Reklama

Wciąż dygotałam wewnętrznie po kłótni z mamą. Coraz ciężej żyło mi się z nią pod jednym dachem. Już dawno powinnam się usamodzielnić. Wynajęcie mieszkania z pewnością pociągnęłoby za sobą większe koszty, ale za to oszczędziłoby mi nerwów. Zaczynałam się dusić w domu rodzinnym. Dlatego tym razem nie zamknęłam się w swoim pokoju, tylko wsiadłam w auto i pojechałam przed siebie.

Reklama

I co ja mam z tobą zrobić?

Po jakichś trzydziestu kilometrach i impulsywnym wybieraniu drogi trafiłam na las, skręciłam w żwirowy trakt, przy którym kilkaset metrów dalej był parking. Zatrzymałam się i wysiadłam. Czułam nieodpartą potrzebę spaceru. Las był gęsty, ale pomiędzy drzewami biegła dróżka zdatna do wędrówki. Ruszyłam niespiesznie, oddychając głęboko i chłonąc kojącą atmosferę. Z każdym krokiem schodził ze mnie stres, a mięśnie wyraźnie się rozluźniały. Widać to prawda, że spacery po lesie działają jak balsam na skołatane nerwy. Zamierzałam zapuścić się jeszcze trochę głębiej w ostępy, a potem – już zrelaksowana – wrócić do domu. Tak by zdążyć przez zmrokiem.

Byłam już dość daleko od parkingu, gdy usłyszałam szelest w zaroślach. Jakieś zwierzę? Byle nie dzik, poczułam, że serce zaczyna mi coraz szybciej bić. Stanęłam bez ruchu i uważnie nasłuchiwałam. Coś kolorowego mignęło mi przed oczami, a po chwili było tuż za mną. Odwróciłam głowę i ujrzałam psa. Był rudy, średniej wielkości, i wesoło merdał ogonem.

Co ty tu robisz, mały? – Wyciągnęłam dłoń w kierunku kundelka.

W odpowiedzi szczeknął kilka razy i intensywniej zamachał ogonem.

– Aha.

Rozejrzałam się. Znajdowałam się w lesie, wokół żadnego człowieka. Skąd zatem wziął się tutaj ten psiak? Zerknęłam na zegarek.

– Cholerka, późno się zrobiło. Zaraz zacznie się ściemniać. Pora szybko wracać. Idziesz ze mną?

Kundelek znowu szczeknął i smyrgnął w zarośla.

No to pa, pozdrów pana! Albo panią! – rzuciłam za nim, po czym tą samą ścieżką, którą tu przyszłam, ruszyłam w stronę parkingu. Nieco się wiła, ale wolałam nie ryzykować drogi na skróty.
Za jednym z zakrętów czekał na mnie znajomy kundel-rudzielec.

– Hej, śledzisz mnie? – zaśmiałam się.

Psiak zaszczekał energicznie i odtąd mi towarzyszył. W swoim radosnym stylu. Obiegał mnie, podskakiwał jak na sprężynach i raz po raz odbijał się od moich nóg, robiąc obroty w powietrzu.

– Akrobata z ciebie! – serdecznie rozbawiona chwaliłam jego psie sztuczki.

Nawet się nie zorientowałam, kiedy dotarliśmy na parking. Podeszłam do auta, psiak razem ze mną. Wsiadłam do środka, on usiadł obok przednich drzwi i zamiatał żwir swoim ogonem. Uruchomiłam silnik, auto zamruczało, psiak, niewzruszony hałasem, dalej siedział i cierpliwie czekał.
Opuściłam szybę.

– I co ja mam z tobą zrobić? Dlaczego jesteś tu sam? Gdzie twój pan? – spytałam, jak gdyby pies mógł mi odpowiedzieć.

Najwyżej wystawi nas za drzwi

Przekrzywił tylko głowę i patrzył na mnie oczami jak kawałki czekolady, wciąż machając ogonem. A potem zaskomlał. Bardziej wymowny być nie mógł. Do pełni łapiącego za serce obrazka brakowało tylko, żeby zaczęło padać. Westchnęłam ciężko i wysiadłam z auta.

– Czyj ty jesteś, rudzielcu? Komu się zgubiłeś? Mogę cię, ot tak, zabrać?

Psiak szczeknął potwierdzająco.

– No to zróbmy tak. Dam ci wybór. – Otworzyłam tylne drzwi.

Psiak błyskawicznie zerwał się i wskoczył na tylną kanapę, gdzie umościł się, układając pysk na łapkach. Słodziak… Czyli wybór dokonany, jedziemy!

W tym samym momencie pomyślałam o mamie i mina mi zrzedła. Wiedziałam, że się nie zgodzi. Zawsze była przeciwna zwierzętom w domu. Jakimkolwiek. Nawet chomika nie pozwoliła mi trzymać. Poczułam zbierające się pod powiekami łzy. Niby byłam dorosła, a musiałam respektować mamine zakazy jak mała dziewczynka. Mogłabym decydować o takich rzeczach, gdybym mieszkała u siebie. No ale jest, jak jest. Trudno.

– Najwyżej matka wystawi nas oboje za drzwi i każe spać na wycieraczce – powiedziałam do psiaka. – Nie zostawię cię w lesie na pastwę losu, dzikich zwierząt, sideł, deszczu, nocy i straszydeł.

Czterdzieści minut później z duszą na ramieniu, sercem w gardle i psem w objęciach weszłam do domu. Postawiłam go na podłodze i zdjęłam płaszcz. Rudzielec zaczął obwąchiwać przedpokój, a potem wbiegł do salonu.

– Rudy! – krzyknęłam i pognałam za nim.

W salonie psiak odstawił wokół mojej skonsternowanej matki swój taniec.

Coś ty przywiozła? – fuknęła, zastygłszy w miejscu. Nawet nie drgnęła, gdy Rudy zainteresował się pomponem u jej kapcia.

Hm, jakoś nigdy nie pomyślałam, że mamina niechęć do zwierząt może wynikać z faktu, iż zwyczajnie się ich boi.

– Bez obaw, nic ci zrobi – powiedziałam, mając nadzieję, że tak właśnie jest, że w tego miłego, radosnego rudzielca nie wstąpi nagle przekorny, złośliwy diabeł.

– Znalazłam go w lesie, może komuś się zgubił, może ktoś go porzucił… Nie mogłam go zostawić… – Patrzyłam na mamę błagalnie, bezwiednie składając ręce jak do modlitwy.

I wtedy stał się mały cud. Mama pochyliła się i niepewnie dotknęła rudego łebka. Psiak podniósł na nią oczy, a potem polizał jej dłoń. Po raz pierwszy od dawna dostrzegłam przemykający po twarzy matki cień ciepłego uśmiechu.
Cud był mały, więc długo nie trwał.

– Może zostać, ale tylko na jedną noc. Jutro musisz go odwieźć.

– Dokąd?

– Nie wiem. Do schroniska, do weterynarza, do kogoś, kto zajmuje się takimi... znajdami – odparła, spoglądając na psiaka i znów nieznacznie się uśmiechając.

Mnie zaszkliły się oczy

Rudy miał w sobie coś niesamowitego. Nawet moja mama nie pozostała obojętna na jego urok. Tego wieczoru zasypiałam wtulona w miękką sierść. W ten sposób spełniło się jedno z moich dziecięcych marzeń. Rudy był jednak niespokojny i cicho popiskiwał. Może dlatego wpakował mi się do łóżka? Bo było mu smutno? Bo tęsknił?

Podrapałam go pocieszająco za uchem i obiecałam sobie, że go nie oddam. Rudy zostanie ze mną, choćbym miała się wyprowadzić. Może właśnie po to go znalazłam? Żeby w końcu podjąć decyzję i zacząć życie na własny rachunek. Wszak nic nie dzieje się bez przyczyny, prawda?

Obudziło mnie skomlenie i skrobanie. Otworzyłam oczy, ziewnęłam szeroko i powiedziałam do drapiącego w drzwi Rudego:

– Cześć. Najpierw mnie śledzisz, a teraz nie dajesz pospać, draniu. –

Uśmiechnęłam się do niego i wstałam bez dalszego ociągania się, choć była sobota i mogłam pospać nieco dłużej. Wyprowadziłam psa na spacer, a po śniadaniu zapakowaliśmy się ponownie do samochodu. Jeszcze nie przyznałam się mamie, że postanowiłam zatrzymać Rudego, ale wizyta u weterynarza była konieczna tak czy siak. Niech go obejrzy.

– Znalazłam go wczoraj w lesie, szedł za mną aż na parking – opowiadałam, przyglądając się, jak weterynarz ogląda Rudego, od ogona po zęby.

– Pies jest zadbany, ufny – orzekł. – Pewnie się komuś niedawno zgubił. Zresztą ma czip, więc zaraz sprawdzimy komu.

To niby była dobra wiadomość, ale mnie zaszkliły się oczy. Przywykłam już do myśli, że Rudy zostanie ze mną. W ciągu raptem kilkunastu godzin zdążyłam się do niego przywiązać, zakochać w uroczym rudzielcu… A teraz mam go oddać komuś, kto go zostawił, zgubił, porzucił? A jeśli wcale go nie szuka?
A jeśli szuka? Jeśli martwi się, tęskni i płacze? Jakieś dziecko…?

Czyli muszę go oddać. Oby w dobre ręce

Weterynarz odczytał mi dane adresowe z czipa. Zapisałem je sobie.

Odwiozę go jeszcze dziś – obiecałam, wychodząc z gabinetu.

Rudy chyba odbierał moje emocje, bo lizał mnie po twarzy i popiskiwał cicho. Jakby mówił: nie martw się, będzie dobrze.

On ułożył się na tylnej kanapie, ja usiadłam za kierownicą i wpisałam adres do GPS-u. Miły głos powiódł mnie w okolice, które wczoraj poznałam. Gęsty las szumiał przyjaźnie. Wysiadłam z auta i wypuściłam Rudego. Wystrzelił jak z torpedy. W okamgnieniu znalazł się na skraju lasu – i przystanął. Usiadł na tylnych łapach i spojrzał na mnie wyczekująco.

– Mam iść za tobą? Okej.

GPS zaprowadził nas w miejsce usytuowane z innej strony „wczorajszego” lasu, ale pies wiedział, dokąd iść. Wcale nie wyglądało, że się zgubił. Szedł jak po sznurku, a ja za nim. Po krótkiej wędrówce dotarliśmy na polanę porośniętą zieloną trawą. Stał na niej mały domek pokryty czerwoną dachówką. Nieopodal znajdował się staw, którego błyszcząca tafla odbijała promienie słońca. Mimowolnie zamrugałam powiekami, bo obrazek był zbyt bajkowy.

– Może mi się to śni…? – mruknęłam.

Rudy dopadł do pomalowanej na biało furtki. Skakał i drapał w jej deski, szczekając jak na alarm, ale taki radosny. Hej, hej, już jestem, wróciłem! Coś takiego.

Pan o miłym głosie i oczach jak kawałki czekolady

Drzwi domku otworzyły się szeroko i na progu stanął wysoki, postawny mężczyzna.

– Wiewiór! Gdzieś ty był, draniu? Gdzieś się szlajał?! – zawołał do psa. – Powinienem cię zlać czy przytulić? Ups… – zauważył mnie i lekko się zmieszał.

Ruszył ku furtce i wtedy dostrzegłam, że lekko utyka.

– Dzień dobry. Znalazłam wczoraj Rudego, znaczy Wiewióra w lesie. Weterynarz odczytał dane z czipa i… jesteśmy. Proszę się za bardzo na niego nie gniewać. Płakał w nocy za panem… – urwałam, bo zabrzmiało to cokolwiek intymnie.

Mężczyzna uśmiechnął się i zaczął dociekliwie wypytywać.

– Płakał? A skąd pani wie? Wpakował się pani do łóżka?

Zarumieniłam się.

– Przepraszam. To moja wina. Rozpuściłem go jak dziadowski bicz. Proszę – otworzył furtkę. – Zapraszam na mrożoną herbatę.

Powinnam odmówić. Obcy mężczyzna, dom na skraju lasu, tylko my dwoje i... pies, który właśnie był w siódmym niebie, bo ukochany pan czochrał czule jego futro. Pan o miłym głosie i oczach jak kawałki czekolady. Jaki kram, taki pan, czy jakoś tak.
Więc przyjęłam zaproszenie. Byłam zbyt ciekawa tego mężczyzny, mieszkającego w bajkowej scenerii, w leśnym domku nad jeziorem, przyjaźniącego się z psiakiem akrobatą o imieniu Wiewiór, który mnie tu ściągnął.

Usiedliśmy na ganku przy miętowej herbacie z lodem. Mięta była w zielonych listkach, świeżo rwanych. Milczenie między nami było ciut niezręczne, ale zarazem ekscytujące. Jak na pierwszej randce...

No i znowu się zarumieniłam z powodu własnych myśli. A on się uśmiechnął w taki sposób, jakby mi w tych myślach czytał.

– Ty draniu – przerwał ciszę, mówiąc do psa, warującego u jego nóg – martwiłem się, że w jakieś wnyki wpadniesz, że cię jakiś nadpobudliwy myśliwy ustrzeli, że cię samochód potrąci, a ty co? A ty się na podryw wybrałeś. W swaty się bawisz czy co? Nie gniewam się, z pięknym gościem do domu wróciłeś, naprawdę nie narzekam, ale szkoda, że nie uprzedziłeś, placek bym upiekł…

Matko! Dobrze, że na mnie nie patrzył, bo płoniłam się jak piwonia. A mimo tego chciałam, by dalej mówił te urocze brednie, by flirtował ze mną poprzez psa, by powiedział coś o sobie, czemu tu mieszka, czy sam, czemu utyka, co mu się stało, czy się tu schował, czy urodził, czy ma kogoś, czy może kogoś szuka…

Uniósł głowę i spojrzał na mnie. Był poważny, gdy mnie łagodnie skarcił:

– Powoli. Ja też mam wiele pytań

Normalnie aż mnie ciarki przeszły, a serce zabiło mocniej, szybciej. Zrobiło się niesamowicie i trochę strasznie, jak to w bajkach bywa. Powinnam uciekać?
Bez sensu. Nie po to przyjęłam zaproszenie, by teraz uciekać. W głębi łomoczącego jak szalone serca miałam przecież nieśmiałą nadzieję na taką właśnie magię, gdy pierwszy raz spojrzałam w te czekoladowe oczy.

Smakował jagodami i pachniał bzem

Tamtego wczesnego popołudnia tylko siedzieliśmy na ganku w ciszy, przy herbacie miętowej. Jeszcze z nikim nie milczało mi się tak wymownie i… tak namiętnie, bez dotykania, niewinnie, a jednak powietrze wokół nas zdawało się płonąć. Gdy cały lód się roztopił, a ja osuszyłam szklankę do dna, tylko listki mięty zostały, wstałam.

Odprowadzimy cię do samochodu – powiedział po prostu.

– Dobrze. Mogę kiedyś odwiedzić… – zawahałam się, jeszcze brakowało mi pewności – Rudego?

– Kiedy chcesz – on miał już tę pewność. – Będzie tu na ciebie czekać. Obaj będziemy.

I tak było.

Nasz pierwszy pocałunek był miękki jak sierść Rudego, smakował jagodami i pachniał bzem. Taki był początek mojego nowego życia. Mojej miłości, związku, wyprowadzki, lepszych relacji z mamą. Czasami się zastanawiam się, kto kogo znalazł wtedy w lesie: ja Rudego czy Rudy mnie? I czy to był przypadek, przeznaczenie, czy jakieś czary?

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama