Reklama

Mam na imię Julia. Za tydzień miałam zostać żoną. Nie księżniczką z bajki, nie bohaterką romantycznej opowieści – po prostu żoną Michała, faceta, którego pokochałam z całych sił, choć nigdy nie był tym, za kogo chciałam go uważać.

Reklama

Siedziałam wtedy przy kuchennym stole, popijając chłodną już herbatę i przeglądając listę gości weselnych. W tle leciało radio, grało coś o miłości, ale nie rejestrowałam słów. Myślałam o tym, jak bardzo się starałam. Przez całe życie. Najpierw jako dziecko – grzeczna, ułożona, cicha. Później jako dziewczyna – rozważna, wierna, lojalna. Aż w końcu jako narzeczona – ta idealna, której nikt nie mógł niczego zarzucić. Nawet moja matka, wiecznie krytyczna, nie miała się do czego przyczepić. Choć jej „ładna sukienka” brzmiało jak „mogło być lepiej”, to i tak było to zaskakująco... ciepłe, jak na nią.

Zawsze czułam, że muszę zasłużyć na miłość. Może dlatego tak bardzo chciałam, żeby Michał był tym jedynym. Śniłam o nim, zanim się pojawił. Wyobrażałam sobie, jak trzyma mnie za rękę, jak mówi, że jestem „tą jedyną”. Gdy się oświadczył, płakałam. Nie dlatego, że byłam taka szczęśliwa, ale dlatego, że pomyślałam: „Udało się. W końcu ktoś mnie wybrał.”

Przygotowania do ślubu szły pełną parą. Michał zajmował się DJ-em i alkoholem, ja całą resztą. Suknia wisiała w szafie, biała jak świeży śnieg, z delikatną koronką na ramionach. Pamiętam, jak stałam przed lustrem i dotykałam materiału. Czułam się piękna. Ale to było wtedy – zanim otworzyłam nie ten e-mail. Szukając potwierdzenia od fotografa, kliknęłam przez pomyłkę wiadomość od Karoliny. Miała podobny tytuł. I wtedy wszystko się rozpadło.

„Wiem, że nie powinniśmy byli... ale to było silniejsze. Odliczam dni do naszego ostatniego razu, zanim się ożenisz. Mam nadzieję, że Julia niczego się nie domyśla.

Siedziałam bez ruchu przez kilka minut. Krew pulsowała mi w skroniach. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu siedziałam i czułam, jak coś we mnie umiera – to zaufanie, ta naiwność, ta potrzeba bycia „tą dobrą”. Zrobiłam screena. Wysłałam go sobie. Potem wstałam, poszłam do łazienki i zwymiotowałam. Ale tego dnia, wbrew temu, co byłam kiedyś skłonna zrobić, nie odwołałam ślubu. Nie. Zaczęłam planować.

Rozdział 1

–Kiedy się o tym dowiedziałaś? – zapytała przyjaciółka, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Musiałam się z nią spotkać, aby zrzucić z siebie ten ciężar.

– Dopiero wczoraj – odpowiedziałam cicho. – Otworzyłam e-mail. Myślałam, że to potwierdzenie od fotografa. A to była Karolina. Napisała do niego.

– I... jesteś pewna, że to...?

– Jestem. Przeczytałam trzy razy. Wiem, jak pisze. Wiem, jak się do niego zwraca. Wiem, co miałam wiedzieć.

Anka przez chwilę nic nie mówiła. W końcu westchnęła i sięgnęła po moją dłoń.

– Julia... musisz to odwołać. Przecież to się nie może wydarzyć. Nie możesz za niego wyjść. Nie po czymś takim.

– Nie zamierzam za niego wychodzić – powiedziałam spokojnie. – Ale nie zamierzam też tego tak zostawić.

Anka zamilkła. Widziałam, że próbuje mnie zrozumieć, choć w jej oczach było więcej litości niż zrozumienia. Nie chciałam litości. Potrzebowałam tylko, żeby ktoś mnie nie powstrzymywał.

– Jesteś pewna? Przecież to wszystko będzie jak teatr. Jego rodzina, twoja matka... goście...

– Właśnie dlatego – przerwałam jej. – Tyle ludzi. Tyle oczekiwań. Tyle udawania. Niech to się w końcu rozpadnie na ich oczach.

Zamilkła. Spojrzała na mnie, jakby pierwszy raz zobaczyła mnie naprawdę. Nie tę Julię, która wszystko znosiła z uśmiechem. Ale tę, która była zmęczona udawaniem, że nic nie czuje.

– Zrobię to, Anka – powiedziałam. – Stanę z nim przy ołtarzu. A kiedy usłyszę to pytanie, odpowiem prawdę.

Chwilę siedziałyśmy w ciszy. Potem tylko powiedziała:

– To będzie bolało. Wszystkich.

Skinęłam głową. Tak, miało boleć. W końcu.

To będzie niezapomniany dzień

Michał wrócił późnym wieczorem. Byłam już w łóżku, z książką w ręku, choć nie przeczytałam ani jednej strony. Usłyszałam, jak otwiera drzwi, jak odkłada klucze, jak zdejmuje buty. Wszystko robił jak zawsze, z tą samą nonszalancją, którą kiedyś uważałam za urok. Teraz słuchałam tego, jakby grał swoją rolę w przedstawieniu, którego zakończenie już znałam. Wszedł do sypialni z bukietem białych róż. Jego uśmiech był szczery. A może po prostu dobrze wyćwiczony.

– Dla ciebie – powiedział. – Tak po prostu. Pomyślałem, że lubisz te z długimi łodygami.

Wzięłam kwiaty i przyłożyłam je do twarzy. Pachniały. Tyle mogłam mu oddać – że umiał wybrać ładne kwiaty. Odstawiłam je na szafkę nocną.

– Dziękuję – powiedziałam. – Ładne.

Usiadł na łóżku obok mnie, zdjął marynarkę, rozluźnił krawat.

– Przepraszam, że tak późno. Miałem jeszcze spotkanie z Pawłem. Omawialiśmy winietki. Podobno zrobili literówkę w twoim nazwisku. Już poprawili.

Skinęłam głową. Wiedziałam, że kłamie. Albo może rzeczywiście spotkał się z Pawłem. Ale potem pewnie już nie z Pawłem. I na pewno nie chodziło o winietki.

– Wszystko gotowe? – zapytałam.

– Prawie. Została tylko sala i podziękowania dla rodziców. Widziałem ten filmik, który Anka montuje. Będzie piękny. Moja mama płakała.

Twoja mama zawsze płacze.

Roześmiał się.

– Masz rację. Ale i tak się cieszy. Mówiła, że jestem szczęściarzem.

Spojrzałam na niego. Był taki... zwyczajny. Siedział w tej samej koszuli, którą miał na sobie, kiedy się oświadczył. Przypadek czy gra? Trudno powiedzieć. Już nie próbowałam zgadywać. Wiedziałam tylko jedno – za kilka dni wszystko to, co właśnie mówił, zostanie przekreślone jednym zdaniem. I nie zamierzałam go przed tym ostrzegać.

– Nie mogę się doczekać, aż cię zobaczę w sukni – powiedział nagle, z uśmiechem. – Serio, to będzie niesamowity dzień.

Uśmiechnęłam się. Powoli, cicho. Delikatnie odłożyłam książkę i spojrzałam mu w oczy.

– Ja też. To będzie... niezapomniany dzień.

Nie zrozumiał. Pokiwał głową, pocałował mnie w czoło i poszedł do łazienki.

A ja zostałam w łóżku. I przez chwilę patrzyłam na sufit, próbując sobie wyobrazić jego minę, kiedy usłyszy prawdę.

Czas na rewanż

Zanim jeszcze rozległy się pierwsze dźwięki organów, zanim ktokolwiek mnie zobaczył, stałam w przedsionku kościoła i liczyłam oddechy. Powoli, równomiernie. Wiedziałam, że muszę wyglądać jak panna młoda, a nie jak dziewczyna, która właśnie ma zakończyć wszystko, co miała wspólnego z bezpieczeństwem. Dwa wdechy, dwa wydechy. Przez moment przypomniałam sobie lekcję wf-u, kiedy trenerka krzyczała, żeby nie pokazywać po sobie zmęczenia. To był właśnie ten moment. Nie mogłam go zepsuć.

Obok mnie stał ojciec. Nerwowo poprawiał mankiet. Nie odzywał się, a ja nie miałam siły, by zapytać, czy cieszy się, że prowadzi mnie do ołtarza. I tak nie obchodziło go, z kim idę. Ważne, że biała sukienka i że wszystko się zgadza.

Rozległy się pierwsze takty marsza weselnego. Ludzie odwrócili się w ławkach. Widziałam znajome twarze – koleżanki z pracy, ciotki, sąsiadów, ludzi, których Michał nazywał przyjaciółmi. Patrzyli na mnie z uśmiechami, które jeszcze chwilę miały trwać. Kroczyłam przez środek na miękkich nogach, ale z podniesioną głową. Nie myślałam o sukni, o makijażu, o włosach. Myślałam tylko o tym, jak bardzo chciałam, żeby on spojrzał mi w oczy, zanim to powiem.

I spojrzał. Stał przy ołtarzu, pewny siebie, lekko zdenerwowany, ale rozpromieniony. Widział mnie, przełknął ślinę, odetchnął. Przez sekundę wyglądał jak chłopiec, który dostał wszystko, czego pragnął. Stanęłam obok niego. Ujął moją dłoń. Była lekko wilgotna. Moja była zimna. Ksiądz mówił coś o miłości, o wierności. Ludzie słuchali. Michał wpatrywał się we mnie jak w obrazek. A ja tylko czekałam.

– Julia, czy ty chcesz dobrowolnie i bez przymusu zawrzeć związek małżeński z Michałem? – zapytał duchowny.

I wtedy powiedziałam:

– Nie, dziękuję. Wiem o niej.

Zapadła cisza. Nie taka zwykła, krępująca. Taka, która wypełnia całe pomieszczenie, wciska się między ławki, siada ludziom na piersiach. Nie spojrzałam na niego. Zrobiłam krok w bok. Potem drugi. Odwróciłam się. Słyszałam, jak ktoś szepcze moje imię. Ktoś inny zakrył usta dłonią. Ktoś wstał z ławki. Michał rzucił za mną:

– Julia, poczekaj! To jakiś żart?

Nie zatrzymałam się. Przeszłam tę samą drogę, którą chwilę wcześniej pokonałam w drugą stronę. Tylko że tym razem nikt się nie uśmiechał. Tylko że tym razem ja decydowałam, gdzie kończy się ta historia. Drzwi kościoła były ciężkie. Otworzyłam je powoli, z wysiłkiem. Światło dzienne oślepiło mnie na moment. A potem – wyszłam.

Julia, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama