Reklama

Sypał śnieg, a ja nie miałam parasola, czapki ani nawet porządnej kurtki z kapturem. Wyszłam z domu w starym płaszczu o kroju szlafroka. „Że też akurat teraz musiało mi się zachcieć lodów…”.

Reklama

– Przepraszam, poświęci mi pani chwilkę? – starsza kobieta zaczepiła mnie, gdy odstawiałam wózek pod sklepem.

Kupić pani coś do jedzenia? – zareagowałam automatycznie, choć otulona w kraciasty szal siwiuteńka postać nie przypominała żebraczki.

– Nie, dziękuję. Nie zaczepiam każdego, kto wychodzi ze sklepu. Czekałam na panią – wytłumaczyła spokojnym tonem. – Wiem, że jest pani wróżką.

Poczułam się niezręcznie

– Widzi pani, dziś nie pracuję. Jest niedziela. Do tego wczoraj byłam na imprezie karnawałowej i… Nie jestem w formie.

Zobacz także

Patrzyłam, jak ciężkie płatki opadają na siwe kosmyki i pokrytą zmarszczkami twarz. Kobieta stała nieruchomo. Otulona wiatrem, przyprószona śniegiem, skamieniała w oczekiwaniu. Spokojna i pewna.

– To dla mnie bardzo ważne. Nie zajmę wiele czasu. Ot, tyle co droga ze sklepu do pani domu. Proszę!

– To tak nie działa. Nie udzielam porad na ulicy. Nie wróżę pod sklepem. Klienci umawiają się na wizytę, przychodzą do mojego mieszkania i tam dopiero odbywa się profesjonalny seans.

– Wiem. Obiecuję, że jak tylko listonosz przyniesie emeryturę, umówię się na normalne spotkanie. Ale to będzie dopiero za kilkanaście dni. Nie wytrzymam do tej pory. Józef nie wytrzyma! – w oczach starszej pani błysnęły łzy.

– Józef? – zapytałam odruchowo.

Już wiedziałam, że się nie wyplączę. Okazałam zainteresowanie, weszłam w relację i nie mogłam tego przerwać. Zresztą, czyż nie takie było jedno z noworocznych postanowień? Obiecałam sobie, że będę pomagać potrzebującym. Wykorzystam dar, który dostałam od losu.

– Kim jest Józef?

– Józef był moim mężem przez 53 lata. Niestety, rok temu umarł. Pochowałam go nad jeziorem, bo tak sobie życzył. Na malutkim cmentarzyku w jego rodzinnych stronach… – wyjaśniła kobieta.

– Spoczywają tam rodzice i brat Józia. Pewnie i ja niebawem do nich dołączę.

Tęskni pani? – zauważyłam, że jej twarz przybrała smutny wyraz.

– Bardzo. Zwłaszcza że nie mogę go zbyt często odwiedzać. W moim wieku podróż to spore wyzwanie. Muszę liczyć na dzieci, a one nie mają czasu. Ostatnio byłam u Józefa na Wszystkich Świętych. Uprzątnęłam pomnik, zapaliłam znicze. Posiedziałam przy nim, ile mogłam. Potem syn odwiózł mnie do domu. Przez kilka tygodni byłam spokojna. Jednak na początku grudnia coś się zaczęło dziać.

– Co? – otrzepałam z kołnierza zamarzające płatki; temperatura wyraźnie zaczęła spadać.

– Coś z Józefem.

– Przecież mąż nie żyje.

– Józef umarł, ale nie odszedł. On by mnie nigdy nie zostawił. Po prostu jego ziemski czas dobiegł końca. Na szczęście istnieje życie po śmierci. Wierzę w nie i mam dowody. Józef odwiedza mnie we śnie. Nigdy się na długo nie rozstawaliśmy, więc… No, rozumie pani?

– Śmierć niewiele zmieniła.

– No właśnie. Byliśmy bardzo zżytym małżeństwem, bardzo się kochaliśmy, rozumieliśmy… 50 lat zleciało jak z bicza strzelił. A potem Józio zachorował. Byłam przy nim do końca. Umarł u mojego boku. W nocy. A mówię to pani, bo… Myślę, że rodzaj śmierci ma związek z tym, co się teraz dzieje.

Ruszyłyśmy w stronę mojego domu.

Staruszka wzięła mnie pod rękę.

– Na co zmarł pani mąż?

– To był zawał. Józio chorował na serce. Męczyły go duszności. Wiedziałam o tym. Od lat brał leki. Dbałam o jego dietę, pilnowałam, żeby się nie przemęczał ani nie stresował. A mimo wszystko pewnej nocy serce Józia przestało bić. Nie muszę pani mówić, co wtedy przeżyłam. Jednak wkrótce po pogrzebie mąż przyszedł do mnie we śnie. Powiedział, że wreszcie nie cierpi. Nic go nie boli i jest spokojny. Ja też poczułam ulgę. Z czasem przywykłam do samotności za dnia. Czekałam na rzadkie okazje, by pojechać do męża na cmentarz. No i pozostawały nam wspólne noce. We śnie mąż rozmawiał ze mną, kładł się obok, czasem trzymał mnie za rękę. Czułam jego obecność i… miłość, która wciąż trwała. Tak było aż do początku grudnia. Wtedy coś się stało. Józio zrobił się markotny. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale… Miałam wrażenie, że znów zaczęła go męczyć choroba. Ta sama, na którą zmarł.

– Proszę mówić dalej, poczekam – doszłyśmy na róg ulicy, przy której mieszkałam.

Śnieg przestał sypać, a ja nie czułam już chłodu.

Historia miłości, której śmierć nie zdołała przerwać, rozgrzała moje serce

– Józio cierpi. Wiem o tym. Coraz częściej ma napady duszności. Bardzo kaszle i jest taki słaby. Gdy chwytam jego dłoń, czuję chłód. Tak jakby śnieg wdarł się pod płytę nagrobną. To głupie. Pewnie myśli pani, że mam starczą demencję… Że z rozpaczy pomieszało mi się w głowie. Dzieci tak uważają! Nie chcą słuchać, co do nich mówię.

I… Nie chcą mnie zawieźć na Mazury. Synowa kazała mi poczekać do wiosny.

– Kiedy ostatnio śniła pani o mężu?

– Wczoraj. Ale Józio przyszedł tylko na chwilę. Nie chciał się położyć obok mnie. Mówił, że się dusi. Że ciężar, który czuje na piersiach, jest nie do zniesienia – po bladych policzkach staruszki pociekły łzy. – Dziś w nocy wcale go nie było. Śniła mi się za to teściowa. Miała pretensje, że nie dbam o Józia. A przecież zawsze podkreślała, że jestem idealną żoną. Coś musiało się stać. Rozumie pani? – koścista dłoń zacisnęła się na mojej ręce.

W jednej chwili mignęła mi przed oczami setka obrazów. Lodowe puzzle złożyły się w całość. Dotarło do mnie, co powinnam zrobić. „Mam dar. Dostałam go od losu po to, by pomagać innym”.

Czy chce pani teraz do niego pojechać? – zapytałam. – Pójdę tylko po kluczyki do samochodu. I zostawię w domu zakupy – wskazałam na siatkę.

– Zrobi to pani dla mnie? – w jej oczach ujrzałam wdzięczność, ale także bezgraniczną miłość, ból i strach.

– Mówiła pani, że to Mazury. Jaka miejscowość dokładnie?

Po trzech godzinach jazdy byłyśmy na miejscu. Styczniowy dzień, chociaż coraz dłuższy, właśnie dobiegał końca. Majestatyczne wierzchołki świerków tonęły już w mroku, gdy zaśnieżona ścieżka doprowadziła nas do cmentarnej bramy. Położona na skraju wsi nekropolia nie zasługiwała na tak szacowną nazwę.

Kilkadziesiąt grobów zajmowało obszar nie większy niż parking przed osiedlowym sklepem.

Spojrzałam na towarzyszkę podróży. Na jej twarzy malowało się pełne napięcia oczekiwanie. Poprosiłam, by szła przodem. Śnieg leżący na pomnikach i usypanych z ziemi mogiłach rozświetlał mroźnym blaskiem cały cmentarz. Na wszelki wypadek wymacałam w kieszeni telefon. Zainstalowana w nim latarka była jedynym sztucznym źródłem światła, na jakie mogłyśmy liczyć.

W zasadzie, jadąc tu, wiedziałam, czego się spodziewać. Poczułam to w chwili, gdy dłoń staruszki splotła się w uścisku z moją ręką. Dlatego, zamiast spędzić resztę dnia z książką i pudełkiem ulubionych lodów w ręce, zdecydowałam się na szaleńczą eskapadę. A teraz, po trzech godzinach, miałam ją przed sobą. Złamaną sosnę. Jej pęknięty konar leżał na grobie Józefa.

– Mój Boże – jęknęła staruszka. – To ona cię tak dusiła, kochanie…

Wspólnymi siłami usunęłyśmy z pomnika zwalone drzewo. Niestety, płyta nagrobna nie wytrzymała jego naporu. Lodowe kryształki wypełniły pęknięcie niczym zakrzepła krew otwartą ranę. Ostatkiem sił powstrzymywałam wzruszenie. Pomyślałam o leżącym kilkadziesiąt centymetrów niżej Józefie.

– Same nic więcej nie wskóramy – powiedziałam, odwracając wzrok i ostentacyjnie otrzepując rękawice. – Trzeba znaleźć kamieniarza. Być może da się to skleić. Zna pani jakiś zakład w okolicy?

– To moje dzieci zajmowały się pogrzebem… Zadzwonię do syna, jak tylko wrócimy do domu. Najważniejsze, że drzewo już go nie przygniata. Nie wiem, jak pani dziękować, jest pani aniołem!

– Nie ma sprawy. Cieszę się, że mogłam pomóc. Ale… Proszę poczekać. Muszę do lasu. Tylko na chwilkę.

Wyjęłam z kieszeni komórkę i, przyświecając nią sobie, weszłam w świerkową gęstwinę. Szukałam na ziemi, pod drzewami. Ostatecznie jednak zdecydowałam się ułamać kilka świeżych gałązek. Wróciłam z nimi na grób Józefa.

Reklama

To do czasu, aż znajdzie pani kamieniarza – powiedziałam, okrywając igliwiem pękniętą płytę. – Będzie mu cieplej.

Reklama
Reklama
Reklama