„Narzeczony od początku robił mnie w bambuko. Draniowi zachciało się gierek, więc zobaczy, kto jest prawdziwym graczem”
„Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, patrzyłam w sufit i powtarzałam w myślach każde słowo, które usłyszałam pod piekarnią. Następnego dnia, zanim zdążyłam się rozmyślić, pojechałam do Marka”.

- Redakcja
Po rozwodzie wróciłam do rodzinnego miasta, do mieszkania po babci, które przez lata stało puste i czekało na swoją kolejną historię. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Szukałam zajęcia, które pomogłoby mi wypełnić pustkę. I właśnie dlatego zapisałam się na jogę. Ruch, oddech, spokój – to miała być moja nowa mantra. Tam pierwszy raz zobaczyłam Marka. Wysoki, zamyślony. Podobno był wdowcem. Tak mówili. Wydawało się, że dobrze się rozumiemy.
Zamurowało mnie
Minął rok. Rok wspólnych spacerów, milczącego trzymania się za ręce po zajęciach, kaw w mojej kuchni i nieśmiałych uśmiechów, które czasem znaczyły więcej niż słowa. Marek był czuły, ostrożny, jakby nadal nie chciał poruszyć własnych ran. Ja też nie nalegałam – moje wciąż się goiły. Tamtego dnia zaprosił mnie na spacer do lasu. Liście już zaczynały opadać, tworząc pod stopami miękki, szeleszczący dywan. Szliśmy powoli, bez celu. Aż nagle Marek zatrzymał się pod dębem, którego kora przypominała zgięte palce starca i... wyjął z kieszeni małe pudełeczko.
– Wiem, że nie jesteśmy parą idealną. Wiem, że każde z nas coś w sobie niesie, coś, czego nie da się pozbyć – powiedział cicho. – Ale mimo tego... chciałbym... Czy zostaniesz moją żoną?
Zamurowało mnie. Czułam, jak drży mi broda, jak łzy cisną się do oczu. Nie dlatego, że się tego spodziewałam – wręcz przeciwnie. Byłam przekonana, że Marek boi się zmian. A jednak stał przede mną, z pierścionkiem i nadzieją, że może jednak nam się uda. Odpowiedziałam, jak czułam.
– Tak – wyszeptałam, wtulając się w niego. – Tak, chcę z tobą być.
Nie planowaliśmy ślubu. Powiedzieliśmy sobie, że mamy czas. Ale w moim sercu coś się wtedy przełamało. Poczułam, że znowu mogę komuś zaufać.
Ręce mi się trzęsły
Kilka dni po zaręczynach wyszłam z jogi później niż zwykle. Przypadkiem wpadłam na kobietę pod piekarnią. Znałam ją z widzenia. Miała długie rude włosy, wyrazistą twarz i spojrzenie, które zostawało w głowie. Trzymała bułki w papierowej torbie, kiedy się zderzyłyśmy.
– Przepraszam – powiedziałam automatycznie, ale ona zatrzymała wzrok na mojej twarzy z dziwnym błyskiem w oku.
– Ty jesteś Magda, prawda? – zapytała. – Narzeczona Marka?
Zdziwiona przytaknęłam, nie wiedząc, skąd mnie zna. Uśmiechnęła się krzywo.
– Miło, że się wam układa – rzuciła. – Jestem Kaśka. Była żona Marka.
Zamarłam. „Była żona”? Przecież... przecież on był wdowcem. Prawda? Tak przecież mówili ludzie. Tak to rozumiałam. Ale ona, przeczyła wszystkiemu, co wiedziałam o Marku. Nie odpowiedziałam. Przez gardło nie chciało mi przejść ani jedno słowo. Tylko odwróciłam się i odeszłam szybkim krokiem. Piekarnia zniknęła za plecami, a ulica wirowała przed oczami. Na rogu skręciłam do małego warzywniaka. Musiałam to potwierdzić. Starszy sprzedawca znał Marka od dziecka.
– To była żona Marka? Myślałam, że… zmarła?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Nie, no co pani. Rozwiedli się kilka lat temu. Ona mieszka w Piaskach.
Wyszłam bez słowa. Ręce mi się trzęsły. W głowie tylko jedno. Co jeszcze Marek przede mną ukrywał?
Czułam żal
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, patrzyłam w sufit i powtarzałam w myślach każde słowo, które usłyszałam pod piekarnią. Następnego dnia, zanim zdążyłam się rozmyślić, pojechałam do Marka. Otworzył mi z uśmiechem.
– Musisz mi coś wyjaśnić – powiedziałam od razu, wchodząc do środka.
– Jasne, chcesz herbaty?
– Nie chcę herbaty. Chcę wiedzieć, dlaczego powiedziałeś, że jesteś wdowcem.
Zamilkł. W jego oczach błysnęło zaskoczenie, może nawet strach. Ale szybko się otrząsnął.
– Nigdy nie powiedziałem, że jestem wdowcem – odparł powoli. – To ludzie tak mówili. Ja… po prostu nie prostowałem.
– Marek, błagam cię – głos mi się załamał. – Wiedziałeś, że wszyscy myślą, że twoja żona nie żyje. A ty na to pozwalałeś. Milczałeś. A ja… ja naprawdę ci ufałam.
– Nie potrafiłem mówić o tamtym małżeństwie. To był trudny czas. Myślałem, że jeśli zacznę od nowa… że nie będę musiał do tego wracać.
– Ale to wróciło. I nie wiem, czy dam radę to unieść.
Wyszłam z jego mieszkania. Nie miałam ochoty słuchać jego tłumaczeń.
Poczułam się zdradzona
Nie odezwałam się do niego przez cztery dni. Wyłączyłam telefon, wyciszyłam powiadomienia, unikałam miejsc, gdzie mógłby mnie spotkać. A potem pojechałam do lasu. Tego samego, gdzie mi się oświadczył. Usiadłam pod tym samym dębem, zapatrzona w chropowatą korę i próbowałam zrozumieć, dlaczego boli mnie to bardziej, niż powinno. Przecież Marek nie powiedział wprost, że jego żona nie żyje. To ja tak założyłam. Bo tak mówiła sąsiadka, bo nikt tego nie kwestionował. A on? On po prostu pozwolił mi w to wierzyć. Czy zbudowaliśmy cokolwiek na prawdzie? Czy to wszystko – nasze rozmowy, bliskość, czułość – było prawdziwe, skoro od początku tkwiło w tym kłamstwo?
Zaczęłam analizować naszą relację. Przypominałam sobie drobne sygnały, które zlekceważyłam. Nigdy nie wspominał jej imienia. Nie miał zdjęć z przeszłości. I kiedy raz zapytałam o jego życie „przedtem”, tylko wzruszył ramionami.
– To nieistotne – powiedział wtedy. – Ważne jest to, co teraz.
Tylko że dla mnie „teraz” nie może istnieć bez wiedzy o „wtedy”. Pewnego dnia wróciłam do mieszkania, rozpakowałam torbę z zakupami i nagle złapałam się na tym, że patrzę na lodówkę pełną jego ulubionych rzeczy. Jogurt truskawkowy, sok z pomarańczy, ten dziwny rodzaj musli, który tylko on jadał. I wtedy zrozumiałam – nie chodzi tylko o kłamstwo. Chodzi o to, że zaczęłam widzieć nas jako „my”, a on przez cały czas był skupiony na sobie.
Musiałam podjąć decyzję
Piątego dnia Marek przyszedł do mojego mieszkania. Nie uprzedził, nie dzwonił. Po prostu zapukał, jakby wszystko było jak dawniej. Stał w progu z moim ulubionym chlebem dyniowym i oczami pełnymi niewypowiedzianego „przepraszam”.
– Nie wiedziałem, czy otworzysz – powiedział cicho.
Nie odpowiedziałam. Cofnęłam się o krok, pozwalając mu wejść. Usiadł przy kuchennym stole, dokładnie w tym miejscu, gdzie wielokrotnie siedzieliśmy razem. Ale tym razem między nami była cisza, która nie koiła.
– Nie jestem dobry w tłumaczeniach – zaczął. – Ale nie chciałem cię skrzywdzić. Myślałem, że jeśli przemilczę przeszłość, to ona przestanie mieć znaczenie. Tylko że widzę teraz, jak bardzo się myliłem.
– To nie była jakaś mała sprawa. To twoje życie. Twoje małżeństwo. Twoja historia, którą przemilczałeś. A ja się w tobie zakochałam, nie wiedząc, kim naprawdę jesteś.
– Jestem tym, kim widzisz. Człowiekiem, który się pogubił. I który cię kocha.
Zerknęłam na niego. Szczerze? Wciąż go kochałam. Ale ta miłość już nie była lekka, nie była prosta. Była podszyta ostrożnością, pęknięta w miejscu, gdzie wcześniej była niewinność.
– A jeśli już nigdy nie będę mogła ci zaufać tak jak wcześniej?
– To będziemy budować wszystko od nowa.
Patrzyłam w jego twarz i wiedziałam, że to ten moment, w którym muszę zdecydować. Serce mówiło jedno. Rozsądek – coś zupełnie innego.
Przestałam udawać
Minęły dwa tygodnie. Nie podjęłam decyzji od razu. Dałam sobie czas – po raz pierwszy od dawna. Bez impulsu, bez presji. Po prostu żyłam, obserwując siebie, próbując rozpoznać, gdzie kończy się lęk, a zaczyna prawda. Marek nie dzwonił. Nie pisał. Może zrozumiał, że potrzebuję przestrzeni. Może też sam nie był pewien, co dalej. Tęskniłam. I jednocześnie czułam ulgę, że nie muszę już udawać, że wszystko jest dobrze.
Pewnego wieczoru usiadłam z zeszytem. Zrobiłam coś banalnego – wypisałam dwie kolumny. W jednej – powody, dla których chcę z nim być. W drugiej – te, dla których nie mogę. Wyszło mi, że to, co nas łączy, wciąż waży więcej. Ale już nie miało tej bajkowej lekkości. To była inna miłość. Taka, która pamięta, że człowiek potrafi zawieść. Ale też się zmienić. Następnego dnia pojechałam pod jego dom. Siedział na schodkach z kubkiem kawy, jakby na mnie czekał.
– Nie wiem, co z nami będzie – powiedziałam bez powitania. – Ale chcę spróbować. Na nowych zasadach. Z prawdą, nawet jeśli będzie niewygodna.
Uśmiechnął się.
– Będę cię kochał najlepiej, jak umiem.
Czy zostaliśmy razem? Tak. Ale nie było ślubu. Nie było pierścionka. Zostawiłam go w pudełku, w szufladzie. Bo teraz już wiedziałam, że nie potrzebuję symbolu, żeby być pewna, czego chcę. I kogo.
Magda, 34 lata
Czytaj także:
- „Matka załamała ręce, bo zjadłem schabowego w Wielki Piątek. Nie zamierzam pościć i co niedzielę biegać do kościoła”
- „Umyłam teściowej wszystkie okna na Wielkanoc, a ona wytykała każdą smugę. Haruję na kolanach za zero wdzięczności”
- „Teściowa chciałaby o wszystkim decydować. Ta hetera nie będzie mi mówić, gdzie mam zjeść jajko na Wielkanoc”