„Działałam jak magnes na nieudaczników. Narzeczonego odbiła mi kuzynka, a gorący Włoch po pół roku uciekł do innej”
„Tamtego dnia szłam chodnikiem, zastanawiając się nad swoim beznadziejnym losem. Dobijałam trzydziestki i byłam sama. Nawet znajomi zaczęli mnie omijać, jakby w obawie, że zarażą się pechem. Głęboko zamyślona weszłam na przejście dla pieszych”.
- Grażyna, 40 lat
Doświadczaliście kiedyś wrażenia, że świat permanentnie wali się wam na głowę? Ale nie tak naraz, gwałtownie, żeby was pogrzebać pod swoimi ruinami. Nie, chodzi mi o takie cząstkowe uderzenia losu, większe i mniejsze katastrofy zdarzające się w najmniej oczekiwanych momentach życia. Odkąd pamiętam, ja tak właśnie obrywałam.
Ktoś w klasie schował kredę i nasączył gąbkę octem, oczywiście wychodziło, że ja to zrobiłam. Koleżanka napisała list miłosny i podrzuciła chłopakowi do tornistra, no to ja byłam „winowajczynią” i wszyscy śmiali się ze mnie. Na studiach, na egzaminie z psychologii koleżanka przepisała ode mnie niemal całą pracę, słowo w słowo. Ona dostała piątkę, a ja dwóję. Jak się potem okazało, pani psycholog przeprowadzała w ten sposób na studentach test ich odporności psychicznej na niespodziewany stres. Ale oczywiście sesja poprawkowa za ową dwóję mnie nie ominęła.
Pech za pechem
Na trzecim roku studiów zakochałam się w chłopaku. Z wzajemnością. Szalałam ze szczęścia. Naszą pierwszą rocznicę poznania postanowiłam uczcić w gronie przyjaciół. Moja kuzynka Kaśka nie paliła się do przyjścia, ale ja usilnie ją namawiałam, żeby zrezygnowała z wyjazdu i przyszła na imprezę. No i przyszła, bawiła się, a po prywatce wyszła z moim chłopakiem. Dziś są szczęśliwym małżeństwem z trójką dzieci. Nie ma co, fajna ze mnie swatka.
Potem skończyłam studia i chociaż byłam jedną z najlepszych absolwentek, nie dostałam pracy w renomowanej firmie, a w średnio ocenianej kancelarii adwokackiej. Po prostu goniec pomylił piętra i zaniósł moje dokumenty nie tam, gdzie trzeba. Kiedy chciałam naprawić błąd, okazało się, że ci lepsi już przyjęli na moje miejsce jakiegoś szczęściarza.
Wszystko było przeciw mnie! Pewnego dnia przed wejściem do kina na moje ramię narobił gołąb. Przyjaciółki zakrzyknęły, że to na szczęście, i od tej pory mój pech minie. Chusteczką starłam biały placek z jesionki i poszłam na seans. Po powrocie do domu okazało się, że to co na mnie spadło wyżarło w delikatnym materiale ciemną plamę, której niczym nie dało się usunąć. Bardzo drogi płaszcz poszedł do kosza. A pech przy mnie trwał.
Mój ostatni ciąg nieszczęść zaczął się podczas objazdówki po Włoszech, na której zostałam doszczętnie okradziona. Ale w sumie nie to mnie zabolało najbardziej, bo czegoś takiego się po prostu spodziewałam. Naszym przewodnikiem po Bolonii i okolicach był ognisty Włoch, Paolo. Jeszcze nigdy nie doświadczyłam tak gwałtownie wybuchającego uczucia, i to z obu stron. Miesiąc później zakochany Paolo przyjechał za mną do Polski. Pół roku później oświadczył, że spotkał inną miłość swojego życia, że strasznie przeprasza, ale chyba rozumiem, że w takim wypadku już nie możemy być razem. Dwa dni po rozstaniu, które mocno przepłakałam, o świcie obudziło mnie uderzenie w twarz. Okazało się, że z sufitu odpada wielkimi płatami tynk, gdyż sąsiedzi zalali całe moje mieszkanie. Tym razem czara goryczy przepełniła się co najmniej pięciokrotnie. Już niczego więcej dobrego od życia nie oczekiwałam.
Od wypadku moje życie zmieniło się diametralnie
Tamtego dnia szłam chodnikiem, zastanawiając się nad swoim beznadziejnym losem. Dobijałam trzydziestki i byłam sama. Nawet znajomi zaczęli mnie omijać, jakby w obawie, że zarażą się pechem. Głęboko zamyślona weszłam na przejście dla pieszych. Do rzeczywistości przywrócił mnie pisk hamującego samochodu, krzyk kobiety i bolesne miauknięcie. Okazało się, że kilka metrów dalej na jezdnię wyskoczył czarny kot. Kierowca zahamował gwałtownie, ale zwierzak dostał się pod koła. Gdyby nie on, prawdopodobnie to ja znalazłabym się pod kołami auta. Niedaleko była klinika dla zwierząt. Wzięłam wybawcę na ręce i pobiegłam do weterynarza. Operacja trwała ponad dwie godziny, ale kocur przeżył. Zabrałam go do domu, zaopiekowałam się nim i cierpliwie karmiłam łyżeczką. Zaprzyjaźniłam się z Lewym, jak nazwałam swojego wybawcę. W końcu miał pecha.
Co dziwne, od tamtego wypadku moje życie zmieniło się diametralnie. Niczym za dotknięciem magicznej różdżki pech zniknął. Okazało się, że kancelaria, do której się nie dostałam, ma powiązania ze światem przestępczym i właśnie wzięła się za nią prokuratura. Moja firma za to się rozwija i powoli pnie się w rankingach. Parę dni temu zaproponowano mi wejście do zarządu spółki. Kilku mężczyzn zaczęło się za mną oglądać. Czy to wszystko dzięki poświęceniu Lewego, który stanął na drodze mojego życiowego pecha? Mam wrażenie, że on miał większego pecha niż ja. Lewy stale coś tłucze, w coś się zaplątuje, zrywa, rozrywa. Najwyraźniej coś nie pozwala, by w jednym miejscu żyli dwaj pechowcy. Gdyby nie czarny kocur i refleks kierowcy, mogłabym już nie żyć. Ale los dał mi szansę. Przypadek? A może przeznaczenie.