Reklama

Nie jestem typem kobiety, która rzuca pracę z dnia na dzień. Przepracowałam w tej firmie dwanaście lat. Znałam każdy korytarz, każdą procedurę, każde spojrzenie naszego dyrektora Piotra. Byłam lojalna, skuteczna i – co najważniejsze – cierpliwa. Przez te lata słyszałam na każdej ocenie rocznej, że „czas Agnieszki jeszcze nadejdzie”. Tylko że ten czas jakoś nigdy nie nadszedł.

Reklama

Stałam w miejscu

Na początku się nie przejmowałam. Miałam wtedy trzydzieści parę lat i wydawało mi się, że wszystko jeszcze przede mną. Ale potem mijały kolejne lata, a ja dalej siedziałam w tym samym biurze, na tym samym stanowisku, z tą samą pensją. Co roku wkładałam najlepszą sukienkę, prostowałam włosy i wchodziłam do sali konferencyjnej z nadzieją. I co roku wychodziłam z niej z tą samą miną.

– Robisz świetną robotę, tylko musimy jeszcze chwilkę poczekać – mówił szef, nawet nie patrząc mi w oczy.

Gdy na początku roku Piotr zasugerował, że będzie potrzeba kogoś bardziej doświadczonego do nowego projektu, zadrżałam. Poczułam, że to może być to. Zaczęłam zostawać po godzinach, robić rzeczy za innych, wysyłać podsumowania i prezentacje, choć nikt mnie o to nie prosił. I wtedy pojawiła się Monika. Dziesięć lat młodsza, świeżo po MBA, z uśmiechem, który potrafił przekonać nawet maszynę do kawy, żeby nalała lepszą porcję.

Któregoś dnia weszłam do kuchni chwilę po dziewiątej, z zamiarem dolania sobie resztki porannej kawy. Ela i Magda siedziały przy stole, rozmawiając półgłosem. Gdy mnie zobaczyły, ucichły. Zignorowałam to. Podeszłam do ekspresu i od niechcenia rzuciłam:

– Podobno Monika nie tylko raportuje do dyrektora. Wiecie, co mam na myśli…

Chciałam zemsty

Ela uniosła brwi, Magda spojrzała na mnie z zaskoczeniem. Na ułamek sekundy zapadła cisza, a potem obie parsknęły krótkim śmiechem. Żadna nie odpowiedziała, nie dopytała, nie zaprzeczyła.

To były tylko słowa. Niby nic takiego, a jednak, gdy usiadłam z nimi przy stole, kawa już mi nie smakowała. Patrzyłam, jak Magda przewija coś w telefonie, Ela bawi się łyżeczką. Obie udawały, że ta scena się nie wydarzyła.

Zaskoczyłam samą siebie. Nie planowałam tego powiedzieć, to po prostu wyleciało mi z ust, bez filtra, bez przemyślenia. Może to była złość, może bezradność, może coś jeszcze innego. Ale kiedy wypowiedziałam te słowa, poczułam coś na kształt ulgi. Jakby ktoś nacisnął we mnie guzik i w końcu pozwolił mi nazwać rzeczy po imieniu.

Bo czy to nie było oczywiste? Ich wspólne śmiechy, spojrzenia, to, jak Piotr z nią rozmawiał, a mnie zbywał półsłówkami. Nikt nie mówił tego na głos, ale przecież wszyscy widzieli. A teraz ja to powiedziałam. Po prostu.

Byłam zazdrosna

Następnego dnia biuro tętniło jak zwykle, ale ja czułam, że coś się zmieniło. Może to była tylko moja wyobraźnia, ale miałam wrażenie, że każde spojrzenie koleżanki znad laptopa trwało o ułamek sekundy za długo. Że mężczyzna z działu IT zatrzymał wzrok na Monice z nieco zbyt dużym zainteresowaniem.

Przechodziłam korytarzem, gdy kątem ucha usłyszałam:

– Słyszałaś o Monice i Piotrze?

Głos należał do Karoliny z finansów. Nie mówiła tego głośno, raczej szeptem, w półobrocie, do swojej koleżanki z zespołu.

– No przecież wszyscy wiedzą… – odpowiedziała tamta i zachichotała.

Przeszłam obok jak cień, ale w środku poczułam, jakbym nagle zyskała jakąś dziwną moc. To się rozchodziło, to żyło. Moje słowa, wypowiedziane przecież tylko do dwóch osób w kuchni, teraz żyły własnym życiem. Plotka stawała się powietrzem.

Wszyscy gadali

Monika przyszła tego dnia później niż zwykle. Zmarszczone czoło, zaczerwienione oczy. Jakby płakała. Siedziała kilka godzin w salce konferencyjnej, potem przeszła koło mnie w milczeniu, zatrzymała się na moment.

– Nie wiem, skąd ludzie biorą te rzeczy, ale mam dość – powiedziała chłodno. Patrzyła na mnie tak, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale zrezygnowała.

Wróciłam do swojego biurka i próbowałam wrócić do pracy, ale palce nie chciały współpracować z klawiaturą. Wpatrywałam się w ekran, który nic nie mówił i nic nie tłumaczył. Z jednej strony miałam poczucie, że zrobiłam to, co należało. Ale z drugiej – zaczynałam się bać. Plotka nie miała już mojego głosu. Teraz miała ich wszystkich. I nie dało się jej już zatrzymać.

Kilka dni później wezwano mnie do działu kadr. Gdy weszłam i zobaczyłam, że przy stole siedzi nie tylko Kasia z HR-u, ale też dyrektor Piotr, poczułam, że to nie będzie zwykłe spotkanie.

– Dzień dobry – powiedziałam, próbując utrzymać pewność siebie, choć w gardle zaschło mi jak po biegu na pięć kilometrów.

– Pani Agnieszko – zaczęła Kasia. Głos miała jak zawsze spokojny, pozbawiony emocji, jakby mówiła do mnie z kartki. – Otrzymaliśmy informację, że to pani była źródłem plotki, która wpłynęła na atmosferę pracy w zespole oraz decyzję jednej z osób o przejściu na zwolnienie lekarskie.

Wydało się

Spojrzałam na Piotra. Milczał. Patrzył w dokumenty, które miał przed sobą. Nawet nie uniósł głowy.

– Proszę posłuchać cytatu – kontynuowała Kasia. – „Podobno Monika nie tylko raportuje do dyrektora. Wiecie, co mam na myśli”.

Zamarłam. Znałam te słowa. Każda litera, każda pauza – moje.

– To była prywatna rozmowa – wydusiłam. – Zwykły żart, naprawdę nie sądziłam, że ktoś to tak potraktuje.

– W firmie nie ma miejsca na takie żarty – odpowiedziała Kasia bez złości, bez cienia współczucia. – Decyzja została podjęta. Zostaje pani zwolniona dyscyplinarnie. Dokumenty przekażemy dziś po południu.

Patrzyłam na nią, jakby mówiła w obcym języku. Potem spojrzałam na Piotra. Wciąż nie podnosił głowy. Może nawet czuł ulgę, że to nie on musi to wypowiedzieć. Może było mu głupio. Ale nie powiedział nic.

Karma wróciła

Wyszłam z sali, jakby ktoś odciął mi nogi od kolan. Usiadłam w toalecie na zamkniętej klapie i wpatrywałam się w swoje dłonie. Myślałam o tym poranku w kuchni, o słowach, które wtedy wypowiedziałam, i o tym, jak dobrze się wtedy poczułam. A teraz te słowa wróciły, podpisane moim nazwiskiem.

Zanim jeszcze odebrałam oficjalne pismo, zanim wyczyścili mi skrzynkę i odebrali dostęp do systemu, poszłam do kuchni. Magda stała przy oknie, patrzyła na parking. Wzięłam szklankę i nalałam sobie wody.

– To ty powiedziałaś HR-owi? – zapytałam cicho, nie patrząc na nią.

Magda odwróciła się powoli. Przez chwilę milczała.

– Nie mogłam znieść tego, co się działo z Moniką – odpowiedziała. – Ona się rozpadła psychicznie. Nie mówiła, nie spała. Widziałam, jak codziennie siedzi w aucie dziesięć minut przed wejściem do biura. Jak się trzęsie przy ekspresie. Jak patrzy, czy ktoś jej nie obserwuje.

Czułam się winna

Zacisnęłam dłonie na szklance. Miałam ochotę coś powiedzieć: że przesadziła, że mogła do mnie przyjść, mogłyśmy to wyjaśnić. Ale nic nie powiedziałam.

Kilka dni później wróciłam pod firmę. Nie po nic konkretnego – po prostu. Stałam przez chwilę naprzeciwko, patrzyłam na ludzi wychodzących na papierosa, na nową dziewczynę, która zajęła moje miejsce. Była młoda, pewna siebie. Stała obok Magdy i coś jej opowiadała, gestykulując żywo. Magda się śmiała.

Podeszłam do drzwi, spojrzałam przez szybę, jakby coś tam jeszcze na mnie czekało. Ale nie czekało. Czułam się obca. Nie jak ktoś, kto odchodzi – jak ktoś, kogo wyrzucono i już nikt nie chce pamiętać, że tu był.

Nie Monika mnie zniszczyła, nie Magda, nawet nie Piotr. Zrobiłam to sobie sama. Jednym zdaniem, rzuconym jakby nigdy nic. I ono zostało w powietrzu, w dokumentach, w oczach ludzi. A ja – zniknęłam.

Agnieszka, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama