Reklama

Pamiętam zapach białej kiełbasy z wędzarni dziadka. I dźwięk tarki, kiedy babcia ucierała chrzan przy otwartym oknie, a jej oczy łzawiły, jakby opłakiwała cały świat. Pamiętam obieranie jajek przez całą rodzinę, to nasze wspólne „działanie przy stole”, które wtedy wydawało mi się normalne jak mycie zębów. Rytuały, które wtedy były radosnym chaosem, dziś budzą we mnie... zmęczenie.

Reklama

Bo teraz, jako dorosła kobieta, pracująca w chaosie dużego miasta, mam jedno marzenie na Wielkanoc: święty spokój. Nie jajka, nie pascha, nie pobudka o szóstej rano, żeby nastawić żur. Chcę wyłączyć telefon, wyciągnąć nogi na kanapie i zamówić sobie coś dobrego do jedzenia. Najlepiej z dostawą.

Tyle że mama i babcia mają inne zdanie. Święta to tradycja. A tradycja to domowe jedzenie. Bo jak nie będzie żurku z zakwasu babci, to przecież całą Wielkanoc trafi szlag.

I tak oto po tygodniach harówki, deadline’ów i wieczorów z pizzą przy komputerze, ląduję z walizką na progu domu rodzinnego na Podkarpaciu. W głowie mam plan minimum: nie kłócić się, pomóc przy sałatce i nie dać się wkręcić w kilkugodzinne gotowanie. Ale kiedy tylko wspominam o cateringu, atmosfera w kuchni robi się cięższa niż słój majonezu z lodówki...

Chciałam, żeby było inaczej

– A może w tym roku zamówimy gotowy zestaw? – rzuciłam niby mimochodem, siadając przy kuchennym stole z ulotką w dłoni. – Ta oferta brzmi świetnie, a jedzenie wygląda smakowicie. I są nawet opcje „domowe jak u mamy”.

Cisza. Mama tylko przesunęła miskę z majonezem o dwa centymetry w lewo, jakby to miało pomóc jej przetrawić, co powiedziałam. Babcia przestała kroić jajka. W powietrzu zawisło coś cięższego niż zapach chrzanu.

Może zamówimy catering? – powtórzyłam, nieco ciszej.

– Jak to? I co? Święta z plastiku? – odezwała się w końcu mama, z westchnieniem. – To naprawdę już nikomu się nie chce nic robić?

– Mamo, nie o to chodzi... Po prostu pomyślałam, że może... trochę odpoczniemy. Chociaż raz.

Babcia chrząknęła i wbiła we mnie wzrok.

– Żurek z pudełka to nie żurek, tylko woda po zmywaniu – powiedziała z taką pogardą, że aż skuliłam się na krześle. – Jeszcze trochę, a jajka będą z drukarki. Tfu.

– Ale to nie ma nic do poszanowania tradycji – zaczęłam, próbując łagodnie – Chodzi mi tylko o więcej luzu. O to, żeby nie padać na twarz w niedzielę rano.

– A potem co? Opłatek z Allegro na Boże Narodzenie? – mruknęła babcia i wróciła do krojenia, jakby właśnie zakończyła dyskusję.

Mama spojrzała na mnie z mieszaniną troski i rozczarowania. Wiedziałam, że im naprawdę zależy. Ale ja też czułam się, jakbym właśnie obraziła świętość.

I wzbierała we mnie złość, bo nikt nie zapytał, czego ja chcę.

Miałam dość tradycji

Trzasnęłam drzwiami sypialni, choć wiedziałam, że to dziecinne. Ale coś we mnie pękło. Siadłam na łóżku, wyciągnęłam telefon i bez zastanowienia wybrałam numer Agaty.

– Hej, siostra. Masz chwilę?

– Mam. Co się stało? – zapytała od razu. – Brzmisz, jakbyś była na granicy cierpliwości.

Babcia mnie prawie przeklęła, bo zasugerowałam żurek z cateringu.

– No nie... – Agata zaśmiała się. – Ty serio im to powiedziałaś?

– A co miałam zrobić? Mam dość ślęczenia przy garze sałatki. Nie mam siły na tę tradycyjną orkę kuchenną.

– Martuś, one tak mają. Wiesz przecież. Babcia żyje tym raz w roku.

– Ale ja też żyję. I też mam dość. Może czas wreszcie powiedzieć, że nie wszystko musi być „jak zawsze”.

– Może... – zawahała się. – Ale może też chodzi o coś więcej niż tylko żurek.

Zamilkłam. W telefonie było słychać, jak otwiera paczkę chipsów.

– Dla babci to jedyne, co jeszcze może zrobić. Wiesz? Ona nie ma internetu, nie pisze tekstów do kampanii. Ale może ugotować coś, co jedliśmy jako dzieci.

Przełknęłam gulę w gardle. Bo z jednej strony – cholernie mnie to wzruszyło. A z drugiej – czułam się jak zakładniczka nostalgii innych ludzi.

– A ja mam co roku rezygnować z odpoczynku dla cudzej tęsknoty?

– Albo nauczyć się negocjować, nie buntować – rzuciła Agata z rozbrajającą lekkością.

Milczałam. Chyba miała rację. Jak zwykle.

W końcu zrozumiałam

Dom już spał. W kuchni paliło się tylko światło nad zlewem. Wślizgnęłam się po szklankę wody i wtedy usłyszałam ciche:

– Nie śpisz?

Babcia siedziała przy stole, owinięta w sweter, z kubkiem herbaty w dłoniach. Spojrzała na mnie uważnie, jakby wiedziała, że i tak prędzej czy później usiądę naprzeciw niej.

Usiadłam.

– Nie chciałam cię zranić – powiedziałam cicho. – Po prostu... czuję się zmęczona. Tym wszystkim. Tym przymusem.

Babcia pokiwała głową, długo milczała.

– Wiem. Myślisz, że nie widzę? Tylko że... kiedyś to jedzenie było jedynym luksusem w roku. Pascha znaczyła, że był cukier. Że masło udało się załatwić. Wiesz, ile razy twoja mama czekała na ten żurek jak na prezent? Nie było prezentów. Był żurek.

– Dla nas to po prostu... danie.

– A dla mnie to dowód, że jeszcze coś potrafię dać rodzinie – powiedziała cicho. – Że nie jestem tylko starą kobietą siedzącą w kącie.

Zamilkłam. Jej słowa wbiły się we mnie jak igły.

– Myślałam, że chodzi o tradycję – szepnęłam. – Ale to coś więcej.

Babcia uśmiechnęła się blado.

– Wy jesteście pokoleniem jedzenia na telefon. Ale to nie wasza wina. Tylko świat się zmienił.

Spojrzałyśmy na siebie przez stół. Nagle ten żurek, którego nie chciałam nawet spróbować, stał się czymś innym. Czymś, co pachniało przeszłością. I miłością.

Poszłyśmy na kompromis

W niedzielny poranek kuchnia pachniała jak zawsze: chrzanem, białą kiełbasą i czosnkiem. Ale coś było inaczej. Może to ja byłam inna.

– Marta, podaj żurek – zawołała mama z łazienki. – Babcia mówi, że już nie czuje rąk od ucierania babki.

Wzięłam wazę, z której unosił się znajomy zapach. Ten sam, co zawsze. Ale na stole, obok tradycyjnych potraw, stała też elegancka sałatka z rukolą i granatem. Moja. Z cateringu. Podałam ją w szklanej misie babci, żeby się "nie rzucało".

– Ładnie wygląda – rzuciła mama, zatrzymując wzrok na misce.

– To ta... modna. Ze sklepu – mruknęła babcia, udając, że czyta gazetę. – Ale chociaż nie pachnie chemią.

Nie wiem, czy to był komplement, ale uznałam, że więcej nie dostanę.

Zasiedliśmy do stołu. Nikt nie komentował, że nie wszystko jest „swojskie”. Babcia nalała każdemu po chochelce żurku. Mama poprawiła obrus. A ja... po prostu jadłam. I cieszyłam się, że jesteśmy razem.

Nikt nie wygrał tej bitwy. Ale też nikt jej nie przegrał.

Zamieniłyśmy wojnę pokoleń w... coś w rodzaju rozejmu.

I może właśnie o to chodziło.

Nasza nowa tradycja

Jeszcze parę dni temu miałam ochotę wyrzucić ten cały żurek za okno. A dziś... czuję się zaskakująco spokojna. Patrzyłam, jak babcia z dumą podaje paschę, mama dokłada kiełbasę, a ja – nie do wiary – serwuję swoją sałatkę i słyszę, że "ładnie wygląda". I nikt nie umarł od rukoli.

Zaczęłam rozumieć, że czasem nie trzeba wywracać wszystkiego do góry nogami. I że tradycja to nie łańcuch na szyi, ale coś elastycznego, co można dostosowywać i zmieniać. Po swojemu.

Babcia miała rację. Dla niej żurek to nie zupa, tylko wspomnienie. A dla mnie – może być okazją, żeby przystanąć, odłożyć telefon i poczuć, że jestem częścią czegoś większego.

Ale nie chcę już więcej milczeć, kiedy coś mi nie pasuje. Za rok zrobię inaczej. Porozmawiam z babcią wcześniej. Może razem zdecydujemy, co gotujemy, a co zamawiamy. Może ona mi przekaże przepis, a ja nauczę ją, jak zamawia się przez aplikację.

Bo to jest właśnie nasza nowa tradycja: szukanie mostu między tym, co było, a tym, co dopiero się tworzy.

I może to właśnie znaczy dorosnąć.

Marta, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama