Reklama

Nie jestem jedną z tych kobiet, które od dziecka marzyły o wielkim weselu i księciu na białym koniu. Ale zawsze pragnęłam stabilności. Spokoju. Bezpieczeństwa. I Marek mi to obiecał. A ja, chociaż czasem czułam, że coś między nami nie gra, przymykałam oko. Wierzyłam, że z czasem przyjdzie miłość. Matka powtarzała, że najważniejsze, by wszystko wyglądało dobrze. Że jak się raz zdecyduję, nie będzie odwrotu. W dniu ślubu udawałam więc szczęśliwą. Ale w środku coś mnie ściskało. Jakby organizm wiedział, że to wszystko zaraz runie.

Reklama

On mnie bezwstydnie zdradzał

Weszłam do łazienki tylko po to, żeby złapać oddech. Tłum na sali, światła, muzyka. To wszystko było zbyt intensywne. Zerknęłam w lustro, poprawiłam włosy, wygładziłam suknię. I wtedy usłyszałam za sobą skrzypnięcie drzwi.

– Muszę z tobą pogadać – powiedziała Anka.

Jej ton był inny niż zwykle. Zbyt poważny. Zmarszczyłam brwi.

– Co się dzieje?

– To Marek. On cię zdradzał. Z jedną z druhen.

Zamarłam. Przez chwilę patrzyłam na nią, jakby mówiła w innym języku.

– Co ty mówisz? – szepnęłam.

– Wiem, jak to brzmi, ale... mam dowody. – Wyciągnęła telefon i pokazała mi ekran.

Wiadomości. Intymne. Bezwstydne. Jego słowa. Jej odpowiedzi. Śmiechy. Spotkania. Nagle wszystko zaczęło się składać: jego późne powroty, wyjazdy „służbowe”, dziwne spojrzenia tej rudej dziewczyny, której nigdy nie lubiłam. Wszystko.

– To się nie dzieje naprawdę – wyszeptałam, czując, jak coś ściska mi gardło.

– Przepraszam, że mówię to dzisiaj. Ale nie mogłam patrzeć, jak wchodzisz w to bagno.

Zaczęłam się trząść. Odwróciłam się do lustra, spojrzałam sobie w oczy. Panna młoda. Biała sukienka. Zdradzona. Ośmieszona. Bez słowa wyszłam z łazienki, minęłam gości, stoły, matkę śmiejącą się do jakiejś ciotki. Nikt mnie nie zatrzymał. Nikt nie zauważył. Wyszłam na zewnątrz, zimne powietrze uderzyło mnie w twarz. Biegłam. W szpilkach. W koronkach. Jakby uciekając od samej siebie.

Zniknęłam, ale nie całkiem

Szłam bez celu. Ulica za ulicą, aż dotarłam do parku. Światła latarni tworzyły złote plamy na mokrym chodniku. Usiadłam na ławce, zimno przenikało przez materiał sukni. W rękach ściskałam bukiet. Nie wiem, po co w ogóle go trzymałam. Miałam ochotę rzucić nim w krzaki, krzyczeć, wymiotować. Ale tylko siedziałam i patrzyłam w ciemność.

– Julia?

Ten głos. Cichy, niepewny. Odwróciłam się.

– Tomek?

Stał kilka kroków dalej, w płaszczu, z rękami w kieszeniach. Patrzył na mnie tak, jakby mnie naprawdę widział. Nie jak element dekoracji wesela. Jak człowieka.

– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

– Znasz Marka. Wszyscy siedzą i udają, że nic się nie stało. A ja... widziałem, jak wybiegasz. Po prostu ruszyłem przed siebie. I jakoś tak...

Wzruszyłam ramionami.

– Wiedziałeś?

– Domyślałem się. On zawsze był... inny.

Milczeliśmy chwilę. Potem usiadł obok mnie, nie pytając o zgodę.

– Co teraz zrobisz?

– Nie wiem. Wrócę. Spalę tę sukienkę. Może się napiję. Może wyprowadzę.

Tomek kiwnął głową. Cisza między nami była dziwnie kojąca.

– Chodź. Zabiorę cię do domku nad jeziorem. Tam przynajmniej nie będzie nikogo.

Spojrzałam na niego pytająco.

– Ojciec zostawił mi klucze. Czasem tam jeżdżę. Cicho. Ciepło. Bez Marka.

Nie zapytałam, dlaczego chce mi pomóc. Po prostu wstałam i poszłam z nim. W szpilkach, w sukni, w całym tym absurdzie. Bo jedyne, co wtedy miało sens, to to, że on mnie odnalazł.

Czułam jego oddech

Domek był taki, jak go zapamiętałam z opowieści Marka – drewniany, ciepły, pachniał sosną i kurzem. Tomek zapalił światła, podał mi koc i gorącą herbatę, którą zrobił gdzieś między ciszą a moim zamyśleniem. Siedzieliśmy przy kominku, dym szczypał w nos, a ogień rzucał na ściany złote refleksy.

– Wiesz... zawsze mi cię żal było – powiedział cicho.

Spojrzałam na niego.

– Dlaczego?

– Bo ty się starałaś. A Marek... on nie umie nikogo kochać. Tylko brać.

Zamilkłam. Zawstydził mnie. Prawdziwością tych słów. Czułam, że łzy mam już na rzęsach, ale nie pozwoliłam im spaść.

– Zawsze myślałam, że to ja coś robię źle – powiedziałam w końcu.

– Nie. On od początku był taki. Tylko ty nie chciałaś widzieć.

Patrzyliśmy na ogień. Bez słów. Kiedy jego dłoń dotknęła mojej, nie cofnęłam się. Była ciepła, pewna. A ja byłam sama w świecie, w którym właśnie rozsypało się wszystko.

– Julia... – wyszeptał.

Odwróciłam się. Był tak blisko, że czułam jego oddech. Nasze usta spotkały się najpierw delikatnie, jakby niepewnie. Potem zachłannie. Jakbyśmy oboje chcieli zagłuszyć wszystko – ból, zdradę, śmiech gości, oczekiwania rodziny. To nie miało się wydarzyć. Ale się wydarzyło. Nie było romantycznie. Nie było cicho. Było drżąco, mokro od łez, gorąco od rozgrzanych ciał, wszystko było przesiąknięte desperacją. A potem nastała cisza. Leżeliśmy obok siebie na kanapie. On przykrył mnie kocem. Nie zapytał, co teraz. Po prostu powiedział:

– Nikt nigdy się nie dowie. Jeśli tak zdecydujesz.

Nie odpowiedziałam. Nie mogłam. Bo nawet nie wiedziałam, czego chcę.

Kłamstwo miało nas ocalić

Minęło kilka tygodni. Wróciłam do mieszkania, do Marka. Do normalności – tej udawanej, zapudrowanej, cichej. Wesela dokończyć się nie dało, ale odbyło się coś na kształt „drugiej części”. Matka zadbała, żeby gościom nie zabrakło alkoholu, a rodzina uznała, że „młodzi mieli prawo się pokłócić”. A ja? Zrobiłam test. Dwie kreski. Patrzyłam na nie, jakbym widziała wyrok. Nie powiedziałam nic Tomkowi. Nie odezwałam się do niego ani razu. Chciałam mu wysłać wiadomość, ale kasowałam każde zdanie, zanim je dokończyłam. On nie pytał. Może domyślał się. A może bał się zapytać. Marek zareagował entuzjastycznie.

– Serio? – powiedział, gdy pokazałam mu test. – No to mamy pretekst, żeby wszystko naprawić! – uśmiechnął się i przytulił mnie mocno. – Zostaniemy rodziną.

Uśmiechnęłam się. Mechanicznie. Choć w środku chciałam krzyczeć. To nie była jego rodzina. To nie było jego dziecko. Spotkałam potem Tomka przypadkiem – w sklepie, między regałami. Zatrzymał się, popatrzył na mnie długo. Czułam, że wie. Ale nic nie powiedział.

– Cześć – rzuciłam, mijając go.

– Cześć – odpowiedział. I tyle.

Wieczorami siedziałam na łóżku, głaszcząc brzuch. Myślałam, co będzie, gdy dziecko się urodzi. Gdy spojrzę mu w oczy. Czy będę widzieć Marka, czy Tomka? Czy będę umiała kochać, wiedząc, że wszystko, co stworzyłam, zaczęło się od kłamstwa? Ale miałam już plan. Prawda zniszczyłaby wszystko. A ja... chciałam tylko przetrwać.

Musiałam udawać dla niej

Córeczka przyszła na świat wiosną. Mała, ciepła, z zamkniętymi oczami i ciemnymi włoskami. Trzymałam ją na rękach i myślałam tylko jedno: „nie możesz się dowiedzieć”. Przez cały poród Marek trzymał mnie za rękę, był nadspodziewanie czuły, opiekuńczy. Jakby narodziny dziecka naprawdę coś w nim otworzyły. Chciałam mu zaufać. Naprawdę próbowałam.

Rodzina była zachwycona. Matka płakała, rozdawała ciastka i mówiła wszystkim, że „mała to wykapany Marek”. Uśmiechałam się. Znowu – automatycznie. A Tomek? Zniknął. Nie było go na odwiedzinach, nie było go u nas. Przestał pojawiać się na rodzinnych spotkaniach. Unikał mnie. Aż do chrztu. Stał pod ścianą, w ciemnym garniturze, sztywny, miał zaciśnięte usta. Widziałam, jak patrzy na małą, jak coś w nim pęka. Po mszy podszedł do mnie. Uśmiech Marka, kwiaty, błysk fleszy. I wtedy usłyszałam:

– Ja wiem, Julia.

Popatrzyłam mu w oczy. Spokojne, ale twarde spojrzenie.

– Ale nigdy o tym nie mów – wyszeptałam, nachylając się lekko.

Kiwnął głową. Jego spojrzenie było bolesne. Jakby pytał „dlaczego?”, ale już znał odpowiedź. Odwrócił się i wyszedł. Bez pożegnania. Zostawił mnie w tym wszystkim – w białych ubrankach, świecach, uśmiechach, matczynych błogosławieństwach. Sama z tajemnicą, która miała rosnąć razem z dzieckiem. Od tamtej pory nigdy nie spojrzał mi w oczy dłużej niż chwilę. A ja? Zaczęłam się uczyć, jak udawać do końca. Dla niej. Dla tej małej istoty, która nie miała w tym wszystkim żadnej winy.

Nikt nigdy nie pozna prawdy

Bywały dni, gdy wydawało mi się, że zapomniałam. Że to wszystko się nie wydarzyło, że jestem żoną Marka, matką jego dziecka, częścią tej zwyczajnej układanki. Uśmiechałam się do sąsiadek, gotowałam obiady, chodziłam na zebrania w przedszkolu. Ale były też noce. Ciche, kiedy Marek spał obok, a ja patrzyłam w ciemność, trzymając w rękach miękką koszulkę córeczki i pytałam siebie: „czy ona się kiedyś dowie?”. Zaczęła rosnąć. A z nią – moja niepewność. Bo czasem śmiała się jak Tomek. Marszczyła nos w ten sam sposób. Mówiła coś poważnym tonem, a ja czułam dreszcz, jakby ktoś przypominał mi o tej jednej nocy, której nigdy nie wymażę.

Marek... starał się. Naprawdę. Był troskliwym ojcem, całkiem dobrym mężem. Ale to nie wystarczyło, bym go pokochała. Żyłam z nim, jakby był moim cieniem. Czasem łapałam się na tym, że zastanawiam się, co by było, gdybym wtedy została z Tomkiem. Ale potem patrzyłam na dziecko i wiedziałam – to nie mogło się potoczyć inaczej. Bo gdyby prawda wyszła na jaw, wszystko by się rozsypało. A ja nie miałam już siły zbierać czegokolwiek po raz drugi. Wiem jedno – ta tajemnica zostanie ze mną do końca. Dla niej. Dla naszej córki. Będzie kochana. Będzie miała dom. A jeśli kiedyś spojrzy na mnie i zapyta: „Mamo, powiesz mi całą prawdę?”, uśmiechnę się i przytulę ją mocno.

– Może lepiej, żebyś nie wiedziała – szepnę w myślach.

Julia, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama