Reklama

Nie wiem, kiedy powiedziałam „tak”. To znaczy… oczywiście, pamiętam ten dzień – ślub, białą suknię, łzy mamy i trzęsący się głos Bartka, gdy zakładał mi obrączkę. Ale mam wrażenie, że zanim zdążyłam naprawdę się nad tym wszystkim zastanowić, już byłam żoną. Po prostu. Może dlatego, że Bartek był… bezpieczny. Po Krzyśku, który zdradzał mnie z moją przyjaciółką, po Darku, który potrafił zniknąć na tydzień i nie odpowiadać na żadne wiadomości, Bartek był jak stabilny. Nigdy nie zapomniał o moich urodzinach. Wstawiał pranie. Pytał, jak mi minął dzień. Tylko że ja… ja też się zmieniłam. Przestałam mówić, że coś mi nie pasuje, że marzę o ciszy, że lubię soboty bez planu, że książka i kubek ziołowego naparu to dla mnie najlepszy wieczór. Bartek tego nie rozumiał, a ja nie protestowałam. W sumie, po co? Wydawało mi się, że to niewielka cena za spokój.

Reklama

Nasza podróż poślubna do Rzymu miała być „naszym nowym początkiem”. Włoskie lato, cappuccino w cieniu cyprysów, wieczory z winem na tarasie. Miałam nadzieję, że może wtedy znajdziemy ten wspólny rytm. Już w samolocie pojawił się pierwszy zgrzyt. Ja wyjęłam książkę, a Bartek zapytał, czy możemy przedyskutować plan zwiedzania. Wziął mapę, zaczął wypisywać, co chcemy zobaczyć. Ja kiwnęłam głową, zamknęłam książkę. Poczułam, że coś zaczyna się otwierać. I nie była to miłość. Ale jeszcze nie miałam tej siły, by zawalczyć o siebie.

Próbowałam zapanować nad emocjami

Wyszliśmy z apartamentu wcześnie, była ósma rano, a Rzym dopiero przeciągał się leniwie w słońcu. Marzyłam o cappuccino w małej kawiarni i kilku stronach książki, zanim ruszymy na podbój miasta. Bartek miał jednak inny plan. Chciał od razu zobaczyć Koloseum, Forum Romanum, Schody Hiszpańskie. W jego oczach widziałam ekscytację, jakby to była jakaś gra, wyścig.

– Zaczniemy od Piazza Navona, potem zobaczymy, jak się wyrobimy – powiedział, przeglądając mapę w telefonie. – Wiesz, że o jedenastej robi się tam tłum? Trzeba zdążyć przed.

Może byśmy usiedli na chwilę, wypili kawę... – zaproponowałam cicho.

– Kawę? Szkoda czasu. Po co lecieć do Rzymu, żeby siedzieć w kawiarni?

Westchnęłam, ale nie odpowiedziałam. Szliśmy dalej, a ja czułam, jak coś we mnie gaśnie. Na placu było pięknie. Fontanna Czterech Rzek lśniła w słońcu, a powietrze pachniało kawą i spalinami skuterów. Właśnie wtedy zatrzymaliśmy się i on spojrzał na mnie z lekką irytacją.

– Ty w ogóle masz ochotę coś zwiedzać? Bo mam wrażenie, że jesteś tu za karę.

– Nie jestem – powiedziałam, ale nie byłam przekonana do własnych słów.

– Naprawdę? Bo wiesz... Czuję, jakbym był tu z koleżanką z pracy, a nie z żoną – rzucił i odszedł kilka kroków dalej, udając, że czyta tabliczkę informacyjną.

Stałam tam chwilę, próbując zapanować nad emocjami. On nie widział, że w mojej głowie trwała burza. Jak to możliwe, że po tylu miesiącach nie wiedział, że poranki są dla mnie świętością? Że zaczynam dzień powoli, że dźwięki, ludzie, rozmowy – to wszystko musi przyjść stopniowo? Zamiast wyjaśniać, zamilkłam. Po prostu przestałam mówić. Nie miałam siły. Nie chciałam znów być tą, która coś wyjaśnia, tłumaczy, dopasowuje się. Patrzyłam na fontannę, na turystów robiących zdjęcia, na parę całującą się na ławce. I myślałam tylko o jednym – że w tej podróży nie ma miejsca dla mnie takiej, jaką naprawdę jestem. Że stoję obok i jestem przezroczysta.

Zamarłam

Siedzieliśmy na kamiennych schodkach przy fontannie, otoczeni przez turystów rzucających monety przez ramię. Bartek trzymał plastikowy kubek z espresso, ale nie pił. Patrzył gdzieś w przestrzeń, ja udawałam, że robię zdjęcie. Milczeliśmy już od godziny.

Może wyskoczymy do knajpki? – zaproponował nagle, jakby chciał odbić się od tej ciszy, która zaczęła między nami rosnąć jak mur.

Nie teraz – odpowiedziałam krótko, bez emocji.

Prychnął i odstawił kubek na ziemię.

– No jasne. Bo wszystko musi być według jakiegoś twojego planu, prawda? Nigdy nie potrafisz po prostu… być. Spontanicznie. Na luzie.

Bo ty ciągle coś musisz. Widzieć, robić, odhaczać. Czuję się, jakbym grała w filmie, w którym nie dostałam scenariusza – powiedziałam.

Może wcale nie powinniśmy byli się pobierać – odparł ostro.

Zamarłam. W jednej sekundzie wszystko ucichło – fontanna, rozmowy wokół, ptaki nad placem. Spojrzałam na niego, ale nie potrafiłam już nic powiedzieć. Wiedziałam tylko, że te słowa zostaną ze mną już na zawsze.

Nie mogłam opanować łez

Nie wracaliśmy razem. Ja poszłam piechotą, on wziął taksówkę. Gdy dotarłam do apartamentu, drzwi były otwarte, a Bartek siedział na kanapie z telefonem w ręku. Nawet na mnie nie spojrzał. Minęłam go bez słowa i zamknęłam się w łazience. Zamek kliknął z przesadnym hałasem. Siedziałam na zimnych kafelkach, oparta plecami o drzwi. Czułam, jak gorące łzy ciekną mi po policzkach, mimo że nie chciałam płakać, to nie umiałam już powstrzymać tej fali. W pewnym momencie usłyszałam jego kroki. Chodził w tę i z powrotem po salonie, a potem zapadła cisza. Dopiero po kilku minutach usłyszałam jego głos.

– To nie ma sensu – powiedział cicho. – Zarezerwowałem lot powrotny. Jutro rano.

Nie odpowiedziałam. Przyciskałam dłonie do ust, żeby stłumić dźwięk szlochu. Po chwili znów się odezwał, tym razem wyraźniej.

Nie znam cię. I chyba nigdy nie chciałaś mi się pokazać naprawdę. Zawsze byłaś… za szkłem. Miła, uprzejma, ale jak duch.

Przymknęłam oczy. Każde jego słowo wbijało się we mnie jak cierń. Może miał rację. Może za bardzo się chowałam. Może nie byłam gotowa, żeby ktoś mnie widział naprawdę. Ale przecież on nigdy nawet nie zapytał, co widzę przez to szkło. Po prostu zakładał, że wszystko jest dobrze. Nie odpowiedziałam. W środku czułam, jak pękam. Coś się skończyło i wiedziałam, że już nie będzie powrotu.

Nie żałowałam

Minął tydzień. Wróciłam do Warszawy w środku nocy, z lotniska pojechałam prosto do mieszkania, które wynajmowaliśmy jeszcze przed ślubem. Bartek poleciał do Krakowa, do swoich rodziców. Nie dzwoniliśmy. Nie pisaliśmy. Cisza między nami była inna niż tamta przy rzymskiej fontannie. Ta była chłodna, jak między znajomymi, którzy przypadkiem spotkali się w pociągu i nie mają sobie nic do powiedzenia. Po kilku dniach dostałam od niego maila. Krótki, bez zbędnych słów.

„Myślę, że to była pomyłka”.

Telefon zadzwonił późnym wieczorem. Odruchowo spojrzałam na ekran – Bartek.

– Cześć – powiedział cicho. – Chciałem usłyszeć twój głos.

– Już nie jesteśmy parą. Nie musisz się tłumaczyć – odpowiedziałam spokojnie.

– Wiem. Ale chciałem podziękować. Za to, że próbowałaś. Za wspólny czas.

– Nie żałuję – przyznałam. – Po prostu zrozumiałam, że zasługujemy na coś więcej niż kompromis.

Zamilkł na chwilę.

– Masz rację. I życzę ci, żebyś kiedyś spotkała kogoś, kto będzie znał twój rytm poranka lepiej niż swój własny.

Rozłączyliśmy się bez emocji. Ale ja długo jeszcze siedziałam w milczeniu. Nie było we mnie już gniewu. Została tylko melancholia.

Ewelina, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama