„Na wygrany rejs po Bałtyku zaprosiłem obcą dziewczynę. Ta niespodziewana randka w ciemno miała zaskakujący finał”
„Na promie panował lekki hałas – dzieci biegały po pokładzie, starsze pary krążyły z aparatami, a obsługa zapraszała na briefing. Nasza kabina była niewielka, ale czysta i z oknem. Zosia rzuciła torbę na łóżko”.

- Redakcja
Zawsze byłem typem faceta, który nie wychyla się poza wyznaczoną strefę komfortu. Praca biurowa od 9 do 17, kanapka z szynką o 11, zakupy w piątek po południu, sprzątanie w sobotę. Nawet relacja z Olą była poukładana jak katalog Excela: wyjazdy raz na kwartał, rozmowy… w zasadzie głównie o pracy. Może i coś się psuło między nami od jakiegoś czasu, ale nie sądziłem, że rozsypie się to z dnia na dzień.
To było w środę. Przyszedłem z pracy, jeszcze w butach zdjąłem marynarkę, a Ola siedziała przy stole z kubkiem herbaty. Miała minę jak księgowa przed zamknięciem roku. Zanim zdążyłem zapytać, co się dzieje, usłyszałem:
– Michał, odchodzę. Już nie jestem szczęśliwa. Przepraszam.
To wszystko. Bez krzyku, bez łez, bez dramatów. Spakowała torbę, pocałowała mnie w policzek jak ciocię na imieninach i wyszła. A ja zostałem z dwiema herbatami, w butach i z sercem, które biło tak cicho, że ledwo je słyszałem.
Następnego dnia miałem odebrać wygrane bilety na rejs. Zgłosiłem się do konkursu na stronie jakiegoś portalu turystycznego – tak dla zabawy. Nie sądziłem, że wygram. A jednak – dwa bilety, kabina z widokiem na morze, weekendowy rejs po Bałtyku. Planowałem zabrać Olę, licząc, że może poprawi to nasze napięte relacje.
Przez cały czwartek chodziłem po mieszkaniu jak duch. Nie odbierałem telefonu, nie odpisałem nawet matce na „jak się czujesz, synku?”. Patrzyłem w ścianę i próbowałem pojąć, dlaczego czuję pustkę, a nie rozpacz. Może to przyzwyczajenie, które się właśnie skończyło?
To było ryzykowne
Wieczorem, tuż przed snem, spojrzałem na bilety. I wtedy przyszła mi do głowy najdziwniejsza myśl, jaka mnie dotąd nawiedziła. A może… po prostu pojechać? I nie samotnie? Na myśl przyszła mi Zosia. Siedzi biurko w biurko obok mnie od dwóch lat. Nigdy nie rozmawialiśmy dłużej niż dwie minuty. Ale ma w sobie coś cichego, ale przenikliwego. I te jej półuśmiechy zawsze, gdy ktoś mówi coś głupiego podczas zebrań.
Całą drogę do pracy powtarzałem sobie, że to głupi pomysł. Pewnie pomyśli, że się wygłupiam, albo – co gorsza – że próbuję ją poderwać w jakimś desperackim geście po rozstaniu. Ale bilety były dwa, a ja nie znałem nikogo innego, z kim potrafiłbym przetrwać cały weekend. I właśnie dlatego ta myśl nie chciała mnie opuścić.
Podszedłem do niej. Stałem chwilę za jej plecami, nie wiedząc, jak zacząć. W końcu wydukałem:
– Cześć, Zosia. Przepraszam, że tak z zaskoczenia… Mam pytanie.
Spojrzała na mnie znad okularów, unosząc jedną brew.
– Coś się stało?
– Wygrałem rejs. Weekendowy. Dwa bilety. I… pomyślałem… to znaczy jeśli nie masz planów… może chciałabyś… – zawiesiłem głos.
Czułem się jak idiota
Zosia patrzyła na mnie długo. Przez moment myślałem, że zaraz mnie wyśmieje, ale tylko lekko przekrzywiła głowę i powiedziała:
– Rejs? Serio?
– No właśnie – zaśmiałem się nerwowo. – Wiem, że to dziwnie brzmi.
– Bardzo dziwnie. Ale ciekawie. A gdzie ten rejs?
– Bałtyk. Dwa dni. Z Sopotu.
Zamknęła zeszyt, oparła się wygodniej na krześle i powiedziała:
– A dlaczego ja?
– Bo… w sumie… nie wiem. Może dlatego, że siedzisz obok od dwóch lat i nigdy nie gadaliśmy dłużej niż chwilę. I wydajesz się być… normalna. I nie wiem, jakoś… pomyślałem, że z tobą mógłbym po prostu pogadać.
Zosia uśmiechnęła się krzywo.
– To brzmi jakbyś chciał iść na terapię, a nie na rejs. Ale okej. Jadę.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Zatkało mnie
Nie wiedziałem, czy mówi serio. Zanim zdążyłem zapytać, już pisała coś w swoim komputerze, jakby nic się nie wydarzyło. Wróciłem do siebie oszołomiony. Nie wiedziałem, co mnie bardziej zaskoczyło – że się zgodziła, czy że wyglądała, jakby się tego spodziewała.
Na promie panował lekki hałas – dzieci biegały po pokładzie, starsze pary krążyły z aparatami, a obsługa zapraszała na briefing. Nasza kabina była niewielka, ale czysta i z oknem. Zosia rzuciła torbę na łóżko i usiadła bez pytania na jednej z koi.
– Masz minę, jakbyś uciekł przed czymś – powiedziała po chwili, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek.
– Może uciekłem.
– Sam przed sobą?
Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem jeszcze o tym mówić. Przynajmniej nie tutaj, nie teraz. Poszliśmy na obiad. Zosia zamówiła rybę z frytkami, ja makaron. Przez dłuższą chwilę jedliśmy w milczeniu, ale to milczenie było naturalne.
– Patrz, ten pan za nami chyba zgubił żonę – rzuciła, zerkając przez ramię.
Była urocza
Odwróciłem się. Faktycznie, starszy mężczyzna wyglądał na zagubionego, rozglądał się w panice, kręcąc w miejscu. Po chwili podeszła do niego drobna kobieta z walizką na kółkach i trzepnęła go w ramię.
– Kiedyś tak będzie z nami – mruknąłem.
– Żeby tak było z nami, musielibyśmy zacząć od jakiegoś „my” – odpowiedziała. Ale nie brzmiało to złośliwie. Raczej otwarcie.
Wieczorem siedzieliśmy na górnym pokładzie, patrząc na ciemniejące niebo. Zimny wiatr wplątywał się we włosy, Zosia owinęła się szczelniej szalem. Rozmawialiśmy o filmach, których oboje nie lubiliśmy, o książkach, które przerwaliśmy w połowie, i o ludziach w pracy, których oboje unikaliśmy.
Nie mówiłem o Oli, a ona nie pytała, ale czułem, że wie, że rozumie więcej, niż mówi. I to było jakąś dziwną ulgą, że nie muszę się tłumaczyć, nie muszę nic opowiadać, a mimo to nie czuję się samotny.
W poniedziałek rano wszedłem do biura wcześniej niż zwykle. Automatycznie włączyłem komputer, wstawiłem kawę, przejrzałem skrzynkę, nie czytając właściwie żadnego maila. Czułem w sobie jakieś napięcie, ale nie umiałem go nazwać. Może to było oczekiwanie. Może niepewność. A może jedno i drugie.
To nie był koniec
Zosia pojawiła się chwilę później. Miała tę samą szarą torbę, te same okulary, ale wyglądała inaczej. Albo to ja inaczej patrzyłem. Przeszła obok, skinęła głową, uśmiechnęła się ledwo zauważalnie. Usiedliśmy jak zwykle – obok siebie, oddzieleni wąskim przejściem i dwoma monitorami. I nic się nie wydarzyło.
Minął dzień, potem drugi. Nie pisaliśmy do siebie, nie dzwoniliśmy. Na korytarzach wymienialiśmy te same grzecznościowe spojrzenia co zawsze. Próbowałem coś powiedzieć, zagaić, ale w głowie miałem pustkę. A może raczej za dużo słów i żadnych odpowiednich.
Może to naprawdę była tylko chwila. Może nie powinniśmy tego komplikować. Weekend, jeden rejs, kilkanaście rozmów i kilka wspólnych śniadań na pokładzie. Tyle. Może wystarczy.
A potem, w środę rano, wróciłem do biurka po spotkaniu i zobaczyłem karteczkę przy klawiaturze. Mały kawałek papieru złożony na pół. Pismo Zosi – drobne, lekko pochylone litery: „Rejs się skończył. Ale może kolacja?”.
Przeczytałem raz. Potem drugi. I przez chwilę siedziałem bez ruchu, patrząc przed siebie, jakbym próbował ustalić, w którą stronę płynie czas.
Michał, 30 lat
Czytaj także:
- „Wyjazd do Zakopanego miał być odskocznią, a okazał się porażką. Przyjaciółka cały czas miała minę kwaśną jak rabarbar”
- „Moja córka odeszła od męża, bo coś się wypaliło. Nie pozwolę na takie fanaberie, w końcu przysięgała przed Bogiem”
- „Przypadkowa rozmowa z sąsiadką zasiała we mnie ziarenko niepokoju. Szybko okazało się, że znów zakochałam się w draniu”