Reklama

Są takie poranki, kiedy człowiek budzi się i czuje... pustkę. Nie dlatego, że coś się wydarzyło, tylko dlatego, że nic się nie wydarza od dłuższego czasu. Taka właśnie była moja codzienność od rozwodu – cicha, poukładana, nijaka. Dzieci dorosły, wyprowadziły się. Ewa czasem dzwoniła z Londynu, Tomek wpadał od święta. Żona – już była – układała sobie życie z kimś innym, a ja... zostałem z kawą i sudoku. Siedziałem wtedy przy kuchennym stole, w tym samym szlafroku co zawsze, z gazetą rozłożoną obok kubka. I pomyślałem, że może warto coś zmienić. Zrobić coś tylko dla siebie. Nie po to, żeby zaimponować komukolwiek, ale żeby nie czuć się jak powietrze we własnym domu.

Reklama

– Marek, dziadziejesz – mruknąłem sam do siebie, upijając łyk kawy.

Tego samego dnia zobaczyłem ogłoszenie o warsztatach kulinarnych w lokalnym domu kultury. „Jesienne smaki: dynia, grzyby, przyprawy korzenne”. No to pomyślałem, czemu nie? Może się nauczę robić coś lepszego niż jajecznicę. Może nalewkę z dyni? Taki prezent świąteczny dla dzieci – „od taty kucharza”. Gdy powiedziałem o tym córce przez telefon, parsknęła śmiechem:

– Tato, ty? Na gotowanie? No ciekawa jestem, co z tego będzie…

Cóż. Ja też byłem ciekawy. Pierwsze zajęcia przypadały w środę wieczorem. Pogoda jak na jesień – znośna, wilgotna, pachniało liśćmi. Idąc na warsztaty, gadałem sam ze sobą jak nawiedzony.

– Marek, co ty wyprawiasz... Gotowanie. W grupie. Z nieznajomymi... Ty przecież nie lubisz ludzi.

Ale poszedłem. Może i nie lubię ludzi, ale samotności jeszcze bardziej.

Czułem, że nie pasuję

Gdy wszedłem do sali, pierwsze, co mnie uderzyło, to zapach korzennych przypraw i gotujących się warzyw. Drzwi zaskrzypiały, kilka głów się odwróciło, a potem nikt się już mną nie interesował. Było głośno, gwarno, śmiechy odbijały się echem od kafelków. Kobiety – same kobiety – kręciły się w kolorowych fartuchach jak w ulu. Jedna z nich coś mieszała w garnku, inna kroiła coś zawzięcie na desce. Wydawało się, że wszyscy się znają, albo przynajmniej bardzo szybko się zintegrowali. Ja wyglądałem tam jak dostawca marchewek, który pomylił adres.

Stałem chwilę przy wejściu z tym swoim materiałowym workiem, w którym miałem nowy fartuch i zapisaną kartkę z listą zakupów. Podszedłem powoli do najbliższego wolnego stanowiska. Dynia już tam czekała – ogromna, pomarańczowa, zimna w dotyku. Obok leżał nóż, którego ostrze wydawało się o wiele poważniejsze niż moje umiejętności.

Spojrzałem ukradkiem na pozostałych. Kroili z wprawą, rozmawiali, śmiali się. Jedna z kobiet, z burzą kręconych włosów i wyraźnym entuzjazmem, opowiadała coś o tym, jak jej mąż próbował zrobić risotto i o mały włos nie podpalił kuchni. Pozostali wybuchnęli śmiechem. Ja w tym czasie próbowałem przyłożyć nóż do dyni w taki sposób, żeby nie stracić palca. Ostrze osunęło się po twardej skórze, nie zostawiając nawet rysy.

– Oj, panie kucharzu, jak pan tak pokroisz, to zupy nie będzie, a raczej zbrodnia – usłyszałem obok siebie.

Podskoczyłem. Spojrzałem w stronę głosu. Stała obok mnie kobieta o jasnych oczach i trochę za dużym fartuchu z nadrukiem w lisy. Uśmiechała się szeroko, a w jej oczach błyszczało coś w rodzaju figlarności.

– To chyba widać, że dopiero zaczynam – odpowiedziałem, speszony. Wbiłem wzrok z powrotem w dynię, żeby nie musieć dłużej patrzeć na jej rozbawioną twarz.

– A to dobrze! – rzuciła wesoło. – Przynajmniej będzie pan autentyczny. My tu wszystkie udajemy, że wiemy, co robimy, a tak naprawdę... no, proszę spojrzeć na tę biedną pietruszkę – pokazała na obrany już do połowy, zmasakrowany korzeń, który rzeczywiście wyglądał, jakby przeszedł przez dziecięce ręce.

