„Na wsi znalazłam miłość życia. Opalony rolnik sprawił, że oblałam się rumieńcem bardziej czerwonym niż mak polny”
„Zrobiłam kilka kroków w głąb pola. I wtedy go zobaczyłam. Klęczał pośród ziół i maków, z dłonią pełną zielonych łodyg. Nie zauważył mnie od razu, był skupiony. Dopiero gdy się poruszyłam, podniósł głowę. Miał włosy w kolorze zboża i twarz trochę spaloną słońcem”.

- Redakcja
Gdy pociąg mijał ostatnie zabudowania miasta i sunął przez rozległe pola, poczułam, jakby ktoś ściągnął mi z ramion niewidzialny plecak pełen cegieł. Cegły miały swoje imiona: „deadline”, „raport”, „spóźniony tramwaj”, „dzwoniący telefon”. Wciąż je nosiłam, nawet w snach. Aż w końcu nie wytrzymałam.
Zostawiłam wszystko. Pracę, kawę na wynos z papierowym rękawkiem, korki o siódmej trzydzieści, budzik o szóstej. I przyjechałam tu – do dziadka, na wieś. Nie wiedziałam, na jak długo. Nie powiedziałam nikomu. Powiedziałam tylko, że muszę odpocząć. Ale to nie był urlop. To była ucieczka.
– To tak na długo? – zapytała przez telefon mama, gdy już byłam w pokoju na piętrze dziadkowego domu, z widokiem na sad i podwórko.
– Nie wiem. Potrzebuję spokoju.
– Weronika, ty nie masz już dwudziestu lat, żeby się bawić w buntowniczkę. Masz dobrą pracę, stabilność, nie możesz tak po prostu...
– Mamo, nie zaczynaj. Proszę cię.
– Nie marudź, tylko wracaj. Tam nie znajdziesz sensu życia, tylko komary i brak zasięgu – fuknęła i się rozłączyła, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć.
Komary były. Zasięgu prawie nie było. Ale był też zapach dojrzewających jabłek, był wiatr w trawie i stara ławka pod gruszą. I długie spacery po polach – codziennie w inną stronę. Kroki nie miały celu, ale miały rytm. A ja w końcu zaczęłam oddychać. W dzieciństwie przyjeżdżałam tu co lato. Wspinałam się na stóg siana, piłam mleko prosto od krowy, ukrywałam się w zbożu z koleżanką z sąsiedztwa. Zapachy wtedy były ostrzejsze, śmiech głośniejszy, a dni dłuższe. Teraz wszystko było jakby cichsze. Ale może właśnie tego potrzebowałam. Ciszy. Nie wiedziałam jeszcze, co dalej. Ale wiedziałam, że jeśli tu nic się nie zmieni, ja się rozpadnę.
Spotkanie wśród maków
Tego dnia poszłam w stronę, w którą jeszcze nie zaglądałam. Polna droga była ledwo widoczna, zarosła trawą i chwastami, ale jakoś mnie przyciągnęła. Szłam długo, mijając zdziczałe jabłonie i pokrzywy wyższe niż moje biodra. Aż nagle droga się skończyła, a przede mną otworzyło się pole maków. Nie spodziewałam się tego widoku. Czerwone główki kołysały się lekko na wietrze, jakby szeptały coś tylko sobie znanym językiem. Stałam jak zaczarowana. Pomyślałam, że nigdy wcześniej nie widziałam tylu maków w jednym miejscu.
Zrobiłam kilka kroków w głąb pola. I wtedy go zobaczyłam. Klęczał pośród ziół i maków, z dłonią pełną zielonych łodyg. Nie zauważył mnie od razu, był skupiony. Dopiero gdy się poruszyłam, podniósł głowę. Miał włosy w kolorze zboża i twarz trochę spaloną słońcem. Czekałam, aż coś powie. W końcu sama zaczęłam rozmowę:
– Nazywam się Weronika. Wnuczka Antoniego, może kojarzysz?
– Janek. Wiem, kim jesteś.
– Skąd?
– Twój dziadek mówił, że przyjeżdżasz. I... kiedyś cię tu już widziałem.
– A Ty od dawna tu jesteś? – zapytałam.
– Od zawsze.
Przypomniałam sobie chłopca, który jako jedyny nie biegał z nami po podwórku, tylko siedział z boku i coś rysował patykiem na ziemi. To był on? Janek?
– Ja dopiero od paru dni. Uciekłam.
Nie zapytał przed czym. Spojrzał na mnie uważnie i kiwnął głową, jakby wszystko rozumiał.
– To dobre miejsce na ucieczki – powiedział cicho.
Chciałam go o coś zapytać, cokolwiek, byle przedłużyć rozmowę, ale nie wiedziałam, jak. W końcu to on pierwszy się podniósł.
– Wracam. Ziół już dość.
– Mogę pójść z tobą kawałek?
Wzruszył ramionami. Nie uśmiechnął się, nie zaprosił. Ale nie odmówił. Poszłam za nim, czując, że chcę go poznać. Miał w sobie coś, co trudno było nazwać.
Był jak z innego świata
Zobaczyłam go znów dwa dni później. Tym razem nie na polu, a przy ogrodzeniu. Mój dziadek naprawiał płot, a Janek stał obok, trzymając gwoździe w dłoni. Rozmawiali cicho, nie przeszkadzałam. Kiedy już miałam wrócić do domu, usłyszałam za sobą głos.
– Chcesz zobaczyć konie w stajni?
Odwróciłam się zaskoczona. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już szedł w stronę zagajnika. Ruszyłam za nim. Stajnia była ukryta za starą szopą, porośniętą bluszczem. W środku pachniało sianem i było pełno kurzu. W boksach stały dwa konie, jeden ciemnobrązowy, drugi jasnoszary. Ich oczy były łagodne. Janek podszedł do jednego i pogładził go po karku.
– Ten ma na imię Czujka. Drugi to Kreska. Sama sobie wybrała imię, ciągle coś rysowała pyskiem po ziemi.
– Są twoje?
– Nie. Ale się nimi zajmuję. Leczę, uczę, patrzę, co im przeszkadza. Ludzie dużo nie wiedzą o koniach. Gadają, krzyczą, wymuszają. A koń nie lubi krzyku.
– A ty lubisz?
Nie odpowiedział od razu. Wziął garść owsa i podał Kresce.
– Nie wiem. Może kiedyś lubiłem. Teraz wolę ciszę.
Podeszłam bliżej. Koń powąchał moją dłoń, ciepłym oddechem dmuchnął w palce. Poczułam, że tu czas płynie inaczej.
– Masz internet?
Zerknął na mnie z ukosa.
– Nie. Nie potrzebuję.
– Jak to. – zaśmiałam się. – Jak ty w ogóle żyjesz?
– Dobrze. Lepiej niż ci, co mają wszystko.
Nie kłóciłam się. Czułam, że mówiąc to, mówi coś o mnie. O tych, co mają wszystko, a nie mają nic.
– Jeszcze czegoś unikasz?
Zastanowił się chwilę. Odwrócił się i oparł o drewnianą belkę.
– Tłumu. Ludzi, którzy za dużo gadają, którzy patrzą, ale nie widzą.
Stałam w tym starym, pachnącym sianem miejscu i wiedziałam, że zaczynam się uczyć innego języka. Ciszy, spojrzeń, pauz, które tu znaczyły więcej niż tysiąc słów.
– Mogę przyjść jeszcze raz?
– Możesz.
Nie zapytał dlaczego. Nie mówił „fajnie”. Po prostu: możesz. Jakby pozwalał, a nie zapraszał. A ja wiedziałam, że przyjdę.
Klucz do serca?
Janek czekał na mnie przy stajni. W milczeniu podał mi wodze i wskazał na Kreskę. Nie zapytał, czy potrafię jeździć. Po prostu poprosił, bym mu zaufała. Wsiedliśmy i ruszyliśmy ścieżką, którą znał tylko on. Las pachniał mokrą korą i słońcem. Nie rozmawialiśmy. Słyszałam jedynie chrzęst gałęzi pod kopytami i oddech konia. I swoje własne serce, które biło dziwnie spokojnie.
Dotarliśmy na wzgórze. Było tam tylko trochę trawy i spróchniały pień. Widok rozciągał się szeroko, aż po granicę pól. Janek zsiadł z konia i wyjął coś z kieszeni. Podeszłam bliżej. Trzymał stary, żelazny klucz. Był ciężki, zimny, miał nierówny łuk i lekko skręcone zęby.
– Do stodoły – powiedział. – Ale też... do innych drzwi.
Patrzyłam na niego, nie rozumiejąc.
– Jakich drzwi?
Wzruszył ramionami. – Ty zdecydujesz.
Podał mi klucz. Trzymałam go chwilę w dłoni, czułam, że palce mam trochę mokre. Nie z zimna. Z napięcia. Spojrzałam na niego pytająco, ale nie rozwijał myśli. Widziałam w jego oczach coś, co nie wymagało słów.
– Dlaczego mi go dajesz?
– Bo jesteś inna niż wszyscy, co tu przyjeżdżają. Nie pytasz od razu, gdzie zasięg, co można zwiedzić i czy masz gdzie naładować telefon.
Usiadł na pniu. Patrzyliśmy przed siebie. Wieczorem usiedliśmy przy ognisku za stajnią. Zmierzch schodził po gałęziach, powoli, cicho. Drewno trzaskało. Janek siedział z nogą opartą o kamień. Milczeliśmy. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się pierwszy.
– Nie miałem ojca. Matka zmarła, gdy miałem dwanaście lat. Potem był dom dziecka, potem konie. Zostałem tutaj, bo konie nie pytają, nie oceniają. I nie zostawiają.
– A ludzie?
– Ludzie chcą, żebyś do czegoś pasował. A ja nie pasuję.
Pokręciłam głową.
– Nie musisz zawsze pasować.
Spojrzał na mnie. Było w tym spojrzeniu coś, co mówiło więcej niż jakiekolwiek wyznanie. Ale nie całowaliśmy się. Nie teraz. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w pokoju i trzymałam w dłoni stary klucz. Przesuwałam palcami po jego zgrubieniach, jakby miał mi coś wyjaśnić. Czy to był tylko gest? A może zaproszenie? I czy naprawdę mogłabym tu zostać? Porzucić życie, które znałam? Nagle pomyślałam, że przecież już je porzuciłam. A to, co tu przeżywam, jest bardziej prawdziwe niż cokolwiek, co ostatnio znałam.
Powrót do miasta
Wróciłam, bo musiałam. Listy, które zostawiłam na kuchennym stole w mieście, nie otworzą się same. Sprawy, które porzuciłam, nie rozwiążą się tylko dlatego, że poszłam przez pole maków i spotkałam Janka. Miasto powitało mnie zapachem spalin i dźwiękiem klaksonów. W pierwszym tramwaju znów poczułam to znajome napięcie. Ulice były pełne ludzi, ale nie widziałam żadnej twarzy. Tylko oczy w telefonach, słuchawki w uszach, plecy odwrócone.
W domu przywitała mnie cisza, ale inna niż ta z wsi. Tu cisza była zimna i pusta. Usiadłam na łóżku i wyciągnęłam z kieszeni klucz Janka. Był cały czas ze mną. Telefon zadzwonił po dwóch godzinach.
– No i co? – usłyszałam głos mamy. – Wróciłaś nareszcie do cywilizacji?
– Tylko na chwilę – odpowiedziałam.
– Weronika, nie żartuj. Trzeba wrócić do pracy, do normalnego życia. Twoja firma nie będzie czekać wiecznie. Już i tak przesadzili z tym wolnym.
– Nie wiem, czy chcę tam wracać.
– Co ty gadasz? To tylko wiejski romans, nie życie! Zobaczysz, za dwa tygodnie będziesz marzyć o klimatyzowanym biurze i latte na wynos.
– Nie sądzę.
– Przestań. Weronika, to się nie trzyma kupy. Jakiś chłopak z ziołami, konie, błoto... Naprawdę tego chcesz?
Nie odpowiedziałam. Po drugiej stronie było przez chwilę cicho.
– Dobrze. Rób, co chcesz. Ale nie licz na to, że ci to przejdzie bez kosztów.
Rozłączyła się.
Wieczorem usiadłam przy stole. Otworzyłam laptopa, ale ekran mnie odrzucił. Wstałam i zaczęłam pakować. Tylko to, co najważniejsze. Nie musiałam wiele brać. Nie potrzebowałam zbyt wielu rzeczy. Wsunęłam klucz do wewnętrznej kieszeni kurtki. Był tam cały czas, a teraz był jeszcze bliżej. Nikomu nic nie powiedziałam. Nie pisałam maili, nie zostawiłam notki. Wzięłam plecak i wyszłam z mieszkania. Ostatni raz spojrzałam na puste ściany i doniczkę z zaschniętym kaktusem. Drzwi zamknęłam bez żalu. Wsiadłam do pociągu przed świtem. Za oknem było jeszcze ciemno, ale ja wiedziałam, dokąd jadę.
Powrót na pole maków
Dziadek siedział na ganku, gdy weszłam na podwórko. Nie zdziwił się. Spojrzał tylko na mnie i skinął głową, jakby wiedział, że wrócę.
– Pokój czeka. Woda się grzeje – powiedział cicho, a potem wrócił do swojego kubka herbaty.
Nie miałam ochoty rozpakowywać się ani nic jeść. Wyszłam z domu i ruszyłam w stronę pola maków. Niebo było niskie, pełne ciężkich chmur, a powietrze pachniało ziemią. Liście trzeszczały pod stopami. Bałam się, że nie będzie go tam. Że wszystko wróciło do tego, co było wcześniej. Że mnie już nie ma w tym krajobrazie.
Szłam dalej, choć serce zaczynało mi bić coraz szybciej. Stodoła była niedaleko, za wąskim zagajnikiem. Zatrzymałam się przed drzwiami. Klucz miałam w dłoni. Był ciężki i chłodny. Wsunęłam go w zamek i przekręciłam. Zgrzyt był cichy. Drzwi ustąpiły. W środku pachniało sianem i kurzem, jakby czas się zatrzymał. A potem go zobaczyłam. Stał pod ścianą, z rękami w kieszeniach. Nie mówił nic. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– Myślałem, że nie wrócisz – powiedział w końcu.
– Wróciłam, bo chcę tu zostać – odpowiedziałam.
Nie podszedł od razu. Nie zrobił żadnego gestu. Ale po chwili jego dłoń uniosła się w moją stronę. Podeszłam i ujęłam ją. Była ciepła. Trzymaliśmy się za ręce, stojąc w półmroku starej stodoły, gdzie pachniało przeszłością i czymś, co dopiero miało się wydarzyć. Nie powiedzieliśmy już nic. Słowa były niepotrzebne.
Weronika, 31 lat
Czytaj także:
- „Zwolniłam się i uciekłam z miasta. Wiejski przystojniak pokazał mi, jakie cuda można wyprawiać na sianie”
- „Wolałem przebywać z kurami, niż z kolejną panną bojącą się wsi. Myślały, że będą tu leżeć i pachnieć”
- „Na wsi znalazłam spokój, szczęście i kochanka. Z pracoholiczki z laptopem, zmieniłam się w pasterkę ze stadem owiec”