Reklama

Gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego w moich myślach po blisko pięćdziesięciu latach pojawiła się znowu Maria, musiałbym szczerze odpowiedzieć, że nie wiem. Nie jestem kimś, kto zwierza się ze swoich uczuć, ale wyznam: od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy w momencie zagrożenia życia można przeżyć objawienie?

Reklama

Pół roku temu straciłem przytomność i trafiłem do szpitala. Podobno miałem szczęście, że jeszcze otworzyłem oczy. Leżąc tam, miałem dużo czasu na myślenie i doszedłem do wniosku, że w swoim życiu zrealizowałem wiele planów. Można powiedzieć, że osiągnąłem wszystko to, co chciałem. Do tej pory cieszyłem się moją małą stabilizacją, niezłą emeryturą i świętym spokojem. Aż nagle zapragnąłem odszukać moją dawną miłość. W dodatku kierowało mną silne przeświadczenie, że… ona mnie teraz bardzo potrzebuje!

Dziwne, bo nigdy przecież nie było we mnie nawet krzty romantyzmu. Szczyciłem się tym, że twardo stąpam po ziemi. Czy to, że byłem już jedną nogą na tamtym świecie tak wiele we mnie zmieniło?

Nie mogłem być egoistą

Kiedy patrzę wstecz na swoje dwa małżeństwa, to doskonale wiem, że w wyborze moich partnerek kierowałem się bardziej rozumem niż sercem. Może dlatego, że straciłem swoją pierwszą wielką miłość? Do Marii nie pasowałem bowiem ani pochodzeniem, ani wykształceniem. I chociaż ona patrzyła bardzo życzliwie na zakochanego w niej biednego chłopaka, to jej rodzice wprost przeciwnie.

Nie pochodziłem z inteligencji… Moim ojcem był wiejski pijaczek, zwykły parobek, który wynajmował się do sezonowych prac. W naszym domu nigdy się nie przelewało, tym bardziej, że ojciec większość marnych pieniędzy, które zarobił, przepijał. Do pracy poszedłem, mając 15 lat. Było ciężko, ale wiedziałem, że muszę pomóc matce. Oprócz tego miałem silne przekonanie, że aby zmienić swoje życie na lepsze, muszę się uczyć.

Zobacz także

Lubiłem czytać. W moim domu nie było książek, jedyną, którą widziałem, było Pismo Święte leżące przy łóżku matki. Jednak pewnego dnia, kiedy szedłem wiejską drogą do domu, minął mnie wóz drabiniasty po brzegi wyładowany książkami, które znajomy chłop wiózł na opał. Nie mam pojęcia, skąd je wziął, ale wtedy na wsiach raczej zamykano, niż otwierano biblioteki. Wóz podskoczył na jakimś wyboju i kilka książek spadło na drogę. Zacząłem zbierać je czym prędzej, a chłop widząc moje zainteresowanie, zatrzymał się i powiedział, że mogę sobie wziąć z wozu tyle książek, ile udźwignę.

Tamtego dnia wróciłem do domu, uginając się pod ciężarem lektur. Ukryłem je na strychu i od tamtej pory tę odrobinę wolnego czasu, którą miałem, spędzałem w towarzystwie takich autorów, jak Dostojewski, Hemingway, Jack London czy Tołstoj. To oni obudzili we mnie pęd do zdobywania wiedzy. Zapragnąłem studiować. Marzyłem o historii, ale uniwersytet był dla mnie nieosiągalny. Jak miałem tam zdawać, kiedy w domu aż piszczała bieda? Za co się utrzymać w mieście? No i pieniądze, które przynosiłem mamie, naprawdę pozwalały nam przeżyć do pierwszego. Nie mogłem być takim egoistą i pozbawić rodzinny dom materialnego wsparcia.

Zakochałem się w córce profesora

Nadszedł jednak dzień, w którym szczęście się do mnie uśmiechnęło. W naszej wsi ogłoszono nabór do Milicji Obywatelskiej. Od razu się zgłosiłem i zostałem przyjęty. Nic dziwnego, miałem przecież jak najbardziej właściwe pochodzenie, postępowałem rozważnie i to budziło zaufanie. Nawet jeśli z czymś się nie zgadzałem, nie ujawniałem od razu swoich wątpliwości. Takiego postępowania nauczyło mnie życie, od małego przecież starałem się nie wchodzić w drogę ojcu i nie wdawać się z nim w dyskusję, bo to zawsze kończyło się laniem. Wiedziałem więc, jak wtopić się w otoczenie i jak swoim zachowaniem dać do zrozumienia, że popieram działania swojego szefostwa. Dzięki temu systematycznie awansowałem, a pewnego dnia zaproponowano mi podjęcie studiów.

– Wtedy będziesz mógł zostać oficerem i otworzy się przed tobą droga do kariery w naszych szeregach – usłyszałem.

Byłem zachwycony! Nie dość, że milicja mi płaciła pensję, to jeszcze mogłem studiować wymarzoną historię. O jej zamianie na prawo zadecydował nie tylko rozsądek, ale i zawiedziona miłość.

Zakochałem się bowiem w Marii, córce przedwojennego profesora. Kiedy zacząłem bywać w jej domu, od początku czułem się przytłoczony panującą tam atmosferą, ale nie takie przeszkody potrafi przecież pokonać szalona młodzieńcza miłość.
Ona i jej rodzice poruszali się swobodnie po mieszkaniu przypominającym muzeum, ja musiałem tuszować swoje braki w ogładzie. Niestety, nie zawsze mi się to udawało, co pani domu i małżonek kwitowali wysokim uniesieniem brwi.

Wiem, że Maria by mi wiele wybaczyła, bo także była we mnie zakochana. Byłem przystojny, wysportowany, chwilami nawet zabawny i naprawdę oczytany. Może by i przeforsowała swoje zdanie w domu, gdyby nie to, że byłem milicjantem. Kiedy jej rodzice się o tym dowiedzieli, kategorycznie zabronili jej przyprowadzać mnie do domu!

Byłem rozgoryczony i przyznaję, że w pewnym momencie planowałem nawet na nich jakąś zemstę. Wystarczyłoby bowiem, abym zameldował szefowi, że w tym inteligenckim domu dzieje się coś złego, i już podjęto by inwigilację. Ale w końcu dałem sobie spokój, nad moimi ówczesnymi możliwościami wzięła górę prosta chłopska przyzwoitość.

Przemyślałem sprawę i zrezygnowałem z historii. Po pierwsze dlatego, że nadal spotykałem na wykładach Marię, co tylko rozdzierało mi serce, a po drugie, doszedłem do wniosku, że po skończeniu prawa będę miał większe możliwości kariery i pewnie zarobię większe pieniądze.

Nie kochałem, tylko dawałem się kochać

Po studiach już nie wróciłem na wieś. Dzięki swojej nienagannej postawie i wykształceniu znalazłem zatrudnienie w komendzie stołecznej. Jak dotychczas, wysyłałem co miesiąc pieniądze mamie, aby nie musiała o nic się martwić. Jej i dwójce moich braci żyło się teraz zdecydowanie lepiej po tym, jak ojciec w czasie żniw zginął w wypadku przy młockarni. Już kiedy zostałem milicjantem, ojciec przestał terroryzować dom pijackimi wybrykami, a teraz mama dodatkowo nie musiała o drania dbać i go utrzymywać.

Pół roku po studiach spotkałem Jankę, moją pierwszą żonę. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jej nie kochałem, tylko dawałem się kochać. Chyba byłem wygłodniały seksu po tym, jak potraktowała mnie Maria i dodatkowo nie byłem zdolny do wykrzesania z siebie jakiegokolwiek uczucia.

Janka była dobrą kobietą, zaradną i gospodarną. Mamy córkę, która utrzymuje, że ją skrzywdziłem, odchodząc od jej matki. Niestety, osiemnaście lat po ślubie spotkałem Edytę. Miałem już wtedy stopień pułkownika, bywałem na rozmaitych rautach i bankietach. Zaczynałem rozumieć, że prosta i niezbyt atrakcyjna żona działa na moją niekorzyść. Edyta była inna. Miała urodę i styl. W tamtym czasie mogłem już sobie pozwolić na taką towarzyszkę życia.

Czy ją kochałem? No cóż… Na pewno doceniałem to, jak wygląda i co dla mnie zrobiła. Gdyby nie ona, to nie wiem, czy zostałbym generałem. Nic tak bowiem nie podnosi wartości mężczyzny w oczach jego przełożonych, jak atrakcyjna partnerka.
Miałem silne przeczucie

Żyłem niczym pączek w maśle, ale… Kiedy w Polsce nastały przemiany, zostałem zweryfikowany negatywnie. Nie tylko ja, także wielu moich kolegów. Śmialiśmy się wtedy, że lepszego prezentu nasza ojczyzna nie mogła nam zrobić. Byliśmy jeszcze w pełni sił, mieliśmy wysokie emerytury i wolną rękę. Jest tajemnicą poliszynela, ile agencji ochrony i biur detektywistycznych założyli wtedy byli milicjanci mający odpowiednie przeszkolenie i koneksje.

Ja także miałem taką firmę i wreszcie poczułem, co to znaczy naprawdę żyć! Wyjazdy zagraniczne stały się normalką, z moją żoną potrafiliśmy spędzić trzy miesiące zimy w Egipcie. Moi koledzy z milicji mieli podobnie i zawsze żartowaliśmy sobie, że podoba się nam takie trudne-lekkie życie na emeryturze.

I gdyby nie ta moja utrata przytomności i wylew, z powodu którego trafiłem do szpitala, być może nadal byłbym zadowolony z siebie i z tego, co mam. A tu nagle moje życie wydało mi się takie puste…

Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło, ale zapragnąłem nagle odszukać Marię, moją wielką miłość. Niespełnioną… W dodatku miałem silne przeczucie, że ona teraz naprawdę mnie potrzebuje! Od czasu naszego krótkiego związku podczas studiów widziałem się z nią może parę razy, przelotnie. I było to wiele lat temu. Potem nie interesowałem się, co się z nią dzieje, dlatego nie miałem nawet pojęcia, gdzie jej szukać. Ale od czego zawodowe, jeszcze milicyjne koneksje – dzięki nim odszukanie Marii to była bułka z masłem.

Nie wierzę w siebie

Jedyną osobą, której zwierzyłem się ze swoich planów, był lekarz. Usłyszałem od niego tylko, że powinienem być ostrożny z tym szukaniem przeszłości.

– To przez chemię mózgu, który przez jakiś czas był niedotleniony podczas wylewu. To wtedy w głowie człowieka mogą powstać wizje, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością – usłyszałem.

Ale to mnie nie powstrzymało przed odszukaniem Marii. I okazało się, że miałem rację, bo kiedy ją znalazłem, dawna ukochana była w opłakanej sytuacji… Pamiętałem, że już na studiach miała kłopoty z cukrzycą. Przez kolejne blisko pięćdziesiąt lat ta choroba poczyniła w jej organizmie wielkie spustoszenie. Kiedy zobaczyłem moją ukochaną, poczułem, że kraje mi się serce. Nie tak wyobrażałem sobie nasze spotkanie po latach, chociaż przecież czułem, że nie będzie ono łatwe.

W lot jednak pojąłem, że przede mną stoi wyzwanie – sprawić, że Maria odżyje, że zobaczy w sobie piękną kobietę. Taką, jaką kiedyś była i jaką ja wciąż w niej widzę. Bo moim zdaniem mąż zupełnie jej tego nie zapewniał. Tak, Maria jest mężatką, choć zwierzyła mi się, że jej małżeństwo przeżywa kryzys.

– Od dawna się nie rozumiemy z Tadeuszem. I pewnie gdyby nie moja choroba i niesprawność tobyśmy się rozstali. On czuje, że jego obowiązkiem jest zostać ze mną do końca – usłyszałem od Marii.

– Nie musi już czuć się zobowiązany, ja się tobą zaopiekuję! – oświadczyłem.

Byłem pewien, że tę deklarację oboje przyjmą z radością. I Maria, i jej mąż. Tymczasem... Moja ukochana powiedziała: „nie”!

– Nie wierzę, że nasz związek miałby sens – usłyszałem.

We mnie aż zawrzało. To były słowa jej ojca, którymi mnie uraczył pięćdziesiąt lat temu! Tylko że wtedy byłem biednym studentem, więc mógł sobie mną pomiatać, a teraz jestem zamożnym człowiekiem, z pozycją. To ja jestem górą.

– Dlaczego we mnie nie wierzysz? – zapytałem ją.

– Nie o ciebie tutaj chodzi. Nie wierzę w siebie – odparła.

Nie mogę zniszczyć twojego związku

Moja ukochana dawno zrezygnowała z życia. Nie opuszcza domu, bo to dla niej i innych kłopotliwe. Kiedy próbuję wyciągnąć ją do teatru, albo do kina, zapiera się, twierdząc, że przecież nie będzie mi tam przynosiła wstydu.

– Po co ludzie mają się na nas gapić? Ty jesteś taki przystojny, a ja…

Gdybym był wierzący, tobym jej odparował, że choroba nie jest grzechem! „Ale rozbijanie małżeństwa już tak” – pewnie bym od niej usłyszał. Maria jest bowiem gorliwą katoliczką i nie chce odejść od męża.

– Jeśli on ze mnie zrezygnuje, przyjmę to z pokorą. Ale sama go nie porzucę – deklaruje, po czym dodaje, że nawet gdyby rozstali się z Tadeuszem, to wcale nie oznaczałoby, że zwiąże się ze mną.

– Dlaczego? – nie mogę tego zrozumieć.

– Bo jesteś żonaty! Nie mogę zniszczyć twojego związku – upiera się.

Wiem, że moja żona zgodziłaby się na rozwód, pod warunkiem, że zapewnię jej dotychczasowy standard życia. Czyli zostawię jej pół majątku, dom i samochód. Ona zupełnie nie rozumie mojego nagłego powrotu miłości do Marii.

Czy moja miłóść jej ciąży?

– Co w ciebie wstąpiło?! – pyta mnie żona i widzę, że ma już dosyć tej całej sytuacji. – Nie mamy dzieci, więc sam rozumiesz, że jeśli odejdziesz do Marii, to z nami koniec – ostrzega.

Czuję, że w głębi duszy nic mnie to nie obchodzi. Ja już podjąłem decyzję, że moje miejsce jest u boku Marii. Nie wiem tylko, jak ją przekonać, że naprawdę potrzebujemy siebie nawzajem. Nie tylko żona, ale też moi koledzy i lekarz uważają, że popadłem w obsesję.

– Chyba sam sobie chcesz udowodnić pod koniec życia, że ją w końcu zdobędziesz. Nie udało ci się, kiedy byliście młodzi, bo przeciwko wam opowiedzieli się rodzice. Teraz znowu próbujesz i to, że ona cię nie chce, tylko budzi w tobie większy upór – mówią przyjaciele.

– Niech pan odpuści i podda się terapii. Bo dąży pan do autodestrukcji – tłumaczy mi lekarz.

– Każda miłość jest autodestrukcyjna, bo polega na ofiarowaniu siebie drugiej osobie – odparowuję. – A poza tym, widać jednak, istnieje jakaś siła wyższa, która dała mi znać, że Maria mnie potrzebuje! Widzi pan, w jakim ona jest stanie. A ja mogę jej zapewnić bardzo dobre warunki. Ze mną mogłaby jeszcze zwiedzić świat!

– Wie pan, przekonanie, że siedemdziesięcioletnia osoba będzie w potrzebie, jest jasne jak dwa razy dwa, bo większość ludzi w tym wieku ma jakieś przypadłości. A co do podróży, to czy pan ją pytał? Bo może ona nie ma na nie ochoty?

To jej nabierze – mruknąłem. – Mam zamiar rzucić jej do stóp cały świat.

Tylko że na razie ona go wcale ode mnie nie chce. W dodatku mówi, że moja miłość jej ciąży i czuje się nią wręcz osaczona. Jak mam jej przetłumaczyć, że od momentu, kiedy wyszedłem ze szpitala, żyję już tylko dla niej?

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama