Reklama

Gdy powiedziałam dziewczynom w biurze, że znów muszę wziąć kilka dni opieki nad Zosią, Ewa popatrzyła na mnie ze współczuciem.

Reklama

– Znowu mała choruje? – spytała.

– Jak zwykle – przytaknęłam. – Wystarczy byle przeziębienie, zaraz się jej rzuca na nerki… Ona częściej jest chora niż zdrowa.

– A nie masz jakiegoś lekarza specjalisty? – wtrąciła się kierowniczka.

– Prowadzi ją dobry lekarz – wzruszyłam ramionami. – Zosia bierze antybiotyki, ciągle ją kłują, już mi ręce opadają.

– Bo tu trzeba kogoś z nowoczesnym podejściem – Ewa popatrzyła na mnie poważnym wzrokiem. – My całą rodziną chodzimy do takiego, że nikt nie choruje.

– A jak on leczy? – zdumiałam się.

– To normalny medyk, ale leczy mniej standardowo – odparła. – Poza tym trzeba stosować odpowiednią dietę i to ona jest najskuteczniejsza.

Roześmiałam się w duchu na takie rady koleżanki. Ale gdy wieczorem pielęgniarka przyszła zrobić kolejny zastrzyk mojej zmizerniałej córeczce, pomyślałam o tym, co mówiła Ewa.

Może warto by spróbować…

Podzieliłam się przemyśleniami z mężem, on też martwił się zdrowiem Zosi

– Nawet jak nie pomoże, to przecież nie zaszkodzi. Spróbujmy…

Trochę się wahałam, bo jednak nie do końca byłam przekonana o skuteczności takich terapii, ale mąż miał rację – to na pewno nie zaszkodzi.

Zadzwoniłam do Ewy i umówiłam się z nią, że zabierze mnie z córką do niego, jak tylko małej się polepszy. Poszłyśmy tam kilka dni później.

Jak się okazało, w poczekalni siedziały całe tłumy, w tym kilkoro dzieci. Trochę podniesiona na duchu tym powodzeniem praktyk pana Tarasa, bo tak miał na imię, usiadłam z Zosią na krzesełku, cierpliwie czekając na naszą kolej.

Siedziałyśmy tak dobre trzy godziny, zanim nas poproszono do gabinetu. Weszłam tam z ciekawością i, przyznaję, że trochę z duszą na ramieniu.

Pan Taras okazał się starszym, siwowłosym mężczyzną o ascetycznej twarzy. Spojrzał na mnie, a ja poczułam mrowienie w opuszkach palców…
Opowiedziałam mu o chorobie Zosi.

Większość zakupów robiłam w jednym sklepie

Słuchał mnie uważnie, przez cały czas przyglądając się małej. A potem zaczął się zastanawiać. Dla mnie wyglądało to wszystko, co najmniej dziwnie.

Potem pan Taras podał mi jakieś kartki.

To dokładna dieta, jaką dziecko musi stosować – powiedział z silnym wschodnim akcentem. – Opiera się na niejedzeniu mięsa i jego pochodnych. Soja pod różnymi postaciami, warzywa, owoce – podniósł na mnie wzrok średniowiecznego mnicha. – To adres sklepu z taką żywnością i moja wizytówka, proszę ją tam pokazać przy zakupach. A za miesiąc zapraszam znowu.

– I wy jecie tylko soję? – zapytałam Ewę w drodze powrotnej. – Dzieciaki się godzą?

– Na początku było trudno, chłopaki podjadali kiełbasę po kryjomu i mąż też– uśmiechnęła się koleżanka. – Ale teraz przyzwyczaili się jakoś.

„Jak ja przekonam Zosię, żeby nie jadła na śniadanie swoich ulubionych paróweczek? – zastanawiałam się, popatrując na córkę. – Ale trudno, trzeba spróbować”.

Wkrótce wprowadziłam córce restrykcyjną dietę. Wędliny tylko z soi, jakieś ziarenka, kiełki, dziwne makarony, wszystko z poleconego przez Tarasa sklepu. Sama też to stosowałam, bo zazwyczaj posiłki jadłam razem córką. Ale po kilku dniach zaczęłam tęsknić za prawdziwą kiełbasą. Okazało się, że Zosia, niestety, także.

– Mamusiu, a mogłabym dostać takie inne parówki? – spytała któregoś dnia, dłubiąc widelcem w kiełbasce z soi.

– Ale te są przecież dobre – odparłam.

– Chciałabym tamte – córka odsunęła od siebie talerzyk. – Takie jak kiedyś.

No i miałam problem, bo odtąd coraz bardziej kategorycznie odmawiała jedzenia zaleconych przez Tarasa produktów. Ale ja postanowiłam być twarda – stosowałam już tę dietę trzeci tydzień, a Zosia nawet kataru nie złapała! Tylko że wciąż prosiła o te swoje paróweczki na śniadanie, a ja odmawiałam z coraz cięższym sercem.

„To dla jej dobra” – powtarzałam sobie.

Nie wiem, jak długo trwałaby taka sytuacja, gdybym któregoś dnia nie zapomniała się, i nie weszła z Zosią do sklepu. Dotąd starałam się robić zakupy sama, żeby nie narażać małej na widok oszklonej lady z całym asortymentem wędlin. W tym także i z jej ukochanymi parówkami.

Ale tamtego dnia byłam trochę zamyślona, więc w drodze z przedszkola weszłam do marketu… Nagle dotarł do mnie radosny głos córeczki:

Mamuś, zobacz, są moje paróweczki! Kup mi trochę na kolację… – szarpnęła mnie za rękaw kurki. – I na śniadanie też.

– Nie możemy kupić tych parówek – odpowiedziałam przyciszonym głosem.

– Czemu? – widziałam, jak buzia małej wykrzywia się w podkówkę. – Prooszę.

– Naprawdę nie mogę, kupimy banany i jabłuszka, zrobię ci sałatkę owocową – starałam się odwrócić jej uwagę od tych nieszczęsnych parówek. – Nie mam pieniędzy na te kiełbaski, są bardzo drogie!– rzuciłam w końcu z desperacją.

Nigdy w życiu nie czułam się tak upokorzona!

Zosia nie dawała jednak za wygraną. Stanęła przy ladzie i dopominała się o swój smakołyk. Aż mi się głupio zrobiło, bo ludzie w sklepie zaczęli się nam przyglądać.

A gdy odeszłam od kasy, wciąż pocieszając zapłakaną i nadąsaną Zosię, podeszła do mnie jakaś starsza kobieta. Nieoczekiwanie wyciągnęła rękę z niewielką paczką.

– Ja panią przepraszam – uśmiechnęła się nieśmiało. – Przypadkiem słyszałam, co pani mówiła do córki – patrzyła na nas życzliwym wzrokiem. – Wiem, że czasem jest ciężko, sama wychowałam trójkę dzieci – wsunęła zawiniątko do mojego koszyka. – Jeżeli się pani nie pogniewa, to kupiłam trochę tych parówek dla dziewczynki…

Zamurowało mnie! Czułam, jak krew napływa mi do twarzy, najchętniej pod ziemię bym się zapadła, tak mi było wstyd. Ba, rozważałam nawet przeprowadzkę!

– Dziękuję, ale naprawdę nie trzeba – wyjąkałam, rozglądając się ukradkiem, czy aby nikt tego nie widzi. – Mnie stać na te parówki, tylko że… – nie bardzo wiedziałam, jak mam wytłumaczyć tej obcej kobiecie zasady diety pana Tarasa.

– Ja wszystko rozumiem, życzę dużo pomyślności – zanim zdążyłam zaprotestować, kobieta wyszła ze sklepu.

Pokręciłam głową, wciąż z pałającymi wstydem policzkami, gdy nagle dotarł do mnie radosny pisk Zosi.

– No widzisz mamusiu, jednak będą na kolację paróweczki! – skakała wokół wózka z zakupami. – To nic, że nie masz pieniążków, ta pani mi kupiła!

Porwałam ją za rękę, i pchając wózek, wypadłam przed sklep.

„Rany, jaki wstyd! – kołatało mi się w głowie. – A niech wszyscy diabli wezmą tego całego Tarasa i jego sztuczki!”.

W tej chwili dopiero naszło mnie jakieś natchnienie, że przecież dałam się zmanipulować! Ten facet na pewno ma jakieś układy ze sklepem z tą niby-zdrową żywnością, może nawet jest u nich na procencie. A ja, głupia, zawierzyłam mu, gnębiłam swoje dziecko, odmawiałam najzwyklejszych kiełbasek, które przecież były i tak zdrowe, bo drobiowe… Trzeba było dopiero litościwego gestu obcej kobiety, żebym przejrzała na oczy.

Reklama

Przywróciłam w domu normalne jedzenie, a Zosia nadal była zdrowa, zupełnie przestała chorować! Może to był zbieg okoliczności, może też te ostatnie zastrzyki okazały się skuteczne. A gdy któregoś dnia przypadkiem zaczęłyśmy rozmawiać z Ewą o Tasie, okazało się, że ona też już nie stosuje jego diety… Po prostu domownicy zagrozili strajkiem generalnym i przeniesieniem się do kuchni jej teściowej.

Reklama
Reklama
Reklama