Reklama

Pora na malowanie! Nic tak dobrze nie robi psychice jak machanie pędzlem…Inaczej chyba sobie nie poradzę. Słowo daję, myślałam, że jestem silniejsza.

Reklama

Zaczęło się jesienią, gdy okazało się, że wieś otrzymała dotację na remont renesansowego kościółka. Najpierw naprawiono dach, a potem zapadła decyzja o renowacji wnętrza. Byłam zaskoczona, gdy ksiądz zaproponował, żebym wynajęła pokój jednemu z fachowców. Przecież dotychczasowi pracownicy mieszkali w pobliskim zajeździe nad jeziorem.

Ksiądz żartuje – odwołałam się do wartości. – Jakby to wyglądało, gdyby samotna, młoda kobieta przyjęła pod swój dach mężczyznę? Pracuję w szkole, dla mnie opinia to skarb.

– Grzech rodzi się w sercu – pogroził mi palcem. – A ja mam kłopot, bo to specjalista, ale ma swoje dziwactwo. Wszędzie jeździ z psem, gdzie im znajdę lokum?

Jeszcze w zwierzaka chcą mnie ubrać! Wielebny jednak taki był elokwentny – piesek jest tyci, tyciuni, nawet go nie zauważę! A chłop na pewno mi się w domu przyda, choćby po to, żeby drzewo pociąć, co mi w czasie jesiennej wichury mało na dach nie spadło… No i wrobił mnie.

Nie pamiętam, bym próbowała sobie wyobrażać przyszłego lokatora

Kiedy Marek z psem pojawili się pod drzwiami, kompletnie nie skojarzyłam ich z proboszczem. A ponieważ Marek obsadził w roli przyszłej gospodyni czerstwą wdowę w średnim wieku, trochę czasu zajęła nam wzajemna prezentacja. Tylko Lucek poczuł się natychmiast zadomowiony, wparował przez furtkę bez chwili wahania, oznaczył miejsca strategiczne w ogrodzie i ułożył się pod stołem w kuchni.

– Stary wyga – stwierdziłam, żeby przełamać lody.

– Lucek jest jak Cygan – przybysz machnął ręką. – Gdzie nie spojrzy, tam jego.

– A jego pan?

– Partner – poprawił mnie Marek. – On nie ma pana, to wolny duch, właśnie dlatego tak dobrze się dogadujemy.

Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęliśmy mówić sobie po imieniu i rozmawiać jak starzy znajomi. Wieczorem, przed zaśnięciem, pomyślałam nawet, że brakowało mi tego luzu, śmiechu i przekomarzań… Jako wiejska nauczycielka byłam tu traktowana z taką powagą!

Dobrze nam się układało: rano, gdy wstawałam, Marka już nie było, za to często, choć nie zawsze, czekały na mnie kanapki. Po powrocie szykowałam obiad, na który on wpadał jak po ogień, żeby jak najszybciej znów wrócić do swoich fresków. Wieczory spędzaliśmy razem, każde po swojej stronie stołu, on w rysunkach, ja, jak zwykle, w zeszytach i konspekcie.

Lucek doskonale sobie radził, z wdziękiem dzieląc swój czas pomiędzy nas oboje – do południa „pracował” w kościele, a później towarzyszył mi w pichceniu posiłku, co o dziwo, było bardzo przyjemne. Wreszcie mogłam opowiedzieć komuś swoje życie, nie bojąc się, że mnie wyśmieje. Lucek usłyszał nawet o narzeczonym, który tydzień przed ślubem postanowił iść do klasztoru, bo nagle poczuł powołanie.

– I dlatego przeprowadziłam się do domu po babci – szukałam zrozumienia w psim wzroku.

Z dala od sercowych pokus

Czy to jednak pomogło? Z każdym dniem czułam, że Marek staje się dla mnie tym, czym oaza dla spragnionego wędrowca, sama też nie byłam mu obojętna. Coraz częściej spotykały się nasze dłonie na wyświeconym drewnie stołu, poranne kanapki zawierały karteczki ze śmiesznymi aforyzmami…

– Marta… – zapytał mnie któregoś wieczoru. – Chcesz, żebym się wyprowadził?

– Nie – zaprzeczyłam gwałtownie, dodając po chwili: – Nie wiem.

– Powinienem – Marek spojrzał mi w oczy. – Zanim będzie za późno.

Od początku rozumieliśmy się wpół słowa, teraz też. Wiedziałam, że mój dom jest dla niego tylko przystankiem, za jakiś czas ruszy dalej, taką miał pracę i… taki styl. Nie zatrzymam go.

Uniosłam rękę i rozpięłam włosy, które rozsypały się ciemną falą. Kochałam go właśnie teraz i przyszłość nie miała dla mnie żadnego znaczenia.

Ostatnie dwa tygodnie były jak sen

Marek z Luckiem wyjechali, zostałam sama w nagle opustoszałym domu. Gdyby nie praca, rozsypałabym się chyba zupełnie, ale i tak zostawało mi zbyt wiele czasu na tęsknotę.

„Poradzę sobie – powtarzałam. – Jestem już dużą dziewczynką. Pomaluję kuchnię a jeśli trzeba będzie, to cały dom”.

Postanowiłam natychmiast iść po farbę.

Ale co to? Lucek?!

Stał przed furtką, brudny jak nieboskie stworzenie, i dopiero gdy podbiegłam i wzięłam go na ręce, zauważyłam, że krwawi mu łapa, a na szyi dynda resztka przegryzionej smyczy…

– Wróciłeś?– spojrzałam w wierne oczy. – Do mnie? Mój maleńki…

Wtulił zmęczony pysk w moje włosy.

Reklama

Stałam tak dłuższą chwilę z psem na rękach, patrząc na drogę i – może to głupie – ale wierzę, że wcześniej czy później, Marek pojawi się na niej, z plecakiem pełnym narzędzi i rysunków. Wróci!

Reklama
Reklama
Reklama