Reklama

Mateusz był wyjątkowym dzieckiem. Chciał być naukowcem, wynalazcą, a potem, gdy dorósł, mówił o karierze inżyniera. Studiował z zapałem, miał plany, których słuchałam z dumą. A teraz? Spędza całe dnie, leżąc przed komputerem i przeglądając oferty pracy, z których żadna nie spełnia jego oczekiwań. Ma 29 lat i wciąż mieszka z nami.

Reklama

Rodzinna stagnacja

Siedzieliśmy razem przy kuchennym stole. Syn wpatrywał się w ekran laptopa, a ja przeglądałam kolejne oferty pracy na tablecie, szukając czegoś, co mogłoby go zainteresować.

– Zobacz – odezwałam się. – Znalazłam coś. To praca w twojej branży. W firmie projektującej systemy wentylacyjne.

Mateusz podniósł wzrok i z grzeczności rzucił krótkie spojrzenie na ekran tabletu.

– Mamo, daj spokój – odpowiedział bez entuzjazmu. – Pewnie znowu jakaś beznadziejna praca za minimalną krajową.

– Mati, a może spróbuj chociaż? – zaproponowałam. – Każdy musi od czegoś zacząć...

Andrzej przerwał mi w połowie zdania.

– Powiedz mi, co właściwie zamierzasz robić? – zapytał surowym tonem. – Nie możesz wiecznie przesiadywać w domu i to na naszym utrzymaniu.

Nasz dorosły syn odsunął od siebie komputer i spojrzał na ojca z chłodnym wyrazem twarzy.

– A ty, tato, rozumiesz, jakie są teraz czasy?! – odpowiedział z irytacją. – Wynajem kawalerki zjada połowę pensji. Jak mam się na to zdecydować, skoro zarabiałbym grosze?!

Andrzej z hukiem odłożył filiżankę na stół.

– To przestań narzekać i zrób coś. Jak długo będziesz szukał idealnej pracy? Zacznij gdziekolwiek, a potem się rozwijaj.

– Ty naprawdę nic nie rozumiesz! – Mateusz wstał gwałtownie. – Nie mogę się zgodzić na byle co. Jak mam cokolwiek osiągnąć, jeśli będę się godził na marne warunki?

– Mateusz, chcemy ci tylko pomóc – wtrąciłam, próbując załagodzić sytuację.

– To przestańcie „pomagać”! Zostawcie mnie w spokoju! – rzucił, po czym wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.

Andrzej spojrzał na mnie z mieszaniną frustracji i rozczarowania.

– Widzisz? On nie chce pomocy. On chce wygodnego życia bez wysiłku.

– Andrzej, może… Może on po prostu się boi – próbowałam tłumaczyć.

– Ile jeszcze będziemy czekać? Dziesięć lat?

Zamilkłam, czując, jak narasta we mnie ciężar bezradności.

Decyzja o zmianie

Tydzień później Andrzej wrócił do tematu. Siedzieliśmy w salonie, gdy nagle powiedział:

– Musimy coś zmienić, bo tak dalej być nie może. Sprzedajmy dom.

Spojrzałam na niego, nie wierząc własnym uszom.

– Kochanie, jak możemy to zrobić?! To całe nasze życie.

– A co z Mateuszem? – zapytał ostro. – On nigdy się nie wyprowadzi, jeśli będziemy mu wciąż umożliwiać wygodne życie.

Zamilkłam, czując, że mąż ma rację, choć nie chciałam się z tym zgodzić.

– Ale co on zrobi? Gdzie pójdzie? – zapytałam cicho.

– Poradzi sobie. Jest dorosły.

Kilka dni później powiedzieliśmy Mateuszowi o naszej decyzji.

– Sprzedajecie dom? – zapytał z niedowierzaniem.

– Tak – powiedział Andrzej. – Przeprowadzamy się do mniejszego mieszkania.

– A co ze mną? – syn uniósł głos. – Nie obchodzi was, gdzie będę mieszkał?!

– Mateuszku, musisz zacząć żyć na własny rachunek – tłumaczyłam spokojnie.

– Na własny rachunek? Z czego? Nie macie pojęcia, jak wygląda życie!

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Czułam, jak moje serce pęka, widząc ból w jego oczach.

Ku dorosłości

Kilka dni później Mateusz wynajął obskurną kawalerkę. Spakował swoje rzeczy i nawet nie chciał się pożegnać. Widać było, że jest na nas wściekły.

Przez was będę mieszkał jak żul – powiedział, wrzucając pudełko na podłogę.

– Mateusz, to tylko na początek – próbowałam go uspokoić.

Nie odpowiedział.

Pierwsze tygodnie były trudne. Dzwoniłam codziennie, ale rozmowy były chłodne.

– Wszystko w porządku? – pytałam.

– Tak, mamo. Nie musisz się o mnie martwić – odpowiadał zniecierpliwionym tonem.

Ale martwiłam się. Wyobrażałam sobie, jak siedzi w tej kawalerce, sam, zagubiony, bez pracy.

Po miesiącu Mateusz zadzwonił pierwszy raz.

– Dostałem pracę – powiedział krótko.

– Naprawdę? – zapytałam, czując ulgę.

– Tak. Nic wielkiego, ale daje radę.

To nie była zła decyzja

Minęło kilka miesięcy, odkąd Mateusz się wyprowadził. Dzwonił rzadko, a nasze rozmowy były krótkie. Andrzej mówił, że to normalne, że musi się zdystansować, żeby odnaleźć swoją drogę. Ale ja tęskniłam. Tęskniłam za naszym synem, choć w ostatnich latach coraz trudniej było mi znaleźć w nim tego chłopca sprzed lat.

Kiedy zadzwonił pewnego dnia i powiedział, że przyjedzie nas odwiedzić, byłam zaskoczona. Szykowałam jego ulubione ciasto, czując jednocześnie radość i niepokój. Czy będzie nam wypominał naszą decyzję?

Gdy stanął w drzwiach, wyglądał inaczej. Było coś w jego postawie, w sposobie, w jaki patrzył na nas. Coś, czego wcześniej nie widziałam.

– Cześć – powiedział, uśmiechając się lekko.

Usiedliśmy wszyscy razem przy rodzinnym stole.

– Jak tam w pracy? – zapytałam, nalewając mu herbaty.

– Całkiem nieźle – odpowiedział jakby od niechcenia. – Awansowałem na młodszego kierownika projektu.

Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.

– Naprawdę? – zapytał mąż.

– Tak. Nie jest to szczyt marzeń, ale daje mi satysfakcję – odpowiedział Mateusz.

Przez chwilę w kuchni panowała cisza.

– Wiecie, chciałem wam coś powiedzieć – zaczął niepewnie.

– O co chodzi? – zapytał Andrzej.

– Na początku myślałem, że sprzedając dom, chcecie mnie wyrzucić – powiedział cicho. – Myślałem, że to egoizm. Ale teraz… Teraz rozumiem, że to była jedyna rzecz, która mogła mnie zmusić do działania.

Patrzyłam na niego, czując, jak w oczach zbierają mi się łzy.

– Synku… Nigdy nie chcieliśmy, żebyś czuł się sam. Zawsze chcieliśmy dla ciebie najlepiej – powiedziałam, próbując się nie rozpłakać.

– Wiem. Może jeszcze nie rozumiem tego w pełni, ale… Dzięki – dodał, uśmiechając się lekko.

Andrzej odchrząknął, próbując ukryć wzruszenie.

– Zawsze możesz na nas liczyć – powiedział, kładąc dłoń na ramieniu syna.

Mateusz tylko skinął głową.

Bycie rodzicem bywa trudne

Po jego wizycie długo siedziałam w kuchni, patrząc na puste filiżanki i okruszki ciasta. Andrzej zajął się swoimi sprawami, ale ja nie mogłam przestać myśleć o słowach Mateusza. „Dzięki”. To jedno słowo sprawiło, że wszystkie moje wątpliwości nagle się rozwiały.

– Myślisz, że Mateusz naprawdę sobie poradzi? – zapytałam męża, choć odpowiedź znałam już w sercu.

Andrzej spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.

– Już sobie radzi. Robi to na własnych warunkach.

Zrozumiałam, że miał rację. Mateusz przeszedł długą drogę, ale najważniejsze było to, że zrobił pierwszy krok. Odrzucił naszą pomoc, nie dlatego, że nas nienawidził, ale dlatego, że musiał sam się przekonać, na co go stać.

– Kochamy go, prawda? – zapytałam cicho.

– Zawsze – odpowiedział Andrzej, ściskając moją dłoń.

Poczułam spokój, którego nie czułam od dawna. Wiedziałam, że przed Mateuszem wciąż wiele wyzwań, a nasze relacje wciąż będą wymagały pracy. Ale to wszystko było tego warte. Bo miłość rodzicielska polega na tym, by czasem pozwolić dziecku zmierzyć się z życiem samodzielnie, nawet jeśli serce pęka z bólu.

Reklama

Aldona, 54 lata

Reklama
Reklama
Reklama