„Nad Bałtykiem wdałam się w romans z fotografem. Weszłam mu w kadr, ale długo w nim nie zostałam"
„Szłam powoli, bez celu, z rękami w kieszeniach kurtki. Nagle usłyszałam za sobą cichy dźwięk migawki. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę z aparatem, który patrzył na mnie spod daszka czapki. Nie był nachalny. Po prostu stał kilka metrów ode mnie i wyglądał na lekko rozbawionego. – Weszłaś mi w kadr – powiedział spokojnie, ale z uśmiechem".

- Redakcja
Mam na imię Justyna. Trzydzieści trzy lata i jedno wielkie „nigdy więcej”. Siedem lat z jednym mężczyzną, z którym planowałam wszystko – wspólne wakacje, remont mieszkania, dzieci, starość. I właśnie kiedy zaczęłam mówić o kredycie na większe lokum, on oznajmił mi przy kolacji, że „coś się w nim wypaliło”. Tylko nie we mnie – we mnie wszystko wrzało. Ze złości, z żalu, z poczucia bycia głupią. Bo przecież czułam wcześniej, że coś się psuje. Ale udawałam, że to przejściowe.
Mieszkanie, w którym teraz siedzę – jego mieszkanie – opuściłam trzy tygodnie temu. Od tamtej pory wynajmuję pokój na Żoliborzu, jem byle co, płaczę przy winie i bez sensu scrolluję w internecie. Patrzę na zdjęcia ludzi, którzy wyglądają, jakby wiedzieli, dokąd zmierzają. Ja – nie wiem. Czuję się, jakby ktoś nagle wyciął mi pół życia i zostawił dziurę.
Dwa dni temu, bez uprzedzenia, spakowałam torbę. Wrzuciłam do niej parę rzeczy, książkę, laptopa i bilet na pociąg nad morze. Nie miałam żadnego planu – chciałam tylko uciec. Od Warszawy, od znajomych, od tego przytłaczającego pytania „jak się trzymasz?”. Nie trzymam się. Chciałam się rozpaść tam, gdzie nikt mnie nie zna.
Nad Bałtykiem wiał silny wiatr. Wynajęłam pokój w małym pensjonacie prowadzonym przez starszą panią, która zapytała tylko, czy wolę herbatę z cytryną czy bez. I wtedy pierwszy raz od dawna poczułam, że mogę po prostu być. Bez opowieści. Bez udawania. Teraz siedzę na ławce przy plaży, patrzę na fale i w końcu – po raz pierwszy od miesięcy – czuję coś w środku. Coś, co przypomina oddech. I choć wszystko wydaje się nadal puste i bez znaczenia, to może – tylko może – właśnie tutaj, nad tym zimnym, szarym Bałtykiem, znajdę kawałek siebie.
Przypadkowe spotkanie na plaży
Drugiego dnia nad morzem nie padało, ale wiatr był na tyle silny, że piasek wciskał się do butów i do oczu. Mimo to wyszłam z pensjonatu i poszłam w stronę plaży. Nie chciałam siedzieć w pokoju. Myśli w nim krążyły jak w zamkniętym słoiku. Przechodziłam wąską ścieżką przez sosnowy las i po chwili weszłam na pustą plażę. Morze było wzburzone, fale z hukiem rozbijały się o brzeg, a niebo wisiało ciężkie, jakby samo nie wiedziało, co dalej.
Szłam powoli, bez celu, z rękami w kieszeniach kurtki. Nagle usłyszałam za sobą cichy dźwięk migawki. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę z aparatem, który patrzył na mnie spod daszka czapki. Nie był nachalny. Po prostu stał kilka metrów ode mnie i wyglądał na lekko rozbawionego.
– Weszłaś mi w kadr – powiedział spokojnie, ale z uśmiechem. – Ale to nic, chyba zdjęcie i tak nie wyszło.
– Przepraszam – odpowiedziałam odruchowo i już chciałam iść dalej.
– Zostań chwilę. To ciekawe – wskazał ręką w stronę morza. – Widzisz ten jasny pas wody przy horyzoncie? Jakby świat się tam rozdzielał. To przez światło. Rzadko tak wychodzi.
Stanęłam obok, trochę z ciekawości, trochę z braku energii, żeby się oddalić. Miał na sobie granatową kurtkę, twarz miał delikatnie zaróżowioną od zimna. Jego głos był cichy, ale wyraźny, nie unikał kontaktu wzrokowego. Przez chwilę patrzyliśmy razem na fale, jakbyśmy znali się od dawna.
– Robisz zdjęcia zawodowo? – zapytałam.
– Od paru lat. Fotografuję głównie dla siebie, ale czasem coś się sprzeda. Przeprowadziłem się tutaj po rozwodzie. Zostawiłem miasto, firmę, ludzi.
Spojrzał na mnie, jakby czekał, czy coś powiem.
– Też coś zostawiłam – odpowiedziałam cicho. – Warszawę. I człowieka, z którym spędziłam siedem lat.
Skinął głową. Nie pytał dalej. Zamiast tego zaproponował kawę. W barze przy plaży, gdzie grzał się jeden piecyk i pachniało przypalonym mlekiem, usiedliśmy naprzeciw siebie. On zamówił czarną, ja z mlekiem. Rozmawialiśmy o zdjęciach, o morzu, o tym, że czasem dobrze być gdzieś, gdzie nikt nic od ciebie nie chce.
– Mam na imię Radek – powiedział, podając mi dłoń.
– Justyna.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio przy kimś tak spokojnie milczałam. I nie czułam potrzeby tłumaczenia się z czegokolwiek.
Wspólne spacery o świcie
Następnego dnia obudziłam się wcześnie, chociaż nie nastawiałam budzika. Niebo było pochmurne, ale nie padało, a powietrze miało ten specyficzny, rześki zapach soli i igliwia. Wyszłam z pensjonatu i poszłam w stronę plaży, trochę z nadzieją, że znowu go spotkam. Nie musiałam długo czekać. Siedział na murku z aparatem na kolanach, jakby był częścią tego miejsca.
– Cześć – powiedział, nie zdziwiony moim widokiem.
– Cześć – usiadłam obok, zachowując ostrożny dystans.
Szliśmy potem razem, mijając pojedyncze osoby z psami. Rozmawialiśmy o drobiazgach. Dopiero na molo, kiedy zatrzymaliśmy się przy barierce, padło coś więcej.
– Rozstałam się trzy tygodnie temu – powiedziałam, patrząc w wodę. – Po siedmiu latach. On powiedział, że się wypaliło. A ja nie wiem, co to znaczy. Wypaliło się jak świeczka? Przecież ogień nie znika sam z siebie.
– Moja żona odeszła, bo powiedziała, że ze mną nic się nie dzieje – odpowiedział spokojnie. – Że jestem zbyt spokojny, zbyt cichy, zbyt… mało. A ja po prostu przestałem walczyć.
Nie spojrzałam na niego od razu. Ale czułam, że jego słowa zostają we mnie, rozchodzą się po myślach jak ciepło. Po południu spacerowaliśmy jeszcze długo. W pewnym momencie wyciągnął drugi aparat i zapytał, czy chcę spróbować. Patrzyłam przez wizjer, ustawiałam ostrość, robiłam zdjęcia rozmytym konturom fal. On stał za mną i pokazywał, jak ustawić światło. Nie dotykał mnie, ale czułam jego obecność jak dotyk – spokojny, uważny, nienarzucający się.
Wieczorem zaprosił mnie do siebie. Miał małe mieszkanie z widokiem na port. Podał kieliszek czerwonego wina, zapalił jedną lampkę. Mówiliśmy o tym, co byśmy zrobili, gdyby można było zacząć wszystko od nowa. Opowiadał o swojej pracy, o tym, jak zaczął od zdjęć ślubnych, potem wyjechał na Islandię i tam zrozumiał, że chce być sam.
– Samotność nie boli – powiedział. – Tylko wtedy, gdy za dużo o niej myślisz.
Nie wiem, kiedy czas minął. Wyszłam od niego po dwudziestej trzeciej, trochę zamroczona winem i czułością w głosie, jakiej nie słyszałam od dawna. Kiedy wracałam, czułam lekki niepokój, ale też coś jeszcze – coś, czego długo we mnie nie było. Nadzieję. I lęk, że jeśli się otworzę, znowu mnie to zrani.
Z dnia na dzień był mi się coraz bliższy
Trzeciego dnia obudziłam się z uczuciem, jakbym miała przed sobą coś ważnego. Sprawdziłam telefon, ale Radek nie napisał. Nie zaskoczyło mnie to. On nie był z tych, którzy piszą „co tam?” po każdym spotkaniu. Zresztą wiedziałam, gdzie go szukać. Czekał przy wejściu na plażę, oparty o rower, w tej samej kurtce co zawsze. Uśmiechnął się, kiedy mnie zobaczył, i bez słowa ruszyliśmy razem. Nie spieszyliśmy się. Każde nasze zdanie brzmiało naturalnie, jakbyśmy już się znali. Opowiadał o swoim ojcu, który zmarł przed kilku laty, o tym, jak trudno mu było wyjechać z Gdańska, ale też jak bardzo tego potrzebował.
– Tu nie ma pośpiechu – powiedział. – Nie trzeba być kimś konkretnym. Można po prostu być.
Siedzieliśmy potem długo na piasku, patrząc na spokojne już morze. Nie trzymaliśmy się za ręce, ale co chwilę nasze ramiona się stykały. Nie odsuwałam się. Wieczorem pojechaliśmy do jego znajomego, który rozpalał ognisko niedaleko portu. Cicho grało radio, pachniało dymem i rybami, ludzie mówili niewiele. Radek siedział obok mnie, podał mi kubek z herbatą i zapytał:
– Chcesz kiedyś tu wrócić?
Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się tego pytania.
– Może. Ale chyba nie po to, żeby się schować – odpowiedziałam po chwili.
– Ja też już się nie chowam – powiedział. – Tu po prostu zostałem. Odciąłem wszystko, co mnie przytłaczało. Warszawę, tempo, ludzi, którzy ciągle czegoś chcieli.
– I co teraz? – zapytałam.
– Teraz mam ciszę. Czasem to wystarcza. Ale czasem… brakuje kogoś, komu można o niej powiedzieć.
Spojrzał na mnie spokojnie, ale uważnie. Jakby naprawdę chciał usłyszeć odpowiedź. Nie odpowiedziałam. Tylko odwróciłam wzrok. Bo coś we mnie drżało. Czułam, że mogłabym się zakochać. W jego spokoju. W tym, jak nie próbował mnie ratować, a jednak przy nim czułam się bezpieczna. Gdy wracałam do pensjonatu, Marta zadzwoniła. Nie odebrałam. Nie potrafiłabym jeszcze jej o tym opowiedzieć.
Rano pakowałam torbę bez pośpiechu. Wiedziałam, że nie chcę wyjeżdżać, ale też nie potrafiłam zostać. Radek czekał na mnie przy tej samej kawiarni co pierwszego dnia. Miał termos i dwa kubki. Usiedliśmy na ławce, patrząc na spokojne morze. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało.
– Co teraz? – zapytałam, ściskając kubek.
– Nie wiem. Może to był tylko moment. Ale piękny – odpowiedział.
Skinęłam głową. Nie padły żadne wielkie słowa. Nie próbował mnie zatrzymać, ja nie prosiłam, by pojechał ze mną. On miał swój świat tutaj. Ja wracałam do mojego. Pocałował mnie w policzek, dłużej niż trzeba. Odwróciłam się i poszłam w stronę stacji. Nie oglądałam się za siebie.
Pierwszy krok
Wróciłam do Warszawy późnym wieczorem. Ulice były znajome, ale obce zarazem. Czułam się jak ktoś, kto właśnie zostawił coś ważnego za sobą i nie wie, co teraz z tym zrobić. Następnego dnia spotkałam się z Martą w naszej ulubionej kawiarni. Siedziała już przy stoliku, z telefonem w dłoni i niedopitą kawą.
– No, mów – rzuciła, zanim zdążyłam zdjąć płaszcz. – Co się tam wydarzyło?
Opowiedziałam jej wszystko. Bez dramatyzmu. O spacerach, zdjęciach, winie, ognisku. O tym, że nie padło „kocham”, ale też nie musiało. Że z kimś takim jak Radek można było po prostu być.
– Justyna, nigdy nie brzmiałaś tak spokojnie – powiedziała, mrużąc oczy.
– Bo chyba pierwszy raz od dawna poczułam coś prawdziwego – odpowiedziałam. – To nie miało szans przetrwać, ale… może to nie o to chodziło.
Marta tylko kiwnęła głową, jakby nagle zrozumiała więcej, niż powiedziałam. Wróciłam do siebie i wieczorem znowu spojrzałam na zdjęcie, które zrobił mi Radek. Wysłał je jeszcze tego samego dnia, bez komentarza. Stałam na plaży, tyłem do obiektywu, wpatrzona w horyzont. Chyba w końcu zrozumiałam, czego chcę. Nie od razu. Ale pierwszy krok zrobiłam.
Justyna, 33 lata
Czytaj także:
- „To miały być wakacje solo na Sardynii. Espresso w towarzystwie nieznajomego sprawiło, że nabrałam smaku na coś więcej”
- „Pojechaliśmy na romantyczne wakacje nad morze. Już pierwszego dnia odkryłam największy sekret męża”
- „Zafundowałam chłopakowi na wakacje marzeń w Grecji. Czekałam na pierścionek, a dostałam zimny prysznic”