Chciałem się uśmiechnąć, ale wciąż czułem, że nie pasuję. Co ja tam robiłem? Facet grubo po czterdziestce, po rozwodzie, z siwiejącymi skroniami, próbujący odnaleźć się wśród opowieści o przepisach babć i rodzinnych pierogach.

– Marek – przedstawiłem się po chwili, odruchowo wycierając dłoń w fartuch. – W zasadzie to... nie mam pojęcia, co robię.

– Anita – odpowiedziała, nie przerywając krojenia. – I właśnie dlatego będzie z pana świetny kucharz. Trzeba umieć się przyznać, że się nie wie. Tylko wtedy człowiek się naprawdę uczy.

Przytaknąłem, choć wciąż nie byłem pewien, czy chcę się uczyć gotowania, czy po prostu przyszedłem tu, żeby nie siedzieć sam w domu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że właśnie od tej pierwszej, pokracznie pokrojonej dyni coś się zaczęło.

Zacząłem się uśmiechać

Z każdą minutą czułem się trochę mniej jak gość na nie swojej imprezie. Anita nie odpuszczała – opowiadała anegdoty, komentowała przepisy, rzucała żarty, które działały jak rozpuszczalnik na moją sztywność. Zacząłem się uśmiechać. Czasem nawet coś odpowiedziałem. Przy cebuli przestaliśmy udawać, że jesteśmy tylko sąsiadami od deski do krojenia. Oboje mieliśmy oczy jak króliki po nocnym dyżurze. Łzy ciekły nam ciurkiem, ale rozmowa toczyła się dalej.

– Wiesz, ja tu przyszłam, żeby uciec od wieczorów z serialami i winem – powiedziała, odkładając nóż.

– Ja... żeby nie siedzieć samemu przy stole – odpowiedziałem. – Tyle lat jadło się z kimś wspólnie...

Skinęła głową, przez chwilę bez słowa. Patrzyła gdzieś w przestrzeń nad garnkiem.

– To może dziś ugotujemy dla siebie nawzajem?

Nie umiałem odpowiedzieć od razu. Ale chyba się wtedy uśmiechnąłem. I to wystarczyło.

Coś się chyba zaczęło

Zanim się obejrzeliśmy, warsztaty dobiegały końca. Pani Wiesia rozdawała uczestnikom przepisy, a ja udawałem, że czytam, choć myślami byłem gdzieś indziej. A raczej – przy kimś. Anita też nie śpieszyła się z wychodzeniem. Siedzieliśmy jeszcze przy kuchennym blacie, popijając resztkę herbaty, która została z dzbanka. Wokół sala pustoszała, ktoś zgarniał ostatnie naczynia do zmywarki, światło robiło się bardziej żółte, mniej sceniczne.

– Nie sądziłem, że gotowanie może być... takie ludzkie – powiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do niej.

– Bo nie chodzi o przepis. Chodzi o to, z kim go dzielisz – odpowiedziała.

Uśmiechnęła się tak, jakby właśnie powiedziała coś, o czym myślała już od dawna. Wymieniliśmy numery. Bez niezręczności, bez nadmiernych oczekiwań. Po prostu – z ciekawością. W drodze do domu szedłem powoli. Nie spieszyło mi się. Po raz pierwszy od dawna miałem poczucie, że nie wszystko już za mną.

Nie wiem, co z tego będzie

Wieczór był chłodny, cichy, idealny na zaparzenie herbaty. Siedziałem przy stole i czekałem. Na zegarku dziewiętnasta. Anita miała wpaść za chwilę – obiecała przynieść swoją przyprawę do curry i dynię. W mieszkaniu pachniało czosnkiem i świeżym imbirem. Coś w tej zwykłej chwili wydawało się nowe. Wcześniej byłem spięty. Zastanawiałem się, czy mam wystarczająco czyste ściereczki, czy w lodówce jest dość mleka kokosowego, czy garnek nie jest przypalony od poprzedniego podejścia. A potem... to przestało mieć znaczenie. Bo przecież chodziło o to, z kim będę siedział przy tym stole. Zadzwonił domofon. Wstałem, odebrałem.

– To ja. Tylko ostrzegam – mam dynię i śmiech, który dziś nie chce się uspokoić.

– Dobra kombinacja – odpowiedziałem, naciskając przycisk otwierający drzwi.

Czekałem jeszcze chwilę, patrząc przez okno. Liście opadały z drzew, jakby czas próbował mi przypomnieć, że wszystko mija. Ale coś zostaje. Jakiś ślad, rozmowa, uśmiech. Przyprawa do curry. I dynia. Nie wiem, co z tego będzie. Może tylko przyjaźń. Może więcej. Ale dziś... dziś nie jestem sam. I to wystarczy.

Marek, 48 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama