Reklama

Mój ślub z Wiktorem obmyślałam przez dwa lata. Rok, zanim mi się oświadczył, i potem, gdy już wiedziałam, że mogę nie tylko marzyć, ale i planować. Mogłam sobie pozwolić na pewne drobne szaleństwa, jak fontanna z czekoladą, bo rodzice narzeczonego byli dość zamożni – mieli plantację truskawek i pomidorów, wielki sad owocowy… I nagle się dowiedziałam, że żadnego ślubu i wesela nie będzie. Znaczy będzie, jak najbardziej, ale nie moje.

Reklama

Okazało się, że rodzice Wiktora od kilku lat planowali połączyć w jedno dwa gospodarstwa – swoje i równie zamożnych sąsiadów, bo „w tych czasach mali nie mają szans” – jak wyjaśnił mi Wiktor.

– To niech sobie łączą, co nam do tego – mówiłam, ocierając łzy spływające mi rzeką po policzkach. – Mogą podpisać jakieś umowy o wejściu w spółkę czy co. Po co im do tego wasze małżeństwo?

Kiedy Wiktor przyszedł i ponurym głosem powiedział, że jego rodzice przedstawili mu plany połączenia dwóch przedsiębiorstw za pomocą małżeństwa pierworodnych dzieci, nie szlochałam, nie rozpaczałam. Myślę, że byłam w jakimś szoku, stuporze. Serce nie biło szybciej, może nawet wolniej. Dłonie miałam zimne, głos spokojny, myśli jasne. Tylko te łzy leciały mi po policzkach.

– Nie rozumiesz – Wiktor westchnął i przytulił mnie.

Zobacz także

Siedzieliśmy na kanapie w saloniku, za oknem świeciło słońce, gdzieś za ścianą grał telewizor, sąsiedzi z góry znów się kłócili. Wszystko to dobiegało do mnie jakby zza grubej szyby. Rzeczywistością było ciepło ciała Wiktora, jego dotyk, zapach, głos. Chłonęłam to całą sobą, wiedząc, że to ostatnia okazja… Wiktor opowiedział o dwóch rodzinach, które od kilku dziesięcioleci były swoimi największymi wrogami. Nie ufali sobie wzajemnie, i kiedy tylko pojawiała się okazja, by zaszkodzić przeciwnikowi, korzystali z niej z radością.

– Ale teraz, jeśli chcemy przetrwać, musimy się scalić. Zapomnieć o urazach. Zaufać sobie. A jedyne, co może jako tako zagwarantować stałość połączenia firm, to małżeństwo. Ja nawet nie lubię Marzanny, ale nie mam wyjścia. Muszę pomóc rodzinie. To mój obowiązek.

Nie mogę być oficjalną żoną, więc kim?

Przegrałam. Moi niedoszli teściowie dobrze wychowali swojego syna: był gotowy pójść na śmierć w imię interesów rodziny. Nie tylko ja byłam zrozpaczona, Wiktor też. Tamtego dnia kochaliśmy się całe popołudnie, dałam z siebie wszystko, jakbym mogła nakochać się na zapas, na całe życie. Potem, zanim Wiktor wyszedł z łóżka, by wrócić do domu, przytulił mnie i powiedział:

– Wpadnę za dwa dni. Zostanę na noc.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zatkało mnie. Roześmiał się.

– Anita, daj spokój. Myślałaś, że powiem „żegnaj” i więcej się nie zobaczymy? To, że nie będziesz moją żoną, nie oznacza, że nie będziemy razem. Ślub z Marzanną nie ma znaczenia. Ty zawsze będziesz moją prawdziwą miłością, prawdziwą rodziną. Prawdziwą żoną, matką moich dzieci. Tylko że nie będziemy mieli papierka.

Odetkało mnie, kiedy już stał ubrany. Wyszłam z łóżka, włożyłam szlafrok i powiedziałam spokojnie:

– To było nasze pożegnanie, Wiktor. Nie będę twoją kochanką, czekającą, aż uda ci się wyrwać z domu. Udającą wobec innych, że nic nas nie łączy. Nie będę rodzić dzieci, które nie będą mogły być dumne ze swego ojca. Jeśli nie mogę być twoją oficjalną żoną, to będę jedynie wspomnieniem.

Tak mówiły moje emocje, wychowanie i poczucie godności. Tak jak on nie mógł poniechać swojego obowiązku wobec rodziny, tak ja nie potrafiłam tego zmienić, mimo próśb i błagań Wiktora. W końcu oskarżył mnie, że chcę zniszczyć jego relacje z rodzicami, zmuszając go do wyboru.

– Może to i dobrze, że wreszcie dostrzegłem, jaka jesteś naprawdę! – krzyknął, zanim wyszedł, trzaskając drzwiami.

Rozstaliśmy się. On ożenił się z Marzanną, ja zostałam sama. Byłam nieszczęśliwa.

Chciałam rzucić się mu na szyję

Mijały miesiące. W ramach zapominania o Wiktorze zmieniłam kościół, żeby nie natknąć się tam na niego i jego żonę. Przestałam chodzić do kina i do kawiarni – z tego samego powodu. Zerwałam kontakty z tymi znajomymi, którzy nie rozumieli, że już nie powinni zapraszać mnie na imprezy, na które zapraszali Wiktora z żoną.

Nie było łatwo. I nie pomagało to, że Wiktor nie tracił nadziei, że przekona mnie do zmiany zdania. Przysyłał kwiaty. Dzwonił. Raz nawet zapukał do moich drzwi – kiedy go zobaczyłam, ubranego w ciuchy, w których zawsze mi się podobał, naprawdę miałam ochotę machnąć ręką na konsekwencje i rzucić mu się w ramiona. Byłam stęskniona, wyposzczona. Pragnęłam go. Tak jak on pragnął mnie…

– Nie – powiedziałam głosem, który nawet w moich uszach brzmiał jak wołanie o seks. – Jeśli przyjdziesz jeszcze raz, zadzwonię do twojej żony, twoich rodziców. A jeśli to nie pomoże, wystąpię o sądowy zakaz zbliżania się.

– Dlaczego?

– Bo chcę się od ciebie uwolnić.

– Nie musisz. Możemy być razem.

Wyciągnął rękę, by mnie dotknąć. Boże, jak ja tego pragnęłam! Moja skóra już zawczasu pokryła się gęsią skórką, jakby wciąż pamiętała efekt jego dotyku.

– To się rozwiedź – powiedziałam cicho. – Wtedy będziemy razem. Jeśli nie możesz, to pozwól mi zapomnieć. Ułożyć sobie na nowo życie.

– Z kimś innym? – spytał chrapliwie.

– Tak. Nie dzwoń, nie przysyłaj kwiatów. Zniknij z mojego życia, jeśli mnie kochasz. Bo twój widok tylko rozdrapuje rany.

Zamknęłam drzwi. Trzęsłam się i płakałam pół nocy.

Mijały tygodnie, miesiące. Wiktor się wycofał i powoli zaczęłam wychodzić na prostą. Zauważyłam nawet, że jeden z moich kolegów w pracy próbuje mnie poderwać. Pomyślałam sobie – może to przyspieszy proces zapominania o miłości? Więc zgodziłam się na randkę. Potem na drugą. W końcu zaprosiłam Janka do domu. Naprawdę chciałam zrobić ten ostatni krok. Ale jego dotyk był inny, zapach nie ten. Sposób, w jaki całował, pozostawiał mnie zimną.

– Przepraszam – powiedziałam i odsunęłam się. – Chyba jeszcze za wcześnie.

– Nie szkodzi – odparł. – Poczekam. Może obejrzymy film?

Byłam mu wdzięczna. Poszłam do łazienki, bo czułam, że zaraz się rozpadnę. Moja tęsknota za Wiktorem była już chorobą, a ja nie znałam na nią lekarstwa. Siedziałam w łazience chyba kwadrans. Wtem usłyszałam jakiś huk. Trzask. Odgłos rozbijanego szkła. Wybiegłam z łazienki. Najpierw zobaczyłam leżącego na dywanie Janka. Dopiero potem zobaczyłam czerwoną plamę na podłodze.

Spojrzałam w bok. Wiktor patrzył na mnie wzrokiem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałam. Przeraziło mnie to. Przez głowę przeleciała myśl, że nie oddał mi kluczy do mieszkania.

– Ty po prostu nic nie rozumiesz – powiedział cicho, głosem monotonnym, jakby był w jakimś transie. – Sama mówiłaś, że jesteśmy dla siebie stworzeni, dwie połówki jednej duszy. A potem odeszłaś. Jak można żyć z połową duszy?

Mój wzrok znów pobiegł do leżącego Janka

Wiktor odebrał to jako pytanie.

– Chciałaś zamienić mnie na niego. Ale jesteś moja. Jeśli tego nie rozumiesz, to muszę ci to wytłumaczyć.

Ruszył ku mnie.

– Oszalałeś – wykrztusiłam z wysiłkiem i cofnęłam się o krok.

– Nie. Dopiero teraz widzę, jak powinno być. Skoro tu nie możemy być razem, to będziemy razem tam.

Byłam sparaliżowana strachem jak ofiara pod spojrzeniem grzechotnika. Podszedł blisko, poczułam jego zapach, ciepło jego ciała, dotyk jego dłoni na moim policzku. Pomyślałam, że pewnie zostawia na nim krwawy ślad. Ale nagle zamiast strachu spłynął na mnie spokój pełen rezygnacji. Wreszcie był przy mnie. Obejmował ramieniem. Całował. Tak tęskniłam. Nie poczułam ciosu. Jakby pocałunek odciął moje nerwy od oszołomionego mózgu.

Obudziłam się w szpitalu. Podobno prawie się wykrwawiłam. Uratowała mnie sąsiadka, zaalarmowana hałasem. Zobaczyła mnie ranną i siedzącego obok mężczyznę o spojrzeniu szaleńca. Wybiegła na korytarz i narobiła krzyku.

Reklama

Czasami odwiedzam Wiktora w zamkniętym oddziale. Nie rozmawia ze mną. Jest smutny, odległy, zapatrzony w jakieś sobie tylko znane przestrzenie. Dowiedziałam się, że od wielu miesięcy przed tamtym strasznym dniem jego umysł chwiał się pod wpływem nierozwiązywalnego konfliktu między obowiązkiem a miłością. W końcu się rozpadł.

Reklama
Reklama
Reklama