„Na Wigilię do rodziców przyszłam z moim partnerem. Nie podzielili się z nim nawet opłatkiem, bo jest po rozwodzie”
„Usiedliśmy do stołu. Wszystko było na swoim miejscu: karp w galarecie, uszka w barszczu, dwanaście potraw. Nic się nie zmieniło – poza tym, że atmosfera była jakby cięższa, bardziej duszna. Tata zaczął rozmowę”.

Nie wiem, czy istnieje coś takiego jak „idealna Wigilia”. Może to tylko wspomnienie z dzieciństwa, które z biegiem lat zamienia się w mit – biały obrus, zapach barszczu, niecierpliwe oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę i ten dziwny rodzaj ciepła, który ogarnia człowieka tylko raz do roku?
Byli bogobojni
W moim domu Wigilia zawsze miała jeden scenariusz: mama w fartuchu i z różańcem w kieszeni, tata skrupulatnie pilnujący, by przed kolacją odmówić modlitwę, i ja, która znała kolędy na pamięć i recytowała Pismo Święte lepiej niż wiersze.
Z czasem zaczęłam oddychać własnym powietrzem. Zrezygnowałam z Kościoła, bo nie potrafiłam udawać, że coś czuję. Nie z dnia na dzień – to był długi proces, bez buntu, bez krzyków, po prostu coraz mniej mnie tam było. Moi rodzice wiedzieli, może nawet się spodziewali, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Zamiataliśmy to pod dywan jak igły z opadniętej choinki.
Wtedy pojawił się Robert, mężczyzna dojrzały, rozwodnik, z przeszłością, ale też czuły, opanowany, rozsądny. Z nim pierwszy raz poczułam, że nie muszę niczego udowadniać, że mogę być kobietą, nie córką, która ma spełniać cudze oczekiwania. Wiedziałam jednak, że rodzice krzywo na niego patrzą.
W dzień Wigilii byłam spięta od rana. Mieliśmy jechać do moich bogobojnych rodziców. Robert udawał spokój, ale znałam go już na tyle dobrze, że widziałam, jak zaciskał szczęki, kiedy wiązał krawat przed lustrem. Jechaliśmy w milczeniu. Ani kolędy w radiu, ani śnieg za oknem nie były w stanie rozładować napięcia, które rosło we mnie z każdą minutą. Wiedziałam, że nie jedziemy do ludzi, którzy będą nas witać z otwartymi ramionami.
Stresowałam się
Mama miała na sobie granatową spódnicę i białą bluzkę zapiętą pod samą szyję. Uśmiechnęła się jakby z grzeczności, nie z radości. Tata tylko skinął głową. Robert podał mu rękę, a ja próbowałam nie zauważyć, jak krótko ją uścisnął.
Usiedliśmy do stołu. Wszystko było na swoim miejscu: karp w galarecie, uszka w barszczu, dwanaście potraw. Nic się nie zmieniło – poza tym, że atmosfera była jakby cięższa, bardziej duszna. Tata zaczął rozmowę. Najpierw o pogodzie, potem o korkach w mieście, aż w końcu przeszedł do Roberta.
– A twoja była żona? Co robi w święta? – zapytał z pozorną ciekawością.
– Myślę, że spędza je z rodziną – odpowiedział Robert spokojnie.
– Dzieci nie masz?
– Nie – odparł, dalej spokojnie, ale już wyczuwalnie chłodniej.
– A dlaczego?
Wtedy poczułam, jak moje palce zaciskają się na serwetce. Nie patrzyłam na nikogo. Miałam wrażenie, że zniknęłam, że stałam się niewidoczna przy własnym stole. Robert uniósł lekko brwi, ale odpowiedział z tą samą cierpliwością, którą tak u niego podziwiałam.
– Nie planowaliśmy wtedy dzieci.
Wypytywali go
Tata pokiwał głową, jakby coś sobie właśnie potwierdził. Mama wciąż milczała, ale jej spojrzenia stawały się coraz bardziej oskarżające. Niby patrzyła na Roberta, ale wiedziałam, że tak naprawdę widzi mnie. Wszystko, co się działo, było wymierzone we mnie. Każde pytanie, każda pauza, każde spojrzenie.
Zegar wybił szóstą. Zwykle o tej porze śpiewaliśmy kolędy. Tego wieczoru nikt nie zaintonował ani jednej. Mama podała pierogi, choć nikt o nie nie prosił. Tata skubał karpia, Robert patrzył w talerz, a ja czułam, że zaraz się uduszę. Wtedy właśnie mama po raz pierwszy się odezwała.
– Kościół nie uznaje takiego związku – powiedziała, nie patrząc na mnie, tylko jakby recytując jakiś dogmat. – Ty przecież byłaś taka wierząca, Monika.
Przez chwilę nie odpowiedziałam, bo musiałam przełknąć gorycz. W gardle miałam sucho, a serce waliło mi jak oszalałe. W końcu podniosłam wzrok i spojrzałam prosto na nią.
– Byłam też córką – powiedziałam cicho, ale wyraźnie. Wstałam od stołu. – Ale dzisiaj pierwszy raz czuję się tu jak ktoś obcy.
Robert wstał za mną bez słowa. Podał mi płaszcz i spokojnie, jakby to było coś zupełnie zwyczajnego, ruszyliśmy w stronę drzwi. Nikt nas nie zatrzymał. Zostawiliśmy talerze, opłatek, prezenty. Nikt się nie pożegnał, tylko dźwięk naszych kroków rozchodził się po korytarzu, jak echo czegoś, co już nie wróci.
Miałam ich dosyć
Zeszliśmy po schodach w ciszy. W bloku słychać było inne kolędy, inne rozmowy, inne domy, w których trwała Wigilia. U nas już się skończyła.
– Nie musisz się tłumaczyć. Ani im, ani sobie – powiedział Robert, kiedy wyszliśmy na zewnątrz.
– Nie sądziłam, że odejście od Kościoła będzie musiało oznaczać też odejście od rodziny – odpowiedziałam, patrząc na śnieg, który zaczął właśnie cicho padać.
W mojej głowie krążyło tylko jedno pytanie: czy warto było przyjeżdżać? Ale odpowiedzi już nie szukałam. Dwa dni po Wigilii wyjęłam z szafy stary album. Na pierwszym: ja w białej sukience komunijnej, z wiankiem przekrzywionym na bok. Potem roraty – trzymam lampion, uśmiecham się do obiektywu. Obok mama i tata – młodsi, cieplejsi, jacyś bardziej ludzcy.
Przeglądałam te zdjęcia długo, palcem obrysowywałam twarze. W tamtej dziewczynce coś było mojego, ale jednocześnie czułam, że patrzę na kogoś zupełnie innego, jakby tamta Monika została gdzieś w tamtym domu, z tamtym obrusem i tamtym barszczem. Zamknęłam album i odłożyłam go z powrotem. Chciałabym, żeby to byli inni ludzie, ale są, jacy są. Może zawsze tacy byli, tylko ja za długo udawałam, że nie widzę.
Nie odezwali się
W Nowy Rok usiedliśmy z Robertem przy naszym stole. Bez krzyżujących się spojrzeń, bez modlitwy, bez obowiązku. Kiedy jedliśmy, pomyślałam, że to jedna z najspokojniejszych kolacji w moim życiu. Bez ukrytych gestów, bez sztywnego milczenia. Po prostu – ja i on, i cisza, która nie bolała.
Ojciec jak zawsze nie uznał za stosowne się odezwać. Wiedziałam, że w ich świecie to ja zrobiłam coś niewybaczalnego. Wstałam od stołu, odeszłam w środku Wigilii, nie czekając nawet na „Bóg się rodzi”. Dla nich to był bunt, dla mnie – ratunek. Nie planuję do nich wracać. Nie chcę więcej jeść przy stole, przy którym nie jestem mile widziana. Nie chcę znosić komentarzy o tym, kto z kim może być, a kto nie.
Czasem jeszcze łapię się na tym, że chcę do nich zadzwonić, opowiedzieć, co u mnie, zapytać, czy są zdrowi, ale wtedy przypominam sobie ich twarze tamtego wieczoru. Ich milczenie, ich osąd, ich zasady, które okazały się ważniejsze niż ja.
Monika, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mama jest teściową z kawałów. O 6:00 leci na roraty i modli się do Boga, by od 8:00 robić mojemu mężowi piekło z życia”
- „Siedziałam z dziećmi w domu i myślałam, że mąż to docenia. Kazał mi iść do roboty, bo on nie będzie utrzymywał lenia”
- „Myślałem, że mój brat od 8 lat leży w trumnie. Zamarłem, gdy w grudniowy poranek zapukał do moich drzwi”