„Na Wielkanoc odmówiłam żurku z kiełbasą z babcinego przepisu, bo jestem weganką. Matka się obraziła i milczy do dziś”
„– Ale to przecież Wielkanoc! Nie możesz odmówić babcinego żurku. Zawsze go lubiłaś. – To nie o lubienie chodzi – odpowiedziałam spokojnie. – Naprawdę nie mogę. Nie chcę – powiedziałam. Zamilkła. Przez chwilę nikt się nie odezwał”.

- Redakcja
Nie poznałam własnej ulicy. To znaczy – niby wiedziałam, że to tutaj, po prawej stara piekarnia, dalej kiosk z gazetami, który już od lat nie sprzedaje gazet, tylko lotto i hot-dogi. Ale kiedy wysiadłam z pociągu i wzięłam głęboki wdech, wszystko pachniało jakby inaczej. Ciężej. Mąką i tłuszczem, wilgocią w bramach. Tak nie pachnie Utrecht.
Minął rok. Tylko rok, a czuję, jakbym zostawiła całe poprzednie życie w kartonach na strychu. Kiedy wyjeżdżałam na studia do Holandii, myślałam, że to tylko Erasmus, że wrócę taka sama. Ale nie wróciłam. Tam pierwszy raz poczułam, że mogę wybierać. Że mogę nie jeść mięsa, nie kupować plastiku, nie chodzić do kościoła – i nikogo to nie obchodzi. Weganizm nie jest tam „fanaberią”, tylko wyborem, który ktoś ci ułatwia, a nie utrudnia. A tutaj? W torbie mam swoje tofu i płatki drożdżowe, jakby miały mnie uratować przed tym, co czeka za drzwiami.
Mama zawsze mówiła, że wszystko rozumie. Ale tylko do momentu, gdy coś przestawało pasować do jej wizji świata. A ja… ja już dawno przestałam się w nią mieścić. Ale przecież tęskniłam. Za tatą. Za młodszym bratem. Za jajkami w majonezie, których już nie jem. Za domem, który być może już nie jest mój.
Wchodzę na klatkę schodową. Czuję w brzuchu tę znajomą kulę. Mieszkanie pachnie żurkiem. I czymś jeszcze – napięciem.
Mama mnie nie rozumiała
– Martynka! No chodźże wreszcie, jajka stygną! – głos mamy niósł się od progu kuchni.
Zsunęłam plecak z ramion, zostawiłam kurtkę na wieszaku. Słyszałam, jak z salonu dolatują znajome dźwięki – sztućce stukające o talerze, brzęk szklanek. Weszłam. W pierwszej chwili uderzył mnie zapach. Żurek. Chrzan. Mięso.
Stół uginał się od jedzenia. Jajka w majonezie, biała kiełbasa, pieczona karkówka, sałatka jarzynowa z majonezem, pasztet. Obok ciasta – sernik, mazurek i baba wielkanocna. Wszystko jak zawsze.
– Usiądź, kochanie – powiedziała mama, podając mi talerz. – Nałożyć ci żurku?
Spojrzałam na nią, potem na stół.
– Mamo… mówiłam przecież. Nie jem mięsa. Ani jajek. Ani nabiału.
Mama się zaśmiała, jakbym właśnie powiedziała coś zabawnego.
– Ale to przecież Wielkanoc! Nie możesz odmówić babcinego żurku! Zawsze go lubiłaś.
– To nie o lubienie chodzi – odpowiedziałam spokojnie. – Naprawdę nie mogę. Nie chcę.
Zamilkła. Przez chwilę nikt się nie odezwał. Brat udawał, że skupia się na telefonie, tata patrzył na mnie z troską. Mama uniosła brwi i wzruszyła ramionami.
– No jak chcesz. Ale my będziemy jeść. Nie po to gotowałam dwa dni, żeby teraz wszystko wyrzucać.
Usiadłam. Przed sobą miałam pusty talerz. Sięgnęłam po kromkę chleba. Chciałam coś powiedzieć, ale czułam, że głos by mi się załamał. Cisza ciążyła na mnie jak mokry koc.
Mama z zadowoleniem kroiła pasztet.
– Martynko, może chociaż mazurka spróbujesz. Tam nie ma mięsa – rzuciła z nutą ironii.
Nie odpowiedziałam. Przełknęłam ślinę. Zgarnęłam okruszki z obrusa, jakbym próbowała je zjeść, zamiast łez, które napływały mi do oczu.
Myślała, że to moja fanaberia
Naczynia z brudnymi resztkami piętrzyły się przy zlewie. Mama stała tyłem do mnie, w fartuchu z plamką po burakach. Zmywała energicznie, jakby talerze były winne tej niezręcznej atmosfery. Ja opierałam się o framugę, ramiona skrzyżowane na piersi.
– Mamo… – zaczęłam cicho.
– Co?
Nie odwróciła się.
– Wiesz, to nie chodzi tylko o jedzenie. Chodzi o to, że ty mnie po prostu nie słuchasz.
Westchnęła głośno, po czym w końcu odwróciła się do mnie z gąbką w dłoni.
– Nie przesadzaj. Przecież słyszałam. Weganka, zero mięsa, zero jajek. Ale to są święta, Martyna. Rodzinne spotkanie, tradycja. Ty zawsze wszystko komplikujesz.
– Komplikuję? Bo nie chcę jeść zwierząt?
– Nie o to chodzi – podniosła głos. – Chodzi o to, że kiedyś byłaś normalna. Nie trzeba było wokół ciebie chodzić na palcach.
Zamrugałam szybko. Czułam, jak mi się gardło zaciska.
– To dlatego, że wtedy byłam cicho. A teraz wreszcie mówię, kim jestem. I to ci nie pasuje.
– Pasuje, nie pasuje… – odłożyła gąbkę i oparła się o blat. – Ty się wiecznie musisz buntować. A to włosy na niebiesko, a to joga, a teraz to. Zawsze coś.
– To nie bunt, tylko ja. Moje wybory. Moje życie. Dlaczego to tak trudno zaakceptować?
Zamilkłyśmy. Tylko kapanie z kranu przerywało ciszę. Mama patrzyła na mnie, jakby widziała mnie pierwszy raz. Albo ostatni.
– Ja cię akceptuję, Martyna. Ale też mam prawo do swojego zdania. I do swojej kuchni.
– Tylko że w tej kuchni ja się czuję jak intruz.
Odwróciłam się i wyszłam. Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, którego nie planowałam. Ale nie zamierzałam przepraszać.
Ojciec ją tłumaczył
Zamknęłam się w swoim dawnym pokoju. Nadal wisiał na ścianie mój plakat z liceum, z cytatem, który kiedyś uważałam za przełomowy. Teraz wydawał mi się naiwny. Na biurku stał wazon z plastikowymi kwiatami – mama musiała tu posprzątać, przygotować miejsce „dla gościa”.
Pukanie do drzwi. Ciche, jakby nieśmiałe.
– Mogę wejść? – zapytał tata, uchylając je odrobinę.
Skinęłam głową. Usiadł na krześle, które nie pasowało do biurka – za niskie, zawsze się chwiało.
– Wiem, że nie było łatwo przy stole – zaczął ostrożnie. – Twoja mama… ona się stara.
– Stara się tak, że robi wszystko po swojemu i udaje, że nic się nie zmieniło?
Spojrzał gdzieś w bok, jakby szukał słów na suficie.
– Wiesz, dla niej święta to tradycja. Gotuje tak, jak ją nauczyła babcia. Tak było zawsze. A ty… ty nagle wszystko zmieniłaś.
– Ale przecież powiedziałam jej z wyprzedzeniem. Prosiłam, żeby chociaż jedno danie było bez mięsa. Czy to naprawdę takie trudne?
– Może nie trudne, tylko… obce. Ona tego nie rozumie, więc się boi. A jak się boi, to się broni. Uporem.
Westchnęłam. Przez chwilę panowała cisza.
– Ja po prostu chciałam być tu sobą. Bez ukrywania się, bez udawania.
– I jesteś. Właśnie dlatego się kłócicie. Bo jesteś sobą. I ona też.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Czyli mam to zaakceptować?
– Nie mówię, że masz to zaakceptować. Ale może… nie wszystko trzeba brać jako atak. Czasem ludzie po prostu nie nadążają. I nie wiedzą, jak kochać inaczej niż po swojemu.
Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, czy to była próba wsparcia, czy raczej elegancka forma powiedzenia „daj spokój”.
Chciałam tylko, by mnie zaakceptowała
Było już późno, kiedy usłyszałam, że mama krząta się w kuchni. Cichy brzęk naczyń, woda lecąca do zlewu. Wyszłam z pokoju. Nie spałam, zresztą i tak nie mogłabym zasnąć. Myśli krążyły mi w głowie jak karuzela – w kółko ta sama frustracja, to samo rozczarowanie.
Stanęłam w drzwiach.
– Pomóc ci? – zapytałam, nie patrząc jej w oczy.
Spojrzała przez ramię.
– Jak chcesz.
Podeszłam do blatu. Wzięłam ręcznik i zaczęłam wycierać talerze. Przez chwilę robiłyśmy to w milczeniu.
– Wiesz, mamo… – zaczęłam ostrożnie – tam, w Holandii, pierwszy raz czułam, że mogę być sobą. Że nie muszę się tłumaczyć z każdej decyzji.
– A tutaj musisz?
– Trochę tak. Jakbyś cały czas chciała mnie cofnąć do tego, jaka byłam kiedyś.
Westchnęła. Odłożyła ściereczkę.
– Bo tęsknię za tamtą Martynką. Znałam ją. Wiedziałam, co lubi, czego nie. Teraz… jesteś kimś zupełnie innym.
– Ale to nadal ja. Tylko już nie mieszczę się w twojej ramie.
– To nie tak, że chcę cię zmieniać – powiedziała cicho. – Tylko czasem trudno nadążyć. Wszystko się zmienia tak szybko… A ja wciąż robię ten sam żurek, bo przynajmniej to jedno znam na pamięć.
Zamilkłam.
– Wiesz – dodała po chwili – mogłaś usiąść ze mną, pokazać, co możesz jeść. Może bym spróbowała.
– Może. Ale bałam się, że i tak to zignorujesz.
Patrzyłyśmy na siebie przez moment. Bez przytulenia, bez łez. Tylko ciche, zmęczone spojrzenia. Może to było najbliżej pojednania, jak się dało.
Mam nadzieję, że kiedyś zrozumie
Samolot był opóźniony, więc miałam dużo czasu, żeby się gapić w pusty ekran nad bramką. Ludzie wokół mnie jedli kanapki z szynką, popijali kawę z plastikowych kubków. Pachniało tanim lotniskowym jedzeniem. Miałam ochotę zniknąć. W torbie wciąż miałam to samo tofu, którego nie zdążyłam nawet wyjąć w domu.
W drodze na lotnisko tata próbował coś mówić – że będzie dobrze, że mama zrozumie z czasem. Uśmiechałam się, kiwałam głową, ale w środku czułam się jak stłuczona filiżanka, którą ktoś skleił na szybko. Wygląda jak cała, ale nie da się już z niej pić.
Wyjęłam telefon. Napisałam krótką wiadomość: „Mamo, znalazłam przepis na wegański żurek. Taki, co smakuje prawie jak tradycyjny. Wyślę Ci, jeśli chcesz”. Kliknęłam „wyślij”. Przeczytałam ją jeszcze raz, mimo że już poleciała. Minuty mijały. Nic.
Wróciłam do Holandii z ulgą, ale i poczuciem porażki. Kochałam ich, naprawdę. Ale nie chciałam wracać do świata, w którym wszystko, czym jestem, musi być kompromisem. Albo sprytnie ukrytą wersją „grzecznej córeczki”. Może następnym razem spróbujemy się spotkać w połowie drogi.
A może wcale nie będzie „następnego razu”. Może to był właśnie ten moment, w którym coś się nieodwracalnie przesunęło. Czasem to nie ideologie nas dzielą. Tylko cicha niezdolność, by naprawdę kogoś usłyszeć.
Martyna, 24 lata
Czytaj także:
- „Wielkanoc zamieniła się w konkurs na najlepszy pasztet. Mój wegański przepis musi wygrać z tłustą breją teściowej”
- „Zamiast urabiać się po pachy, w tajemnicy zmówiłam catering na wielkanocne śniadanie. Teściowa tylko wybałuszyła oczy”
- „Synowa nie chciała iść ani do kościoła w Niedzielę Palmową, ani do spowiedzi. Jak ona chce obchodzić Wielkanoc?”