Reklama

Nigdy jej nie lubiłam. Była oschła, antypatyczna i wiecznie ze wszystkiego i ze wszystkich niezadowolona. Nawet jeśli się uśmiechała to tylko ustami, a właściwie jednym ich kącikiem. Mówiliśmy o niej Rycyna, choć już nie pamiętam kto ani dlaczego wymyślił ten pseudonim. Przyjął się na tyle, że chyba już nikt w biurze nie używał jej imienia. A imię miała, trzeba przyznać, piękne: Julia. Dla nas jednak była nieoficjalnie Rycyną, a w bezpośrednim kontakcie – panią kierownik.

Reklama

Nieraz nadepnęła mi na odcisk. A to pozbawiając premii, a to odmawiając urlopu w wygodnym dla mnie terminie, a to bez uzasadnienia zmuszając do zostania po godzinach. Zależało mi jednak na tej pracy, więc cierpiałam w milczeniu, przełykając cisnące mi się na usta przekleństwa.

Nadszedł jednak dzień, gdy poziom złości i żalu, które się we mnie systematycznie gromadziły, przekroczył stan awaryjny…

Tamtego wiosennego dnia zaspałam

Pierwszy raz od lat nie usłyszałam budzika! Biegłam więc na przystanek w nerwach, przestraszona, że ucieknie mi autobus. Cudem zdążyłam. Wsiadłam, zajęłam miejsce, wyjęłam książkę… Kiedy podniosłam głowę i spojrzałam przez okno, zamarłam. Przejeżdżaliśmy przez kompletnie mi nieznaną okolicę. Spojrzałam na tabliczkę z numerem. Cholera jasna! To nie był mój autobus!

Wysiadłam, poszłam na przystanek w przeciwną stronę, doczekałam się autobusu, wysiadłam, znowu poczekałam… Krótko mówiąc, w biurze zjawiłam się przed jedenastą. I, jak pech to pech, na korytarzu od razu natknęłam się na Rycynę.

Zobacz także

– Brawo – powiedziała na mój widok. – Wszyscy już dawno pracują, a pani, jak widzę, potrzebuje specjalnego zaproszenia.

Poczułam, że łzy napływają mi do oczu.

– Rozumiem, że odpracuje pani dzisiejsze spóźnienie, zostając po godzinach – nie przestawała się nade mną pastwić. Poczułam, że dłużej nie wytrzymam.

– Przepraszam – rzuciłam, wymijając ją i znikając w drzwiach łazienki, gdzie mogłam w miarę dyskretnie się wypłakać.

Na podłodze za biurkiem była wielka kałuża krwi

Tego dnia kilka razy zamierzałam złożyć wymówienie albo po prostu wyjść z biura, czym niewątpliwie pogrzebałabym swoją zawodową karierę. Nie zrobiłam tego tylko dzięki Elce – dziewczynie, z którą pracowałam biurko w biurko. Ilekroć widziała, że wstaję, chwytała mnie za rękaw i trzymała tak długo, aż ochłonęłam.

Po pracy wpadłam jeszcze na małe zakupy, potem wróciłam do domu, zjadłam kolację, wykąpałam się. Przez cały ten czas wyobrażałam sobie przeróżne tortury, jakimi z przyjemnością poddałabym swoją szefową. Ponieważ nie przyniosło mi to spodziewanej ulgi, włączyłam telewizor.

Akurat leciał jakiś horror. Normalnie wyłączyłabym taki film po dwóch minutach, ale tym razem tego nie zrobiłam. Zmusiłam się, by go obejrzeć, wyobrażając sobie, że ofiarami wcale nie są nieszczęsne aktorki filmów klasy B, lecz wredne szefowe różnych firm. A potem zobaczyłam nad sobą wykrzywioną złością, szczurzą twarz.

Rycyna chciała coś do mnie powiedzieć, poruszała ustami, ale nie wydobywały się z nich żadne słowa. Nagle zawyła żałośnie i spojrzała w dół. Podążyłam wzrokiem za jej spojrzeniem. Poniżej szyi, na wysokości mostka moja szefowa miała dziurę, z której wyciekał jakiś gęsty ciemnoczerwony płyn. Było go coraz więcej i więcej, wyglądał jak fontanna lawy albo... Uniosłam do góry rękę i wtedy zobaczyłam, że trzymam w niej nóż.

Obudziłam się zlana potem, roztrzęsiona, waliło mi serce, w ustach czułam suchość. Nie mogłam się uspokoić więc, choć ledwo minęła szósta, wstałam z łóżka. Podeszłam do okna.

Jezdnie i trawniki połyskiwały w promieniach słońca, w nocy musiało padać. Świat wyglądał tak pięknie i spokojnie… Postanowiłam wykorzystać fakt, że już wstałam, i wcześniej pojechać do pracy. Punkt ósma przekroczyłam progi biura. O tej porze nikogo nie powinno tam jeszcze być. Zwykle koledzy zaczynali się schodzić koło 8.30, by ubiec szefową, która zjawiała się punkt dziewiąta. Tym razem jednak było inaczej. Z gabinetu Rycyny dochodziły jakieś odgłosy.

Przechodząc obok, zerknęłam przez uchylone drzwi, lecz nikogo nie zobaczyłam. Powoli ruszyłam w stronę swojego pokoju, ale zaraz zawróciłam. Nie wiem, dlaczego, co kazało mi tak zrobić – jakiś impuls, przebłysk, intuicja?

Zastukałam do drzwi. Odpowiedziała mi cisza.

– Dzień dobry – rzuciłam w przestrzeń.

Nic, żadnej odpowiedzi. Weszłam do środka. I wtedy na podłodze za biurkiem zobaczyłam zastygłą czerwoną plamę. Wyglądała tak samo, jak w moim śnie! Serce podeszło mi do gardła, a nogi wrosły mi w ziemię.

W ciągu kilku sekund, które minęły, zanim udało mi się pokonać wewnętrzny paraliż, przez moją głowę zdążyło przemknąć wiele myśli. Ta najbardziej absurdalna, ale równocześnie przerażająco oczywista brzmiała: „to moja wina!”.

Ja jedna widziałam ją w tak opłakanym stanie

– Jak mogłaś ją zabić poprzez sen? – dopytywała się później Elka.

– Po prostu tak źle jej życzyłam, że kiedy zobaczyłam tę plamę, oczywiste mi się wydało, że spełniło się moje życzenie

Zanim jednak doszło do rozmowy z Elą, zrobiłam trzy kroki w stronę biurka, za którym spodziewałam się znaleźć szefową z nożem w sercu albo rozbitą głową. Ale jej tam nie było. Na podłodze leżały tylko jej przewrócone kozaki.

Przez chwilę stałam zdezorientowana, nie wiedząc, gdzie powinnam szukać potencjalnych zwłok Rycyny. Nagle usłyszałam jakiś szelest od strony łazienki. Rzuciłam się w tamtą stronę, w nadziei, że może szefowa jeszcze żyje i zdążę jej pomóc. Żyła i stała na własnych nogach.

Wyglądała jednak jak ostatnie nieszczęście. Miała na sobie jedynie bieliznę – niezbyt gustowną, co zarejestrowałam z wyraźną satysfakcją.

Pochylona nad umywalką, próbowała coś w niej uprać.

Wszystko w porządku? – spytałam.

Odwróciła głowę w moją stronę i wtedy zobaczyłam coś, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej niż kałuża krwi na podłodze jej gabinetu. Na twarzy Rycyny, zawsze tak surowej i pewnej siebie, malowało się… zawstydzenie. Przysięgam!

– Szczerze mówiąc, nie bardzo – odpowiedziała, przełykając nerwowo ślinę.

– Miałam mały wypadek.

– Z nożem? – spytałam niezbyt mądrze.

Nie, z wiśniami – odparła. – Stłukła mi się butelka z sokiem, który przywiozłam od mamy, i teraz… – urwała i podniosła do góry poplamioną i mokrą sukienkę.

Nagle zrobiło mi się jej szkoda.

– Mam w torbie strój na aerobik – przypomniałam sobie. – Żaden luksus, ale czysty i bez plam. Mogę pani pożyczyć.

Szczerze mówiąc, byłam pewna, że odmówi. Tymczasem od razu się zgodziła.

– Miałam zamiar włożyć płaszcz na bieliznę – powiedziała i… uśmiechnęła się.

Kilka minut później, ubrana w mój strój sportowy, opuściła biuro i pojechała do domu, by się przebrać. Przez kolejne dni nie odzywała się do mnie ani słowem, w ogóle miałam wrażenie, że mnie unika. Nie rozumiałam, dlaczego tak się zachowuje. Przecież nikomu – poza Elką, ale w jej dyskrecję wierzyłam – nie opowiedziałam wiśniowej historii.

W ostatnim dniu miesiąca kadrowa poprosiła mnie do swojego gabinetu, gdzie dostałam propozycję nie od odrzucenia:

– Jeśli złoży pani wymówienie, dostanie pani trzymiesięczną odprawę i już od jutra może pani nie przychodzić do pracy.

– A jeśli nie złożę? – spytałam z głupia frant, bo wcale nie byłam zdziwiona takim rozwojem wypadków.

Przygotowana na to kadrowa podsunęła mi pod nos wypowiedzenie „z powodu utraty zaufania do pracownika”.

– Ale dlaczego? – chciałam wiedzieć.

– O to proszę spytać szefową.

Reklama

Przez chwilę biłam się z myślami, czy pójść do Rycyny i zażądać wyjaśnień, czy się poddać. Wybrałam to drugie rozwiązanie. Z dwojga złego wolałam zostać bezrobotną niż skazaną...

Reklama
Reklama
Reklama