„Na zajęciach nordic walking spotkałam pewnego rozwodnika. Szybko zaczęliśmy maszerować w jednym rytmie”
„– Pani też udaje, że wie, co robi? Odwróciłam się. Mężczyzna w granatowej kurtce i z uśmiechem, który miał w sobie coś znajomego. Nie próbował się popisywać, tylko chciał rozładować napięcie. – Nie udaję. Po prostu nie wiem, co robię – odpowiedziałam. Zaśmiał się krótko. – Witold jestem”.

- Redakcja
Od trzech lat jestem wdową. Mój Stefan – mój człowiek – odszedł nagle, bez zapowiedzi. Zawał. W sklepie spożywczym, między regałem z konserwami a lodówką z nabiałem. Jakby życie chciało mi powiedzieć, że nawet śmierć nie potrafi wybrać odpowiedniego momentu. Ostatnie miesiące to popołudnia z książką, herbata malinowa w kubku z wyszczerbionym uchem i seriale, które przestały mnie śmieszyć. Anka, moja córka, ma swoje życie – męża, dzieci, kredyt, psa, który więcej szczeka niż słucha. I choć odwiedza mnie co tydzień, to nie te kilka godzin w sobotę boli najbardziej. Boli to, że reszta tygodnia jest przeraźliwie cicha.
Nie wiem, kiedy zaczęłam mówić do siebie. Głównie wtedy, gdy podlewam kwiaty. Albo szukam kluczy, które leżą tam, gdzie zawsze. Czasem słucham starych piosenek i płaczę. Czasem próbuję nie płakać i to jest trudniejsze. Któregoś wieczoru Basia, moja sąsiadka z naprzeciwka, zapukała do drzwi z siatką mandarynek i błyskiem w oku.
– Ewa, zapisałam nas na nordic walking!
– Basia, ja nie mam kijków, ani butów, ani... po co mi to?
– Żebyś nie zardzewiała, kobieto! Żebyś nie zastygła jak pomnik. Chcesz całe życie siedzieć i patrzeć na framugę?
Popatrzyłam na nią, jak na wariatkę. A potem jednak zgodziłam się. Bo wiedziałam, że jak czegoś nie zrobię, to oszaleję. Nie z potrzeby ruchu. Z potrzeby bycia wśród ludzi, którzy mają puls. Nawet jeśli tylko maszerują z kijkami przez park.
Poczułam się jak nastolatka
Na pierwsze zajęcia przyszłam za wcześnie. Usiadłam na ławce, patrzyłam na ludzi, którzy dopiero się schodzili. Byli różni – niektórzy przyszli parami, inni samotnie, jak ja. Basia oczywiście się spóźniła, ale to było do przewidzenia. Miała swój dziwny rytm. Ja już dawno przestałam się spieszyć. Trenerka – młoda, energiczna – rozdała kijki (na szczęście!) i pokazała kilka podstawowych ruchów. Wyszliśmy na ścieżkę w parku, tworząc coś na kształt procesji. Pierwsze minuty szły mi opornie. Kijki plątały się między nogami, czułam się jak dziecko na lodzie. Wtedy usłyszałam za sobą cichy komentarz:
– Pani też udaje, że wie, co robi?
Odwróciłam się. Mężczyzna w granatowej kurtce, z siwymi włosami i uśmiechem, który miał w sobie coś znajomego. Chyba nie próbował się popisywać, tylko naprawdę chciał rozładować napięcie.
– Nie udaję. Ja po prostu zupełnie nie wiem, co robię – odpowiedziałam.
Zaśmiał się krótko.
– Witold jestem. I też jestem tu za karę. Znaczy… za własną decyzją, ale wie pani, niektóre decyzje podejmuje się tylko dlatego, że człowiek nie chce zwariować w domu.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ale spojrzałam na niego inaczej. Nie był to uśmiechnięty staruszek z reklam leków. Raczej ktoś, kto też coś stracił. I coś próbował odzyskać. Po marszu zatrzymaliśmy się przy altanie. Basia gadała z kimś z grupy, a ja znowu usiadłam sama. I wtedy podszedł do mnie Witold.
– Herbata?
Wyciągnął termos i dwa plastikowe kubeczki. Nalewał, jakby robił to sto razy.
– Miętowa – powiedział.
– Domowa?
– Z torebki. Ale w termosie zawsze smakuje lepiej.
Usiedliśmy obok siebie. Powiedział, że jest rozwiedziony. Że długo się wahał, zanim tu przyszedł. Że dzieci mają swoje życie. Że samotność to dziwna rzecz – czasem ją wybierasz, a czasem ona wybiera ciebie.
– A pani? – zapytał cicho.
– Mąż zmarł trzy lata temu. Córka ma rodzinę, pracę, kredyt. A ja mam teraz kijki – powiedziałam z lekkim uśmiechem.
Patrzył uważnie, ale nie litościwie. I to było coś nowego. Po chwili powiedział:
– To może jeszcze kiedyś się przejdziemy? Poza zajęciami?
Nie odpowiedziałam od razu. Bo czułam, że serce bije mi za szybko. I że to tylko herbata. Tylko rozmowa. Tylko... A jednak serce waliło mi jak nastolatce.
Córka była zszokowana
Zajęcia nordic walking stały się punktem zaczepienia w moim tygodniu. Nie dlatego, że tak polubiłam ten sport. Po prostu wiedziałam, że w czwartki zobaczę Witolda. Zaczęliśmy maszerować razem, choć nigdy się na to nie umawialiśmy. To się po prostu stało. Rozmawialiśmy o głupotach i o sprawach ważnych. O pogodzie, o korkach, o tym, że kiedyś to w parkach nie było tylu śmieci i że kiedyś to się ludzie inaczej do siebie uśmiechali. A czasem o tym, że niełatwo jest znowu być kimś samotnym, kiedy przez tyle lat było się częścią czegoś większego. Któregoś dnia spotkałam się z Anką. Wpadła na obiad, z grubsza zjadła, jeszcze szybciej wypiła kawę i zaczęła pakować rzeczy do torby. Mówiła, że zaraz musi odebrać Jasia z angielskiego i że znowu korki. I wtedy palnęłam bez zastanowienia:
– Zaczęłam chodzić na nordic walking. Poznałam tam kogoś. Miłego pana.
Anka zamarła w bezruchu, jakby właśnie usłyszała coś zupełnie nie na miejscu.
– Mamo, ty chyba nie mówisz poważnie?
– Czemu nie?
– Bo to nie wypada! Ty masz ponad sześćdziesiąt lat. To tylko kolega, mam nadzieję?
– To tylko kolega – powtórzyłam. – Nie szukam mężczyzny, Aniu. Chciałam po prostu… trochę z kimś porozmawiać.
– A tata? – zapytała cicho.
Zabolało mnie to pytanie, ale nie dałam tego po sobie poznać.
– Tata nie wróci, kochanie. I obie wiemy, że nie chciałby, żebym się tak zamknęła w czterech ścianach.
– Ale przecież masz mnie, masz wnuki...
– Ale ty masz swoje życie – odpowiedziałam spokojnie. – Ja nie mam już nikogo, kto czeka, aż wrócę do domu.
Anka nie powiedziała nic więcej. Wyszła w pośpiechu, rzucając tylko, że jeszcze zadzwoni. Zostawiła po sobie zapach perfum i pytania, które nie chciały odejść. Siedziałam potem długo przy stole, patrząc przez okno. Czy naprawdę nie powinnam niczego więcej chcieć? Czy to, że jestem wdową, oznacza, że już tylko wspomnienia mi przystoją? Czy mam być lojalna wobec kogo – wobec męża, którego już nie ma, czy wobec córki, która nie rozumie, jak bardzo można się czuć niewidzialnym? Wiedziałam jedno. Czułam, że znowu coś we mnie drgnęło. A to nie zdarzyło się od lat.
Nasze dłonie się spotkały
Któregoś popołudnia, gdy zajęcia się nie odbywały, Witold zadzwonił. Miał mój numer, bo kiedyś wymieniliśmy się nim, tak na wszelki wypadek, gdyby któreś z nas nie mogło przyjść. Ale jeszcze nigdy nie zadzwonił. Tym razem zapytał:
– Może przespacerujemy się sami? Bez kijków, bez grupy, tylko tak… dla siebie.
Zgodziłam się, choć serce zabiło mi szybciej. Ubrałam się starannie, nie przesadnie. Włożyłam swój granatowy płaszcz i szalik, który kupiłam, bo przypominał mi kolory nieba tuż przed burzą. Poszliśmy znaną ścieżką w parku, ale tym razem bez pośpiechu. Witold miał ze sobą orzechy, które rzucał wiewiórkom, a ja śmiałam się, że wygląda jak przewodnik wycieczek dla dzikiej fauny.
– Wiesz – powiedział nagle – czasem myślę, że przegapiłem najważniejsze lata swojego życia. Zająłem się pracą, zarabianiem, budowaniem czegoś, co miało wyglądać jak stabilność. A potem... wszystko się rozpadło.
– Gdy się rozwiodłeś?
– Nie od razu. Najpierw tylko przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Byliśmy jak dwoje ludzi, którzy mieszkają w hotelu o nazwie Małżeństwo. W końcu każde poszło w swoją stronę. A dzieci… no cóż. One dorosły szybciej, niż się zorientowałem.
Szliśmy dalej, mijając ludzi z psami, zakochanych nastolatków, starsze pary na ławkach. Wszystko wyglądało zwyczajnie, ale rozmowa wciągała mnie jak dawno żadna.
– A ty? – zapytał cicho.
– Stefan umarł trzy lata temu. Nagle. W sklepie. Nie zdążyłam się pożegnać. Od tamtej pory... nic się nie wydarzyło.
– Teraz coś się dzieje – powiedział spokojnie, patrząc na mnie.
Zamilkliśmy. W pewnym momencie podaliśmy sobie dłonie – niby przypadkiem, niby dla równowagi, gdy schodziliśmy z lekkiego wzniesienia. Jego ręka była ciepła, sucha, pewna. Poczułam coś, czego nie umiałam nazwać. I wtedy… cofnęłam dłoń. Szybko. Odruchowo. Nie potrafiłam pozwolić sobie na to, by ta chwila trwała dłużej.
– Przepraszam – powiedziałam zbyt szybko.
Witold nie odsunął się, nie obraził. Tylko spojrzał i powiedział cicho:
– Ja też się boję.
Zatrzymaliśmy się przy ławeczce. Usiadłam, a on obok mnie. Przez chwilę milczeliśmy, słuchając liści, które szurały pod butami przechodniów.
– To nie jest proste – powiedziałam.
– I nie musi być. Ale nie musi też być samotne.
Spojrzałam na niego, ale nic nie powiedziałam. Wiedziałam tylko, że ta rozmowa coś we mnie poruszyła. I że będę o niej myśleć jeszcze długo.
Baliśmy się oboje
Minęło kilka tygodni, nie dzwonił, nie pisaliśmy. Spotkania na nordic walking jakoś się rozmyły – raz deszcz, raz święta, raz zwykłe „nie dam rady”. Było mi z tym dziwnie pusto, choć próbowałam sobie tłumaczyć, że tak będzie lepiej. Cicho, bez zamieszania, bez ryzyka. Któregoś dnia poszłam na rynek po warzywa. Zobaczyłam go przy stoisku z jabłkami. Nie wyglądał na zaskoczonego, raczej jakby na mnie czekał.
– Cześć, Ewa.
– Cześć, Witold.
Przez chwilę tylko staliśmy. Potem ruszyliśmy powoli, jakbyśmy znowu byli na spacerze. Mówił pierwszy.
– Nie przyszedłem do parku po miłość.
– A ja nie przyszłam się zakochać.
Zatrzymał się, spojrzał na mnie.
– A może przyszedłem po ciebie?
Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się. Przypomniałam sobie Stefana. I samotne wieczory. I tamten dzień w parku, kiedy prawie sięgnęłam po coś więcej, ale się cofnęłam. Poczułam łzy pod powiekami. Z trudem powstrzymałam głos.
– Nie wiem, czy potrafię jeszcze coś zacząć.
– Nie musimy nic zaczynać. Możemy po prostu być. Razem.
I wtedy zrozumiałam, że może nie musi być idealnie. Ale może być inaczej. Może być cieplej.
Chciałam spróbować
Zadzwoniłam do niego kilka dni później. Poprosiłam, żeby wpadł na kolację. Powiedział tylko: „Dobrze. Co mam przynieść?”. Odpowiedziałam, że nic. Wszystko mam. A tak naprawdę miałam tylko pomysł – ugotować mu zupę krem z dyni, o której kiedyś powiedział, że przypomina mu dzieciństwo. Przyszedł punktualnie. W granatowym swetrze, z lekko rozczochranymi włosami i tą samą spokojną twarzą. Pachniał jak mężczyzna, który nie potrzebuje się popisywać. Kolacja była zwyczajna. Jedliśmy przy kuchennym stole. Zupa wyszła dobra. On dwa razy poprosił o dokładkę.
– Skąd wiedziałaś, że to moja ulubiona?
– Słucham czasem, jak mówisz.
Nie było w tym wieczorze nic wielkiego. Ale był ciepły. Mówiliśmy o tym, co lubimy, o filmach, których nie skończyliśmy, o starych samochodach i o tym, jak kiedyś świat był wolniejszy. Na koniec wstał, podszedł do mnie i powiedział:
– Nie wiem, dokąd to prowadzi.
– Ja też nie – odpowiedziałam.
– Ale chcę spróbować. Na własnych zasadach. Bez udawania.
Kiwnęłam głową. Bo czułam dokładnie to samo.
Wreszcie znowu czuję
Siedzę przy oknie i patrzę, jak pierwsze liście lecą z drzew. Jesień przychodzi powoli, jakby nie chciała nikogo przestraszyć. Kiedyś bałam się tej pory roku. Końca, pustki, chłodu. Dziś patrzę na nią inaczej. Nie jak na koniec, ale może początek czegoś, co jeszcze się nie nazywa, ale już jest. Z Witoldem spotykamy się bez pośpiechu. Czasem przychodzi do mnie, czasem ja do niego. Nie liczymy dni, nie planujemy wspólnej przyszłości. Po prostu jesteśmy. Gotujemy razem, spacerujemy, śmiejemy się. I to wystarcza. Na teraz wystarcza.
Anka wciąż jest ostrożna. Widzę, jak patrzy na mnie, gdy wspominam jego imię. Ale już nie odsuwa tematu. Zadaje pytania. Słucha. A ja jej nie przekonuję. Bo wiem, że wszystko, co prawdziwe, i tak się obroni. Nie jestem już tylko wdową. Nie jestem tylko mamą czy babcią. Jestem kobietą, która znowu czuje. Która przypomniała sobie, jak brzmi śmiech, kiedy nie jest udawany. Która przypomniała sobie, jak to jest – czekać na kogoś. I być przez kogoś zauważoną. Może to nie będzie wielka historia. Może nie przetrwa lat. Ale na pewno jest prawdziwa. I za to jestem wdzięczna. Że poszłam się tylko poruszać. A poruszyło się coś o wiele ważniejszego – moje serce.
Ewa, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kupiliśmy działkę na wsi, by żyć w harmonii z naturą. Nie wiedzieliśmy, że życie w zgodzie z ludźmi będzie trudniejsze”
- „Synowa gardziła moim ciastem ze śliwkami, ale synuś pałaszował aż miło. Nie takiej żony chciałam dla mojego Michasia”
- „Wygrałem 200 tysięcy i nie powiedziałem żonie. Chciałem choć raz zdecydować sam, na co wydam kasę”