Reklama

Nasz sąsiad z piętra nad nami nawet nie starał się, by ktokolwiek go lubił. Przeciwnie, sam nie znosił ludzi.

Reklama

Zegar wskazał godzinę dwudziestą, wiadomości w telewizji dobiegły końca. Ledwo zabrzmiał sygnał reklam, nasz pies, o wiele mówiącym imieniu Lejek, chwycił w zęby pustą michę i spojrzał mi błagalnie w oczy. Kicia Bronka zeszła z moich kolan i wskoczyła na parapet, na którym stała jej miska… Niemal w tej samej chwili w pokoju syna ucichło dudnienie hip-hopowej muzyki, mój małżonek zaś oderwał wzrok od gazety i spojrzał w sufit.

Windą do nieba

– Stawiam na „Czerwone Gitary” albo Szczepanika – powiedział.

– Szczepanik leciał w zeszłym miesiącu – przypomniałam Grześkowi, sięgając po psią karmę. – Nie sądzę, żeby tak szybko do niego wrócił. A „Czerwonych Gitar” chyba nie lubi. Prędzej Niemena włączy.

– Niemen mi pasuje! – krzyknął Szymek. – Albo ten, no… Stan Borys.

– Borys – poprawiłam go odruchowo.

W mieszkaniu nad nami rozległy się charakterystyczne trzaski winylowej płyty, po czym usłyszeliśmy przebój sprzed lat: „Mój piękny panie, raz zobaczony w technikolorze. Piszę do pana ostatni list”.

– Czy to „Windą do nieba”? Fajnie! – ucieszył się mój ślubny.

– Ja też ten kawałek lubię – wtrąciłam.

– Jezu, co za babski smęt – jęknął na to zdegustowanym tonem Szymon i założył na uszy słuchawki.

– Ale dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama… – zaśpiewałam razem z wokalistką i wyłączyłam telewizor.

Sąsiad z góry lubił słuchać muzyki na full, więc i tak trudno byłoby go zagłuszyć. Szymek kiedyś próbował, ale już po pięciu minutach przeraźliwej, rozrywającej bębenki i wgryzającej się mózg, kakofonii, postanowił dać za wygraną. Właściwie to zdążyliśmy przywyknąć do tych cotygodniowych koncertów.

Pan Stanisław serwował nam piosenki z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, głównie polskich wykonawców. Robił to tylko w soboty, między dwudziestą a dwudziestą drugą, więc nie czuliśmy się jakoś szczególnie terroryzowani. Zwłaszcza że wśród jego licznych wad, miłość do starych szlagierów wydawała się jedyną zaletą.

Wyzywał wszystkich wokół

Sąsiad miał koło osiemdziesiątki i wyjątkowo trudny charakter. Był samotnikiem, gburem i dziwakiem. Nie zależało mu na sympatii innych, sam najwyraźniej też nikogo nie lubił, wręcz czerpał przyjemność z grania ludziom na nerwach.

Kiedyś widziałam w telewizji świetną amerykańską komedię o parze „zgryźliwych tetryków”. Mogę z ręką na sercu przysiąc, że przy panu Stanisławie bohaterowie filmu jawią się jako dwaj sympatyczni, pełni wdzięku i taktu staruszkowie. Mimo że ich wredne kawały niejednego mogłyby przyprawić o zawał.

Nie potrafię dzisiaj zliczyć, ile razy wyżej wspomniany zalał nam mieszkanie czy ubrudził balkon petami papierosów. Raz nazwał mojego małżonka „żałosnym pedałem”, i to tylko dlatego, że zobaczył w jego uchu kolczyk (pamiątkę po wieczorze kawalerskim, kolegi), a syna regularnie obdarza epitetami: gnój, szczyl i bachor (zazwyczaj dokładnie w tej kolejności). Wolę sobie nie przypominać, ile razy zatrzaskiwał mi przed nosem windę, bo nie życzył sobie jechać w towarzystwie „zawszonego kundla”, czyli Lejka, albo zachlapał jakąś cuchnącą cieczą suszące się na balkonie pranie, bo widok cudzych gaci obrażał jego poczucie estetyki.

Był nieznośny, niereformowalny i budził w ludziach złe emocje, dlatego sam nieraz padł ofiarą złośliwych ataków. A to mu ktoś położył psią kupę na wycieraczce, a to zakleił plasteliną dziurkę od klucza albo napisał farbą na drzwiach kilka obraźliwych słów. Podejrzewam, że gdyby mieszkał na parterze, musiałby bez przerwy korzystać z usług szklarza.

Nie pochwalałam takich „żartów”, bo był to w końcu stary, samotny i chyba bardzo nieszczęśliwy człowiek, jednak i mnie zdarzały się chwile, kiedy miałam ochotę udusić go gołymi rękami. Szlagieru „2 + 1” wysłuchaliśmy tamtego wieczoru sześć razy. Jak wiadomo, z niektórymi utworami jest tak, że przyczepiają się do człowieka jak rzepy psiego ogona. Nie można wyrzucić ich z głowy przez wiele godzin, a czasem i dni.

Koło północy, kiedy kładłam się do łóżka, mruczałam więc pod nosem: „Już mi niosą suknię z welonem”, a gdy zasypiałam, huczało mi w mózgu rytmicznie: „I powiozą mnie windą do nieba!”.

Gdybym się nie obudziła, skończylibyśmy marnie

Tuż przed drugą w nocy obudziło mnie pragnienie. To dziwne, ale w tamtym momencie nie potrafiłam sobie przypomnieć, co mi się śniło. Wiedziałam, że coś złego, bo serce wciąż łomotało mi w piersiach, ale szczegóły koszmaru, ukryły się głęboko w zakamarkach niepamięci. Przez chwilę leżałam w bezruchu, próbując uspokoić przyśpieszony oddech i nagle zdałam sobie sprawę, że drapie mnie w gardle, a nozdrza drażni jakiś nieprzyjemny, duszący zapach.

Wyplątałam się więc z pościeli, otworzyłam szerzej okno i podreptałam do kuchni, żeby napić się wody. Kiedy wracałam do sypialni, postanowiłam skorzystać z toalety. Niewykluczone, że zwykła potrzeba fizjologiczna uchroniła mnie i moją rodzinę przed zaczadzeniem.

W łazience było mnóstwo szarego, gryzącego dymu, a w przewodach wentylacyjnych coś wyło, dudniło i huczało. Kierowana instynktem, zerwałam z wieszaka ręcznik, zasłoniłam nim usta, odblokowałam zamki drzwi i wyjrzałam na korytarz. Tam też fruwały w powietrzu, jakieś pyłki, a nad schodami unosił się czarny, snujący się niczym wąż, dym.

Gdzieś wybuchł pożar! Nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Najwyraźniej paliło się na górze. Nie potrafię powiedzieć, co zrobiłam w pierwszej kolejności, ale zdaje się, że obudziłam bliskich. Potem zadzwoniłam po straż pożarną, a dopiero na koniec wszczęłam alarm w całym bloku. Kolejne pół godziny pamiętam jak przez mgłę. Z tej mgły wyłaniają się przerażone twarze sąsiadów, płacz wyrwanych ze snu dzieci i tłok na schodach.

Moje pierwsze świadome wspomnienie to chłodne krople rosy na stopach, pulsujące niebieskie światło i buchające z wybitych okien mieszkania pana Stanisława płomienie – takie czerwone, postrzępione, liżące ściany jęzory ognia. Strażacy uporali się z żywiołem w niecałe dwie godziny. Sąsiada nie udało się, niestety, uratować. Wynieśli go na zewnątrz w czarnym worku. Innych ofiar nie było, bo pożar nie zdążył się rozprzestrzenić.

Znacznie dłużej trwało jego dogaszanie i wszystkie te popożarowe procedury. Pozwolono nam wrócić do mieszkań w niedzielę wczesnym popołudniem.

Nikt nie zasługuje na koszmarną śmierć

W naszym panowało istne pobojowisko. Z mokrego sufitu odpadały płaty tynku, ze ścian ściekała jakaś mazista breja, parkiet się odkleił, kanapa wyglądała jak pokryta błockiem, a z regałów kapała woda. Rozpłakałam się na ten widok.

– Kochanie, spokojnie, przecież jesteśmy ubezpieczeni – próbował pocieszyć mnie Grześ. – Wszystko pięknie się osuszy, odmaluje i pewnie jeszcze wystarczy na nowe meble. Może skórzane?

– No pewnie! – poparł go Szymek. – Spoko, mama. Ważne, że żyjemy, nie?

Reklama

Tydzień później po osiedlu rozeszła się wieść, że przyczyną pożaru był nagły zgon pana Stanisława. Staruszek dostał ponoć rozległego zawału serca, siedząc w fotelu, z gazetą w jednej i zapalonym papierosem w drugiej dłoni… Prawdę mówiąc, trochę mi ulżyło, bo wcześniej krążyła informacja, że sąsiad spłonął żywcem. Był, jaki był, ale przecież żaden człowiek nie zasługuje na taką koszmarną śmierć w płomieniach.

Reklama
Reklama
Reklama