Reklama

Czasem myślę, że gdyby nie działka, to już dawno by mnie nie było. Nie, nie mówię tego dramatycznie. Raczej... realistycznie. Każdy potrzebuje jakiegoś azylu, miejsca, gdzie może zdjąć buty, odetchnąć i przestać udawać, że wszystko w porządku. Dla mnie tym miejscem jest mój kawałek ziemi pod miastem. Działka odziedziczona po wujku, na której od kilku lat sadzę, pielę, przycinam i piję kawę pod jabłonią. Mój prywatny raj.

Reklama

Mam tam wszystko, czego potrzebuję – krzywo przycięty żywopłot, ławkę z obdrapaną farbą i nieco kapryśną pompę do wody, która czasem rzęzi jak stary silnik, ale działa. Wstaję rano, zakładam stare spodnie z plamą po kawie, której już nie da się wyprać, i ruszam na grządkę. Chwasty nie pytają o nastroje – rosną zawsze. Ptaki śpiewają, umilając dłubanie w ziemi. I przez chwilę wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Dla takich momentów warto żyć.

Jest tylko jeden zgrzyt. Coś, co niczym zadra pod paznokciem nie daje mi spokoju. Zapach. A właściwie – smród. Pani Genowefa, sąsiadka zza płotu, z uporem maniaka nawozi swój ogródek końskim łajnem. – Końskie złoto – tak mówi z dumą. Ja mówię: – Końska tragedia. Zwłaszcza jak wiatr wieje od zachodu.

Nie chcę się kłócić. Nie mam w sobie tej zadziorności, co niektórzy. Wolę przemilczeć, zagryźć zęby, udawać, że nie czuję. Ale kiedy aromat końskich odchodów wdziera się pod jabłoń, przerywa moje poranne rytuały, rozbija ciszę... coś we mnie się buntuje. Czuję, że z każdym dniem rośnie we mnie frustracja. Cicha. Ale prawdziwa.

I chociaż wciąż jeszcze siedzę na ławce i piję kawę, to coraz częściej ta kawa smakuje jak gorzki kompromis.

Nie mogłam znieść tego odoru

To był jeden z tych poranków, które powinny pachnieć mokrą trawą, kawą i ciepłą ziemią po nocnym deszczu. Słońce przemykało między liśćmi jabłoni, światło miało ten złoty, łagodny odcień, jakiego nie ma nigdzie indziej niż tu, na działce. Usiadłam jak zawsze na ławce, z kubkiem w dłoniach. Już miałam wziąć pierwszy łyk, kiedy powietrze przeciął znajomy zapach. Uderzył we mnie całą siłą – ciężki, duszący, słodkawo-mdły. Nawóz.

Nie mogłam nawet udawać, że to nie to. Ten zapach był zbyt charakterystyczny. Rozejrzałam się. Pani Genowefa właśnie rozrzucała coś przy pomidorach. Energiczna jak zwykle, ubrana w kolorowy fartuch, który chyba pamiętał czasy Gierka, z chustką zawiązaną pod brodą. Zamachała do mnie ręką i zawołała z entuzjazmem:

Końskie złoto! Nic tak nie działa na pomidory!

Skinęłam głową, starając się uśmiechnąć. Trzymałam kubek przy ustach, ale nie mogłam już pić. Przełknęłam ślinę zamiast kawy i odpowiedziałam, siląc się na uprzejmość:

– Oczywiście… na pewno to działa.

Odwróciłam wzrok. Bałam się, że jeśli jeszcze raz spojrzę na tę kupkę obok jej grządek, to nie utrzymam kamiennej twarzy. Czułam, jak coś we mnie się zaciska. Przecież próbowałam. Miesiąc temu, między zdawkowym „dzień dobry” a rozmową o suszy, wspomniałam, że są teraz świetne nawozy bezzapachowe, takie z mikroorganizmami, bardzo nowoczesne. Uśmiechnęła się, pokiwała głową i powiedziała:

– A co może być lepszego niż to, co naturalne? Konie wiedzą, co dobre!

I tyle. Wtedy uznałam, że nie ma sensu drążyć. Ale dziś, kiedy kawa smakowała amoniakiem, a moje pomidory rosły w cieniu końskiego fetoru, zaczęłam zadawać sobie pytanie, jak długo jeszcze dam radę udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nie było.

Musiałam coś z tym zrobić

Wracałam wzrokiem do jej działki jak do miejsca zbrodni. Tak, wiedziałam, że to śmieszne. Że są gorsze rzeczy. Ale dla mnie to miejsce było jak świątynia, a ona wnosiła do niej coś, co burzyło spokój i porządek. A ja nie potrafiłam jej tego powiedzieć. Nie tak wprost. Bałam się, że ją urażę, że zrobi się nieprzyjemnie, że potem nie będziemy sobie mówić „dzień dobry”. Wolałam przemilczeć, udawać. Ale to milczenie zaczynało mnie dusić. Tak jak ten zapach.

Kupiłam neutralizator zapachów. Taki ekologiczny, bez chemii, bezpieczny dla roślin. Nikomu nic nie mówiłam. Schowałam opakowanie w torbie między słoikiem z ogórkami a książką o uprawie malin. Czekałam, aż Genowefa pójdzie do domu. Wtedy, z sercem bijącym jak przed kradzieżą, wyszłam za płot.

Rozsypywałam środek wzdłuż granicy działek, jakby od tego miało zależeć moje życie. Czułam się głupio. Dziecinnie. Ale inaczej nie mogłam. To był mój mały bunt. Mój sposób na wygraną bez otwartego konfliktu.

Następnego dnia, kiedy weszłam do ogródka, nie poczułam żadnej zmiany. Jedyne, co wyczułam, to znajomy odór gnojówki. Neutralizator nie zadziałał. Wyrzuciłam pieniądze w błoto. Poddałam się. Załamana usiadłam na stopniu i schowałam twarz w dłoniach.

Wtedy usłyszałam głos pani Genowefy, która wołała mnie zza płotu. Niechętnie podeszłam do furtki. Trzymała w rękach wiadro, z którego wystawały czerwone truskawki.

– Dzielę się, bo pani tak cierpliwie to znosi – powiedziała cicho. – Wiem, że śmierdzi. Ale inaczej nie umiem.

Zatkało mnie.

– Dziękuję… pachną… jak z dzieciństwa – odpowiedziałam, wdychając ich zapach.

I przez chwilę, naprawdę przez krótką chwilę, nie czułam już nawozu.

Nieoczekiwana przyjaźń

Od tamtej pory coś się zmieniło. Zapach końskiego nawozu wciąż pojawiał się w powietrzu, ale jakby łagodniejszy. Może mniej go dawała, może ja przestałam się tak na nim skupiać. A może te truskawki coś we mnie przełamały.

Co tydzień Genowefa przynosiła coś nowego – ogórki, marchew, jabłka z jej starej papierówki. Nie rozmawiałyśmy wiele. Nie musiałyśmy. Wymieniałyśmy się uśmiechami, zdawkowymi zdaniami o pogodzie. A jednak czułam, że to coś znaczy.

Zaczęłam planować prace w ogródku tak, by spotkać ją przy płocie. Czasem tylko zamieniałyśmy dwa słowa, czasem nic. Ale czekałam na to. Nawet ten smród przestał mnie tak drażnić. Jakby stał się częścią krajobrazu.

– Może czasem warto jednak trzymać język za zębami, żeby dać miejsce na to, co się pojawi – pomyślałam, patrząc na jej grządkę, pełną pomidorów jak z obrazka.

Byłam jej wdzięczna

Siedziałam pod jabłonią z koszykiem truskawek na kolanach. Nie były z mojej działki. To Genowefa przyniosła je rano, jakby to było coś najoczywistszego na świecie. Znowu nie mówiła wiele. Postawiła koszyk przy furtce, pomachała i zniknęła między grządkami. Pachniały intensywnie – jak te z dzieciństwa, które zbierałam z babcią, jeszcze zanim nauczyłam się pisać swoje imię.

Wzięłam jedną, ostrożnie, jakby miała zaraz zniknąć. Sok był słodki, lepki, rozlał się po języku i nagle wszystko zrobiło się ciche. Nawet ptaki jakby umilkły. Pomyślałam wtedy: to już nie jest tylko moja działka. To nasze miejsce. Pachnie... dziwnie. Ale dobrze.

Spojrzałam w stronę sąsiednich grządek. Genowefa klęczała przy cebuli, mówiła coś do kota, który leniwie przeciągał się na ścieżce. W tym momencie poczułam, że chcę jej powiedzieć: dziękuję. Tak po prostu. Za te truskawki, za to, że zauważyła, że coś mi przeszkadza, że nie udawała, że nic się nie dzieje.

Ale nie powiedziałam. Bo wiedziałam, że nie trzeba. Nasza cicha umowa już działała. Ona wiedziała. Ja wiedziałam. I to wystarczało.

Dokończyłam kawę. Miała posmak ziemi, owoców i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać. Wstałam, wzięłam konewkę. Pomidory trzeba było podlać.

I nawet jeśli pachniało nawozem, nie przeszkadzało mi to już. Pachniało życiem.

Barbara, 56 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama