„Nasze małżeństwo wisiało na włosku, cały czas się kłóciliśmy. To teść sprawił, że znowu jesteśmy kochającą rodziną”
„Kiedy ty wreszcie dorośniesz? – słyszałem od żony i moich rodziców. Tylko teść akceptował mnie bez żadnych warunków wstępnych”.

- Mirek, 45 lat
Lubiłem teścia i chyba tylko dlatego zdecydowałem się pojechać tamtego roku na jego grób. Małgosia postanowiła, że zrobimy to tydzień wcześniej, żeby ominąć tłok na drogach i bezpiecznie przejechać pięćdziesiąt kilometrów, które dzieliły nas od jej rodzinnego miasteczka. Przygotowania nie obyły się bez kłótni i stale pogłębiającego się między nami napięcia.
Mówiąc szczerze, to w naszym małżeństwie iskrzyło od pierwszych chwil. I to nie do końca erotycznie. Nawet w dniu ślubu Małgosia oświadczyła ze łzami w oczach, że nie chce tego związku. To była moja wina. Wieczór kawalerski przeciągnął się na kawalerski ranek i przedpołudnie. Ledwo zdążyłem na własny ślub i, nie ukrywajmy, składając małżeńską przysięgę wciąż byłem na małym cyku.
Jeszcze jako narzeczeni kilka razy ze sobą zrywaliśmy. Ale im mocniej chcieliśmy od siebie odejść, tym silniej coś nas ku sobie ściągało. Jak to mówią, razem nam było źle, a bez siebie jeszcze gorzej.
Po ślubie nie było lepiej. Stale wybuchały między nami kłótnie i niesnaski. Za każdym też razem słyszałem, że wszystkie domowe niepokoje wynikają z mojego luzackiego charakteru. „Kiedy ty wreszcie dorośniesz?” – słyszałem od żony i moich rodziców. Tylko mój teść akceptował mnie bez żadnych warunków wstępnych.
– Zawsze chciałem mieć córkę i syna – usłyszałem od niego w czasie wesela. – Małgosia jest tym jednym wymarzonym dzieckiem, a ty drugim. Może stąd te kłótnie, że każde z was chce dominować nad partnerem. W końcu oboje jesteście spod znaku Lwa. Musi iskrzyć. Rozumiem to, z moją świętej pamięci żoną też spokojnego życia nie mieliśmy. Ale jak myśmy się kochali!
Tak, niektóre pary rozkwitają w konfliktowym związku, ale my coraz bardziej byliśmy zmęczeni nieustającą walką. No i w pewnym momencie wydało się nam, że więcej zaczyna nas dzielić niż przyciągać.
Tamtego dnia, tydzień przed Wszystkich Świętych, przyjechaliśmy do dawnego domu teściów późnym popołudniem. Przewietrzyliśmy pomieszczenia, włączyliśmy gaz i wodę. Małgosia nie chciała sprzedawać mieszkania. Mówiła, że, po pierwsze, tu tkwią jej najlepsze wspomnienia, a po drugie, że jak w końcu będzie miała mnie dość, to tu zamieszka. Nie lubiłem, jak tak gadała.
Mówią, że jak kopiesz, to się w końcu dokopiesz…
Następnego dnia zamierzaliśmy iść na cmentarz. Jednak przy kolacji wybuchła między nami awantura. Małgosia znów miała do mnie pretensje, że jestem nieodpowiedzialny i że zachowuję się jak student.
– Kupujesz książki, płyty, gry komputerowe. Nie jesteśmy bogaczami, musimy oszczędzać.
– Niby na co?
Zacisnęła wargi.
– Jesteśmy małżeństwem. Chciałabym, żebyśmy byli rodziną… – powiedziała. – Ale z twoim nastawieniem… – pokręciła głową. – Wiesz co, mam dość. Jutro sama pójdę na grób taty.
Wkurzyłem się.
– Nie, to ja mam dość. Nie chcesz mnie tu? Wspaniale. Wracam do Poznania i jak tylko dojadę do domu, piszę pozew rozwodowy – rzuciłem wściekłym głosem.
Kiedy podrywałem się zza stołu, mój wzrok powędrował w stronę stojącego w rogu zegara. Teść był zegarmistrzem, dbał o jego mechanizm jak nikt, a zegar był tak dokładny, że podobno odmierzał czas niemal co do sekundy. Na cyferblacie była godzina dwudziesta dwadzieścia dwie.
W przedpokoju złapałem płaszcz, kluczyki do samochodu, trzasnąłem za sobą drzwiami i wyszedłem na ulicę. Wsiadłem do auta i ruszyłem w drogę powrotną do Poznania. Wydostałem się na szosę i zobaczyłem kierunkowskaz „Poznań 50 km”. A że na trasie prowadzone były roboty drogowe, skazany byłem na krążenie objazdami. Jechałem, kierując się znakami prowadzącymi mnie przez siedmiokilometrową obwodnicę. Pół godziny później dotarłem na rogatki jakiegoś miasteczka. Byłem pewien, że kiedy przez nie przejadę, już prostą drogą dojadę do domu.
Jakież było moje zdziwienie, gdy znalazłem się na znanym mi rynku przed domem teściów. W oknach mieszkania paliły się światła. Więc Małgosia nie poszła jeszcze spać. Wtedy po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, kto jest winien wojnom, które toczyłem własną żoną.
– To nie moja wina – stwierdziłem z głęboką pewnością.
Wrzuciłem bieg, docisnąłem gazu. Kiedy tym razem znalazłem się na objeździe, postanowiłem z uwagą przypatrywać się strzałkom i drogowskazom, żeby nie zboczyć tak jak poprzednio. Po kwadransie byłem pewien, że wreszcie wydostałem się z labiryntu zjazdów i rozjazdów i wreszcie dojadę do domu. A jednak pół godziny później znów znalazłem się na rynku przed domem teściów. Ki diabeł?
W tamtej chwili już całkowicie minęły mi nerwy, które doprowadziły do kłótni, wybuchu gniewu i mojego wyjścia. Zacząłem być po prostu zmęczony.
Zatrzymałem auto przy krawężniku i na chwilę oparłem głowę na kierownicy. Wtedy usłyszałem w głowie cichy szept mojego drugiego „ja”: – Kto jest winien wojnom, które toczysz z własną żoną? O co w rzeczywistości w nich chodzi?
– Nie wiem, o co chodzi babom. Ale to nie moja wina – mruknąłem, tyle że jakby mniej pewnie, i znów ruszyłem w drogę.
Prawdę mówiąc, nie chciałem się zagłębiać w przyczyny naszych małżeńskich problemów. Wiecie – jak kopiesz, to się w końcu dokopiesz. I nie zawsze znajdziesz wymarzony skarb.
Wrzuciłem bieg i dodałem gazu. Tym razem postanowiłem jechać na około i zamiast w prawo, pojechałem drogą w przeciwnym kierunku. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów zamierzałem skręcić w bok i, nadrabiając drogi, objechać drogowy labirynt z przeciwnej strony.
Droga wydawała się prosta. Jechałem sam, nie natknąłem się na ani jeden samochód. Miałem nadzieję, że nie śpiesząc się, dojadę przed północą do domu. Zerknąłem na zegarek, ciekaw, jak dużo czasu zabrało mi to kręcenie się w kółko. Okazało się jednak, że mój zegarek zatrzymał się na godzinie dwudziestej dwadzieścia dwie. Dopiero po chwili skojarzyłem, że identyczną godzinę wskazywał stojący w rogu pokoju zegar, gdy wybiegałem z mieszkania teściów.
Teść uśmiechał się do mnie z tego zdjecia!
Na horyzoncie zamajaczyły przedmieścia. Ponieważ jechałem osiemdziesiątką, zwolniłem, żeby jakiś przyczajony policjant nie wlepił mi mandatu. Pięć minut później zorientowałem się, że jestem na znanym mi rynku i znowu mijam dom teściów! W tej sekundzie zrozumiałem, że coś jest nie tak. Jak to możliwe, że trzykrotnie wróciłem w to samo miejsce? No i ten zegarek, który się popsuł dokładnie w chwili, gdy opuściłem Małgosię.
Zaparkowałem samochód przy krawężniku. A jeśli to jakiś znak, że powinienem wrócić do żony? Postanowiłem iść na górę. Najwyżej wyrzuci mnie z mieszkania.
– Powiedz od razu, że chcesz do niej wrócić, i tyle – warknąłem sam na siebie.
Jednocześnie pomyślałem, że wcale tak nie myślę, ale ten drugi, zły i niereformowalny zakapior nadal judził i podsuwał złe rozwiązania.
– Zamknij się i już więcej się do mnie nie odzywaj – burknąłem złym głosem.
Nagle uświadomiłem sobie, że nie zniósłbym świadomości, że mojej ukochanej coś się przytrafiło. Skąd mi przyszła do głowy taka myśl? Gnany niepokojem, wbiegłem do bramy, a potem schodami na pierwsze piętro. Drzwi były uchylone. Najwyraźniej jak za sobą nimi trzaskałem, zamek odskoczył, a Małgosia się nie zorientowała. Wszedłem do środka.
– Małgonia?! – zawołałem, lecz nie odpowiedział mi żaden głos.
Wszedłem do dużego pokoju, ale tam nie znalazłem żony. Kiedy otworzyłem drzwi do sypialni zobaczyłem, że Małgosia leży na podłodze. Podbiegłem do niej, potrząsnąłem za ramię, ale była nieprzytomna. Zadzwoniłem po karetkę. Dziesięć minut później przy żonie klęczał lekarz. Ambulans zabrał ją do pobliskiego szpitala. Kiedy miałem za nim wybiec z domu, zerknąłem na zegar. Jego wahadło miarowo wychylało się w prawo i lewo, a na cyferblacie wskazówki pokazywały godzinę dwudziestą pierwszą. To niemożliwe, przecież co najmniej trzy godziny kręciłem się po drogach wokół miasteczka!
Odruchowo zerknąłem na zegarek na ręku. Wskazywał identyczny czas. Wtedy dostrzegłem wiszące na ścianie zdjęcie teścia, który uśmiechał się z niego jakby w dwuznaczny sposób.
Kiedy dojechałem do szpitala, dowiedziałem się, że żona odzyskała przytomność. Wyszła do mnie lekarka. Dowiedziałem się, że omdlenie musiało być wywołane jakimś bardzo silnym przeżyciem emocjonalnym.
– Na pana miejscu nie narażałabym żony na podobne jazdy – stwierdziła lekarka. – W końcu czwarty miesiąc ciąży do czegoś zobowiązuje.
Ciąża? Będę ojcem? Przyznaję, że to był dla mnie szok… Ale kiedy minął, zalała mnie nagła fala radości i czułości. I kiedy czekałem w szpitalu na chwilę, gdy będę mógł zobaczyć żonę, wreszcie uczciwie przyznałem, że to ja byłem winny. Małgosia co jakiś czas powtarzała mi, że czas, bym dorósł do nowego życia i nowych obowiązków. Fakt, chciałem przedłużyć sobie młodość i broniłem się nogami i rękami przed staniem się osobą dorosłą, czyli odpowiedzialną. Ale teraz nie miałem wyboru. Co więcej – chciałem tego.
Krystian ma teraz dziesięć lat i co roku jeździ z nami na grób dziadka. Nigdy nie powiedziałem Małgosi o moim samochodowym krążeniu w labiryncie szos. To taka moja oraz teścia tajemnica.