„Nad trumną eks męża flirtowałam z jego bratem. Życie uciekło nam między palcami, więc szkoda tracić czasu na żałobę”
„Stał po drugiej stronie kościoła, przy bocznej ławce. Wysoki, siwiejący, z rękami splecionymi przed sobą. Spoglądał prosto na mnie. Przez chwilę pomyślałam, że to pomyłka, że to ktoś inny. Ale gdy przesunęłam wzrok i znów spojrzałam, nadal tam był. Patrzył uważnie. Zbigniew. Brat Andrzeja”.

- Redakcja
Od rana w moim mieszkaniu panowała cisza, taka, która aż dzwoni w uszach. Parzyłam herbatę, ale woda kipiała jakby na próżno — nie potrafiłam jej wypić. Czajnik wystygł, zanim się zorientowałam, że wciąż stoję przy oknie i patrzę na szarą ulicę. Wiedziałam, że dziś pójdę. Nie dlatego, że wypada. Po prostu… coś we mnie kazało mi tam być. Pogrzeb Andrzeja. Mojego byłego męża. Mężczyzny, z którym przez dwadzieścia lat dzieliłam wszystko – a potem nic. Rozstaliśmy się bez krzyków, bez zdrad, bez nienawiści. Po prostu któregoś dnia zrozumieliśmy, że już nie potrafimy ze sobą rozmawiać. I że to, co nas kiedyś łączyło, dawno się wypaliło.
Nie było drugiej żony, nie było nowego męża. On został sam. Ja też. Spotykaliśmy się czasem przypadkiem – w sklepie, na poczcie, w parku. Uśmiech, kilka zdawkowych słów. Nigdy żalu. Może tylko odrobina smutku, którą każde z nas nosiło w oczach. Teraz jego już nie było. Została tylko ta data w nekrologu, którą ktoś starannie wydrukował w gazecie. Wpatrywałam się w nią długo, jakby od tego miało zależeć, czy naprawdę powinnam tam pójść.
„Była żona” – to brzmi tak obco. A jednak to o mnie. Może chciałam się pożegnać? A może… sama nie wiem. Może po prostu tęskniłam. Nie za nim. Za sobą sprzed lat. Przy drzwiach wahałam się chwilę. Na stoliku leżały czarne rękawiczki, które kupił mi Andrzej na naszą dziesiątą rocznicę ślubu. Dziś znów je włożyłam. W lustrze zobaczyłam twarz starszej kobiety. Ale oczy – wciąż te same. Wzięłam torebkę i wyszłam.
Patrzył prosto na mnie
Mróz szczypał w policzki, choć nie było jeszcze zimy. Październik potrafił być okrutny, szczególnie w takie dni. Kościół był niewielki, ciasny, jakby ktoś celowo chciał upchnąć żałobników w jednym miejscu, zmuszając ich do bliskości. Stałam z tyłu, przy filarze, gdzie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nie chciałam siadać z rodziną, bo nią już nie byłam. Ale nie byłam też obca. W środku pachniało starym kadzidłem i mokrą wełną. Ludzie mówili cicho, półsłówkami. Słyszałam pojedyncze nazwiska, wspomnienia, które nie miały już znaczenia. Kilka osób rozpoznało mnie, skinęli głowami z dystansem. Jedna kobieta, sąsiadka z dawnych lat, podeszła bliżej.
– Mario... nie spodziewałam się.
– Sama nie wiem, czemu przyszłam – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Uśmiechnęła się smutno i wróciła na swoje miejsce. Kiedy wnieśli trumnę, nie potrafiłam oderwać wzroku. Andrzej wyglądał zupełnie inaczej na tym zdjęciu na klepsydrze. Młodszy, pogodniejszy. Pamiętałam tę fotografię – zrobiliśmy ją na działce, rok po rozwodzie. Zaprosił mnie wtedy na kawę. Siedzieliśmy w milczeniu, słuchając świerszczy. Kazanie było długie i nijakie. Ksiądz mówił o przejściu, o pokoju, o dobrym człowieku, który nikomu nie wadził. Andrzej rzeczywiście nikomu nie wadził. Potrafił przejść przez życie tak, by nie zostawić po sobie dymu ani huku. Czasem miałam mu to za złe.
Ludzie śpiewali, modlili się, ocierali łzy. Ja tylko stałam i czułam, jak wracają do mnie obrazy z tamtych lat – jego zapach po goleniu, poranne herbaty, zupa pomidorowa, którą gotował zawsze zbyt kwaśną i jego senne, wieczorne „dobranoc”, szeptane, jakby nie do końca pewne. I wtedy go zobaczyłam. Stał po drugiej stronie kościoła, przy bocznej ławce. Wysoki, siwiejący, z rękami splecionymi przed sobą. Spoglądał prosto na mnie. Przez chwilę pomyślałam, że to pomyłka, że to ktoś inny. Ale gdy przesunęłam wzrok i znów spojrzałam, nadal tam był. Patrzył uważnie. Zbigniew. Brat Andrzeja. Mężczyzna, którego nie widziałam trzydzieści lat. Mężczyzna, którego kiedyś... Odruchowo opuściłam głowę. Przez resztę mszy nie podniosłam już wzroku. Ale wciąż czułam, że on patrzy.
Serce zabiło mi szybciej
Ludzie powoli wychodzili z kościoła, sunąc się jak cienie na mrozie. Nikt się nie spieszył, ale nikt też nie zostawał dłużej niż trzeba. Nie było łez ani lamentu, raczej milczące kiwnięcia głowami, ukłony przed trumną i spojrzenia, których nie dało się zinterpretować. Szłam za tłumem, trzymając się z boku. Cmentarz był niedaleko, kilka ulic dalej. Wyszłam z kościoła jako jedna z ostatnich. Wciąż czułam na sobie wzrok Zbyszka, choć już go nie widziałam. Zanim zdążyłam wejść na brukowaną alejkę w kierunku karawanu, ktoś cicho zawołał moje imię.
– Maria!
Odwróciłam się.
Stał jakieś trzy kroki ode mnie. Nie wyglądał na zaskoczonego moją obecnością. W jego oczach nie było pytania, raczej coś, co przypominało ulgę.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – powiedział. – On by chciał, żebyśmy się spotkali jeszcze raz.
Zabrzmiało to tak naturalnie, jakby ostatni raz widzieliśmy się tydzień temu, a nie trzy dekady wstecz. Patrzyliśmy na siebie chwilę bez słów. On – trochę starszy, z siwym zarostem i zmarszczkami w kącikach oczu. Ja – z chłodnym spojrzeniem, które miało ukryć, że serce nagle zaczęło bić szybciej.
– Dawno... – powiedziałam tylko.
– Za długo – odparł spokojnie.
Ruszyliśmy razem za konduktem. Początkowo milczeliśmy. Dopiero gdy skręciliśmy w boczną alejkę, Zbigniew znów się odezwał.
– Nie chciałem tu nikogo spotkać, a jednocześnie... liczyłem, że cię zobaczę.
– Dlaczego? – zapytałam cicho.
Zamyślił się.
– Bo zbyt wiele rzeczy kiedyś nie zostało powiedzianych. I zbyt długo udawałem, że to nie ma znaczenia.
– Pogrzeb to dość osobliwa okazja na takie rozmowy.
– Ale może jedyna.
Patrzyłam pod nogi. Bruk był wilgotny.
– Przypomniało mi się dziś, jak spędziliśmy z Andrzejem sylwestra w twoim domu. Pamiętasz? Tamten rok, kiedy wszyscy udawali, że świetnie się bawią.
– Tak. Ty wtedy rozlałeś czerwone wino na biały obrus mojej matki.
Zbigniew uśmiechnął się lekko.
– I bałem się, że mnie wyrzuci.
– Wyrzuciła. Ale dopiero po trzeciej w nocy.
Zatrzymaliśmy się przed grobem. Trumna już była w dole, a ludzie rzucali kwiaty i grudki ziemi. Patrzyłam, jak opadają w ciszy i nagle poczułam pustkę. Nie po Andrzeju. Po tym, co minęło i nie wróci.
– Dlaczego teraz? – zapytałam.
Zbigniew spojrzał na mnie poważnie.
– Bo nikt z nas nie jest już młody. I czasem żałuję, że wtedy nie powiedziałem więcej.
Nie odpowiedziałam. Nie umiałam. Ale nie odsunęłam się, gdy ruszył dalej.
Chciałam mu wierzyć
Po pogrzebie nikt nie zaproponował wspólnej kawy, ciasta, wspominek. Tak było teraz – szybko, cicho, bez nadmiaru emocji. Znikali w samochodach, chowając się przed zimnem i przed sobą nawzajem. Ja też mogłam wrócić do domu, zamknąć się w swoim mieszkaniu i udawać, że nic się nie wydarzyło, ale nie ruszyłam w stronę przystanku. Zbigniew stanął obok mnie, nie pytając, dokąd idę. Ruszyliśmy w głąb cmentarza, wśród starych grobów z omszałymi tablicami, nazwiskami, które nic nam nie mówiły. Nie musieliśmy od razu mówić o tym, co najtrudniejsze. Przez chwilę rozmawialiśmy o pogodzie, o tym, jak bardzo się zmieniło miasto, że trudno poznać centrum i że stara cukiernia, w której kiedyś kupowaliśmy napoleonki, już nie istnieje.
– Wiesz, co mnie dziś uderzyło? – odezwał się nagle. – Że ty się wcale nie zmieniłaś.
– Mam więcej zmarszczek i mniej złudzeń.
– Ale masz ten sam sposób, w jaki patrzysz na ludzi. Taki, który każe im zamilknąć.
Spojrzałam na niego z ukosa.
– Nie sądzisz, że po trzydziestu latach wypadałoby już przestać być sentymentalnym?
– Maria... Ja nie jestem sentymentalny. Ja po prostu pamiętam.
Zatrzymaliśmy się przy starej ławce pod drzewem, którego gałęzie jeszcze trzymały kilka upartych liści. Usiadłam pierwsza.
– Myślałam, że zniknąłeś, bo nie chciałeś komplikacji – powiedziałam.
– Zniknąłem, bo nie miałem odwagi – przyznał. – Byliście już razem. Ja wtedy... nie potrafiłem zrozumieć, co we mnie siedzi. Może i teraz nie potrafię.
Milczałam. Patrzyłam na jego ręce, w których trzymał czapkę.
– A teraz? Po co to wszystko? – zapytałam.
– Bo może nie wszystko stracone.
– Przecież byliśmy dziećmi.
– Ale uczucia... te pierwsze... One zostają. Nie sądzisz?
Nie odpowiedziałam od razu. Pamiętałam ten wieczór, kiedy przyszedł po mnie na spacer, chociaż wiedział, że byłam już z Andrzejem. Nie rozmawialiśmy wtedy o niczym ważnym. Ale zapamiętałam każdy krok, każde spojrzenie. I to, jak bardzo milczenie potrafi mówić.
– Pamiętasz, jak zgubiłam rękawiczkę? – zapytałam nagle.
Zbigniew uniósł brwi.
– Na moście. Było ci głupio, bo musiałem po nią zejść na brzeg.
– A ty wtedy powiedziałeś, że dla mnie nawet do rzeki wejdziesz.
– Bo to była prawda.
Znów zapadła cisza.
– Chciałabym ci wierzyć, że to ma sens – wyszeptałam.
– Nie proszę cię o nic. Tylko o to, żebyś jeszcze raz ze mną porozmawiała. Jak dziś.
Wstałam.
– To chodź.
Ruszyliśmy dalej. Tym razem trochę bliżej siebie.
Nie obiecywałam nic
Nie planowaliśmy tego. Po prostu nie rozeszliśmy się po spacerze. Gdy zaproponował herbatę, nie zastanawiałam się długo. Weszłam z nim do mieszkania, które było inne, niż się spodziewałam – nie chłodne, nie urządzone po męsku. Ciepłe, jasne, z książkami ułożonymi nie według porządku, ale według przywiązania. Zaproponował imbir, ale powiedziałam, że wolę zwykłą czarną. Włączył czajnik, jakby robił to codziennie dla dwojga. Usiadłam przy stole, czując się dziwnie swobodnie w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie byłam.
– Dawno tu jesteś? – zapytałam.
– Od sześciu lat. Po śmierci mamy postanowiłem wrócić. Do miasta, do ciszy. Może po to, żeby coś naprawić.
Zamilkł na chwilę, nalewając herbaty.
– Wiesz, przez długi czas myślałem, że jeszcze wszystko zdążę. Że będzie odpowiedni moment. A potem zrozumiałem, że tak naprawdę niczego nie wyczekałem. Po prostu bałem się żyć.
Spojrzałam na niego.
– Myślałam, że masz rodzinę. Dzieci. Żonę.
– Była żona. Bez dzieci. Rozeszliśmy się dawno. Żyliśmy obok siebie, nie razem.
Zamieszałam herbatę, choć już dawno się zaparzyła.
– A ty? – zapytał cicho.
– Mój dom... jest cichy. Po rozwodzie przez wiele lat żyłam z myślą, że lepiej być samą niż w złym towarzystwie. Później już się do tej samotności przyzwyczaiłam. Nawet ją polubiłam.
Zbigniew usiadł naprzeciw mnie.
– Życie mi uciekło między palcami – powiedział. – A ty wciąż wyglądasz jak kobieta, z którą chciałem je dzielić.
Nie wiedziałam, jak to przyjąć.
– A ja już nie wiem, czy umiem z kimkolwiek dzielić cokolwiek – odpowiedziałam szczerze. – Przez lata budowałam swój świat tak, żeby nikt mi go nie naruszył.
– A może właśnie po to wróciłem. Żeby ci go trochę poruszyć.
Patrzyliśmy na siebie dłużej niż wypadało. W jego oczach nie było pożądania ani litości. Była nadzieja. I coś, czego się nie spodziewałam – tęsknota.
– Nie musimy robić z tego żadnego wielkiego planu – powiedział spokojnie. – Wypij ze mną herbatę. Kiedyś. Kiedykolwiek.
– Wypiłam już jedną.
– To może następną.
Pokiwałam głową. Nie obiecywałam nic. Ale nie zamknęłam drzwi.
Maria, 61 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „We Wszystkich Świętych odwiedzam zawsze tylko 2 groby na cmentarzu. Męża z przymusu, a kochanka z tęsknoty”
- „Za miłosne nadgodziny z szefem, dostałam premię uznaniową. W życiu trzeba łączyć przyjemne z pożytecznym”
- „Ukochany przestrzegał biurowych zasad jak ksiądz 10 przykazań. Nawet w imię miłości nie zrzucił maski zimnego biurokraty”