, nie pytając co.

Jego bliskość wywołała drżenie

Spotkaliśmy się o świcie. Matteo powiedział, że jeśli chcę zobaczyć „prawdziwe Włochy”, muszę wstać przed słońcem. Zaspana, ale ciekawa, zeszłam do portu, gdzie czekał już na mnie z dwoma kaskami i starym skuterem.

– Nie mów, że to twój jedyny środek transportu – mruknęłam, zakładając kask.

– Mój najlepszy. Jest jak kobieta – wierna i temperamentna.

Parsknęłam śmiechem i ruszyliśmy. Droga wiła się nad klifem, aż w końcu zatrzymał się przy starej kapliczce. Poniżej rozciągała się zatoka, otoczona skałami, bez żywej duszy.

– Cala degli Innamorati – powiedział. – Zatoka zakochanych.

– Brzmi tandetnie.

– Bo zakochani są tandetni – odparł, uśmiechając się łobuzersko. – Ale nie tylko oni tam schodzą.

Zeszliśmy po stromych schodkach, a ja już po chwili brodziłam boso w chłodnej wodzie. Matteo zdjął koszulkę i wszedł za mną.

– Co tu robisz, kiedy nie podrywasz turystek?

– Pomagam mamie. Sprzedaję ryby. Czasem naprawiam łodzie.

– I gotujesz im wszystkim kolacje na łodziach?

Zbliżył się.

– Tylko tym, które zostawiają książki na plaży.

Milczałam. Czułam napięcie, drżałam lekko, choć woda była ciepła. Matteo położył dłonie na moich biodrach. Spojrzałam w jego oczy, ciemne i łagodne. Zrobił krok, potem drugi. Nie protestowałam. Kiedy pocałował mnie pierwszy raz, poczułam, że coś we mnie pęka. Jakby moje ciało przypomniało sobie, że umie czuć. Że nie jest już własnością Bartka. Że teraz jestem tu. Z nim. W tej zatoczce, której nazwa przestała wydawać się taka tandetna.

– Olga – wyszeptał – nie musisz już o nim myśleć.

Chciałam w to wierzyć.

Było jak w bajce

Zostaliśmy w tej zatoczce do późna. Matteo wyjął z plecaka bułki, oliwki, ser i kawałek arbuza. Jedliśmy na piasku, a potem leżeliśmy, głowy przy sobie, patrząc w niebo. Przez chwilę byłam po prostu kobietą, która leżała z mężczyzną. Bez przeszłości, bez żalu.

– Co zrobisz, kiedy wrócisz do Polski? – zapytał cicho, bawiąc się moimi włosami.

– Nie wiem. Chyba nie mam już tam, do czego wracać.

– A gdybyś chciała... zostać?

Zamrugałam.

– Żartujesz?

– A jeśli nie?

Usiadłam.

– Matteo... Ty nic o mnie nie wiesz.

– Wiem, że się śmiejesz, kiedy czujesz się bezpiecznie. I że lubisz oliwki tylko wtedy, gdy są w sałatce, a nie same. I że się boisz. Ale nie mnie.

– To nie takie proste – powiedziałam, czując, jak wraca mi rozsądek.

– Nie znam cię. Ty mnie też nie znasz.

– Ale możemy się poznać.

Milczałam. Bo to brzmiało jak bajka. A ja już nie wierzyłam w bajki. A jednak – nie protestowałam, gdy pocałował mnie ponownie, ani gdy jego ręce zaczęły odkrywać moją skórę. Między skałami, w cieniu oliwek, kochaliśmy się – dziko, zachłannie, jakby świat nie istniał. Potem długo milczeliśmy. Patrzył na mnie tak intensywnie, że musiałam odwrócić wzrok.

– Przestraszyłem cię?

– Przestraszyłam się, że znowu zacznę coś czuć. Że się przywiążę.

A jeśli ja też się przywiążę?

Spojrzałam mu w oczy.

– Nie przywiązuj się do kobiet, które są tylko przejazdem.

Uśmiechnął się tylko.

– Jesteś piękna, wiesz o tym?

I nagle zniknął jak sen

Kolejne dni byłam jak w transie. Budziłam się z wiadomością od niego, zasypiałam z głową na jego ramieniu. Matteo był wszędzie – zabierał mnie na łódź, do winnicy znajomego, do kościoła na wzgórzu, gdzie pokazywał mi freski, których turyści nigdy nie widzieli. Śmiał się, że jestem jego „sekretną pasażerką”. Któregoś wieczoru, gdy siedzieliśmy przy plaży i sączyliśmy wino z plastikowych kubków, powiedziałam coś, czego się po sobie nie spodziewałam:

– Matteo, ja nie chcę wracać.

Odwrócił głowę. Patrzył na mnie chwilę w milczeniu.

– Nie mów tak, jeśli nie jesteś pewna.

– Jestem. Nic mnie tam nie trzyma. Tu czuję się... jakby ktoś mnie nareszcie widział.

– I to wystarczy, żeby zostawić wszystko?

– A może właśnie to wystarczy, żeby zacząć coś nowego?

Milczał jeszcze dłużej. Wstał. Odszedł kilka kroków, potem wrócił. Jego twarz była inna – poważna, zamknięta.

– Muszę coś załatwić. Spotkamy się jutro?

– Gdzie?

– Tu. O tej samej porze.

Pocałował mnie w czoło i zniknął w ciemności. Ale jutro... nie nadeszło. Czekałam godzinę. Potem dwie. Pisałam. Dzwoniłam. Zero odpowiedzi. Wróciłam na plażę jeszcze raz kolejnego dnia. I następnego. Nic. Zniknął. Jak sen. Bez pożegnania. Bez słowa. Jakby nigdy nie istniał. Zostałam z milczącym telefonem i bolącym sercem. A przecież to miało być coś innego.

Ale zostawił więcej niż ból

Zostałam jeszcze tydzień. Chodziłam jego ścieżkami, siadałam na jego łodzi, choć wiedziałam, że nie wróci. Nikt nie wiedział, gdzie jest. „Wyjechał na kilka dni” – powiedziała kobieta w porcie. Nie pytałam dalej. Wracając do Polski, czułam się pusta, ale już nie tak złamana jak po Bartku. I choć bolało, zostawił we mnie coś więcej niż strach. Zostawił mi wspomnienie, że jeszcze umiem czuć. Że moje ciało może pragnąć. Że mogę się śmiać. I to wystarczyło, żeby nie nienawidzić go za to milczenie. Dziś znów żyję. Sama. Ale z inną świadomością siebie. Bo może niektórzy ludzie pojawiają się tylko na chwilę, żeby przypomnieć nam, że jesteśmy coś warci na tym świecie. I to też jest coś.

Olga, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama