Reklama

W Wielką Sobotę wstałam jeszcze przed piątą. W kuchni było zimno, jak zwykle, ale nie przeszkadzało mi to. Już miałam w rękach ścierkę i przetarłam blat, chociaż był czysty. Wzięłam się za żurek — od lat robiłam go tak samo: własny zakwas, boczek wędzony z rynku, cztery ząbki czosnku, jeden listek laurowy. Dokładnie tak, jak lubił mój Zbyszek.

Reklama

– Żur bez czosnku to nie żur, tylko woda z mąką – mawiał zawsze i śmiał się, aż brzuch mu podskakiwał.

W kuchni nadal stał ten sam stary zegar z kukułką, co wisi tu od czterdziestu lat. Wszystko tu było jak kiedyś. Tylko Zbyszka już nie było.

Wnuczki... kiedyś kręciły się przy mnie cały dzień. – A kiedy robimy mazurek? A mogę oblizać łyżkę od babki? – pytała Marta, a Tomuś zawsze próbował podebrać kiełbasę z półmiska, zanim ją wyniosłam na stół.

Dziś przyjeżdżają, owszem. Ale jakby przelotem. Telefon dzwonił wieczorem:
– Będziemy koło dziesiątej, mamo. Nie szykuj za dużo, bo potem idziemy do Artura, a dzieciaki i tak nie jedzą dużo.

A ja szykowałam. Bo przecież jak nie zrobię, to co to za święta? Dla mnie tradycja to nie kwestia przepisu. To sposób, żeby jeszcze na chwilę poczuć, że ktoś mnie potrzebuje. Że jak postawię ten żurek, to ktoś spojrzy i powie:

– Ale pachnie. Pomóc ci, babciu?

Ale od lat już nikt tak nie mówi. Robię wszystko jak kiedyś, tylko coraz częściej mam wrażenie, że gotuję sama dla siebie.

Wszyscy mnie ignorowali

Siedzieli przy stole. Talerze pełne, stół uginał się pod półmiskami, a w powietrzu unosił się zapach chrzanu, jajek i białej kiełbasy. Stałam z łyżką nad miską żurku, gotowa nalewać każdemu porcję.

– Masz może Wi-Fi? – zapytał Tomek, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Zobacz, co wrzucił Bartek na Insta – dodała Marta, pokazując coś bratu.

Spojrzałam na nich. Ręka z łyżką mi drgnęła. Popatrzyłam na Artura, mojego zięcia – patrzył w telefon, przewijając coś bezmyślnie. Nawet Marta, moja własna córka, robiła zdjęcie stołu z komentarzem: #tradycja.

Nie odezwałam się. Oparłam się o blat, westchnęłam cicho i usiadła. Nikt nie zauważył. Nikt nie zapytał.

Cisza była lepka i martwa, tylko stukot palców po ekranach ją przerywał.

Spojrzałam na żurek. Zaczynał stygnąć.

W głowie miałam jeden głos, cichy, uporczywy:

Czy ja naprawdę już się nie liczę? Czy tylko ja pamiętam, jak kiedyś wyglądały te święta?

Nie było krzyku. Nie było łez. Było tylko to milczenie, które mówiło więcej niż wszystko inne.

To mnie zabolało

Zmywałam talerze, chociaż nikt mnie o to nie prosił. Właściwie, jak zwykle — wszystko robię, zanim ktokolwiek zdąży zauważyć, że coś trzeba zrobić. Z kuchni słyszałam śmiech dzieci, dźwięki jakiejś głupiej aplikacji. Talerze dzwoniły cicho o siebie, ale to ja czułam się rozbita.

Justyna weszła z kawą, nonszalancka, jakby nic się nie wydarzyło.

– Mamo, zostaw, ja to ogarnę – powiedziała, ale nawet nie spojrzała mi w oczy.

Czy oni naprawdę nie mogą choć na chwilę odłożyć tych telefonów? – zapytałam cicho, bardziej siebie niż ją.

– Mamo... taki świat – mruknęła. – Nie ma się co złościć.

– Nie chodzi o złość. Chodzi o szacunek. O to, żebyśmy chociaż te kilka razy w roku usiedli razem. Żeby usłyszeć, że ktoś zauważył, że... że się staram – głos mi się załamał.

Justyna spojrzała na mnie z irytacją.

– Przestań dramatyzować. Czemu nie możesz po prostu się cieszyć? Przecież jesteśmy tu wszyscy, nie?

Poczułam, jak coś się we mnie zaciska. Nie, nie płakałam. Już nie. Tylko kiwnęłam głową i odwróciłam się z powrotem do zlewu.

Bo co miałam powiedzieć? Że czuję się w tej kuchni jak duch? Że czasem mam wrażenie, że umarłam razem ze Zbyszkiem, tylko nikt mnie jeszcze nie pochował?

Nie. Nic nie powiedziałam. Wyszłam na chwilę do łazienki. Usiadłam na brzegu wanny. A potem wróciłam i zaczęłam kroić sernik, jakby nic się nie stało.

Czułam się osamotniona

Popołudnie świąteczne zawsze było dla mnie świętością. Spacer po obiedzie – rytuał. Zawsze chodziliśmy na wał przy rzece, potem zahaczaliśmy o park. Zbyszek łapał mnie pod ramię i śpiewał piosenkę o wiośnie. Dzieci turlały się z górki, śmiały się, a ja miałam wrażenie, że wszystko jest tak, jak powinno.

Dziś było słońce, idealna pogoda. Nawet ptaki śpiewały jakoś śmielej. Stałam w przedpokoju w płaszczu i z apaszką w ręku.

To co, może przejdziemy się chwilkę? – zapytałam z nadzieją w głosie. – Park już pewnie pełen krokusów…

– Mamo, serio? – Justyna spojrzała na mnie znad telefonu. – Przecież dzieciaki grają w coś z kuzynami. Nie chce im się. Może później?

– Później to już będzie wieczór – powiedziałam cicho.

– Babciu, ale tam i tak nudno – rzuciła Marta z kanapy, nie odrywając wzroku od ekranu. – I zimno.

– A ja nie mam czapki – dorzucił Tomek.

Patrzyłam na nich chwilę. Wszyscy wpatrzeni w swoje urządzenia, jakby ich świat kończył się na kolorowym ekranie. Żadnych butów założonych, żadnego ruchu. Tylko palce sunące po ekranach.

– No to może ja pójdę sama – rzuciłam, chociaż wiedziałam, że nie pójdę.

– Dziwna jesteś dzisiaj, babciu – parsknęła Marta.

Westchnęłam i wróciłam do kuchni. Przez chwilę grzebałam bez sensu w szafce. Potem usiadłam przy stole i wpatrywałam się w pustą filiżankę po herbacie. Zastanawiałam się, jak to się stało, że kiedyś dom był pełen ludzi, a teraz, choć znów są tu wszyscy, czuję się... sama jak nigdy.

Pojawiła się nadzieja

Siedziałam już w fotelu, ze starym pledem na kolanach. Z kuchni dobiegał śmiech, ktoś chyba puścił jakiś filmik, bo co chwila słychać było okrzyki i pisk. A ja tylko patrzyłam w okno. Słońce właśnie zaczynało zachodzić, rzucając pomarańczowe refleksy na firankę. Czułam się, jakbym życie toczyło się obok, poza mną.

Usłyszałam ciche kroki. Marta. Stanęła w drzwiach, niezręcznie trzymając kubek.

– Babciu?

Odwróciłam głowę.

– Co się stało, kochanie?

– Ja... – spuściła wzrok. – Ja widziałam. Jak przestałaś nakładać żurek. Jak usiadłaś. Przepraszam, że nie zareagowałam. Jakoś… głupio mi było.

Serce mi drgnęło.

– To nie twoja wina, Martusiu. Tylko życie tak pędzi. A my, starzy, jeszcze chcemy się zatrzymać.

Ale ja nie chcę, żeby tak było – powiedziała, siadając obok mnie. – Ja też pamiętam, jak kiedyś wszyscy siedzieli przy stole, jak śmiał się dziadek, jak podawałaś sernik. Ja to lubiłam. Tylko teraz... wszyscy patrzą w te telefony.

– Uważaj, bo jeszcze ci zarzucą, że jesteś dziaderska – zaśmiałam się cicho.

Marta też się uśmiechnęła.

– Babciu... jak będziesz kiedyś robić znowu ten żurek, nauczysz mnie? Chciałabym umieć. Tak jak ty.

Poczułam, że coś we mnie mięknie. Jakby ktoś rozwiązał węzeł, który przez cały dzień ściskał mi serce.

– Nauczę. Wszystkiego cię nauczę. Bylebyś tylko chciała słuchać.

Marta objęła mnie mocno.

I pierwszy raz od dawna poczułam, że może nie wszystko przepadło.

Nie wszystko stracone

Wieczorem zasiedliśmy do kolacji. Stół znów był pięknie zastawiony, tak jak lubię. Świeczki, serwetki, nawet wazon z gałązkami bazi — wszystko jak trzeba. Tylko rozmowy wciąż brakowało.

Ale wtedy zobaczyłam coś, co dało mi cień nadziei.

Marta nie sięgnęła po telefon.

Leżał obok niej, ekran do dołu. Ona za to nalała soku wszystkim po kolei, zapytała Tomka, czy chce dokładkę jajka, a potem odwróciła się do Justyny:

– Mamo, a pamiętasz, jak kiedyś z babcią robiłyśmy pisanki w cebuli i burakach? – zapytała.

Justyna mruknęła coś niezobowiązująco, ale ja… ja zamarłam.

Marta prowadziła rozmowę. Prawdziwą. Nie wiadomo, czy ktoś ją podchwyci, ale próbowała.

Siedziałam cicho, ale uśmiech pojawił się sam. Nie szeroki, nie przesadny — taki ledwo zauważalny, wewnętrzny. Patrzyłam na nią, jak rozmawia, jak się stara. Nie komentowałam. Nie chciałam jej spłoszyć.

Tylko serce, to stare serce, które dzisiaj już prawie się poddało, zabiło lżej. Bo może... może nie wszystko stracone.

Może tradycja to nie tylko przepisy i obrusy po babci. Może to te momenty, gdy ktoś zdecyduje się spojrzeć drugiemu w oczy.

Barbara, 70 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama