Reklama

Czasem wieczorami leżę na kanapie, owinięta kocem i patrzę na jego profil oświetlony niebieskawym blaskiem z telewizora. On wtedy z przejęciem śledzi kolejne odcinki kryminalnych seriali, a ja... śledzę każdą sekundę ciszy między nami. Kiedyś nie mogliśmy się od siebie oderwać, teraz nie mogę go nawet dotknąć, by nie poczuć jego zniecierpliwienia. Niby jestem żoną, ale czuję się jak duch, który tylko snuje się po wspólnym mieszkaniu. Próbowałam rozmawiać, próbowałam uwodzić. Nic. Zaczęłam się zastanawiać, że może czas, żeby ktoś inny zobaczył, jak wyglądam bez koca.

Zimne wieczory pod jednym kocem

Zawsze myślałam, że po dziesięciu latach małżeństwa nadal będzie między nami żar. Może nie ten ogień z pierwszych randek, ale chociaż ciepło, które nie gaśnie. Tymczasem od miesięcy czułam tylko chłód – mimo że siedzieliśmy obok siebie. Wieczory wyglądały zawsze tak samo. On wracał z pracy, rzucał torbę, ziewał i odpalał telewizor. Ja podchodziłam, całowałam go w policzek, siadałam obok. Czekałam, że powie coś więcej niż:

– Jak tam w pracy?

– W porządku – odpowiadałam zawsze to samo, choć czasem wcale nie było. Czasem miałam ochotę się wyżalić, że znowu ktoś mnie wkurzył, że koleżanka z biura zwala na mnie swoje obowiązki. Ale nie. On już był „wciągnięty”. Leżał z nogami na pufie, pilot w ręce, oczy wlepione w ekran.

Któregoś dnia odważyłam się powiedzieć:

– Może pooglądamy razem coś lżejszego? Albo po prostu pogadamy?

– Skarbie, przecież jesteśmy razem. To nie wystarczy? – rzucił, nie odrywając wzroku od ekranu.

Nie. Nie wystarczało. Chciałam czuć jego dotyk, a nie jego łokieć wpijający mi się w bok. Chciałam czuć się kobietą, a nie współlokatorką. Zaczęłam zasypiać coraz później, leżąc w sypialni sama, z telefonem w ręku. Scrollowałam bez sensu, czasem czytałam o kobietach, które też przestały być „widzialne” dla swoich mężów. I wtedy w mojej głowie pojawiła się pierwsza myśl. A gdyby ktoś inny potrafił na mnie spojrzeć inaczej?

Wolał gładzić pilota niż mnie

Zawsze myślałam, że największym zagrożeniem dla małżeństwa są inne kobiety. Że to jakaś blondynka z pracy może ukraść mi męża. Tymczasem mnie męża ukradł... pilot. Ten sam, który wciskał z nabożnością, przeskakując między kanałami, jakby zależało od tego jego życie. Nawet jadł z nim w dłoni. Kiedyś jego dłoń gładziła moje udo. Dziś trzymała się pilota z siłą, jakby go ktoś miał wyrwać. Miałam wrażenie, że ten mały plastikowy przedmiot był z nim bardziej zżyty niż ja. Oglądali razem seriale, wiadomości, mecze. Ja mogłam co najwyżej podać herbatę i nie przeszkadzać.

– Chcesz herbaty? – zapytałam pewnego wieczoru.

– Jeśli ci się chce... – odpowiedział, nie odrywając wzroku od kolejnej strzelaniny na ekranie.

Przyniosłam dwie. Jedną postawiłam przed nim. Drugą wypiłam sama w kuchni. W ciszy. Patrzyłam w kafelki i pytałam siebie, jak to się stało, że jesteśmy obok siebie, ale już nie razem? Przecież nie zdradził mnie, nie krzyknął, nie uderzył. Po prostu... przestał mnie widzieć. Tydzień później kupiłam nową bieliznę. Czerwona, koronkowa, z paseczkami na udach – taką, jakiej nigdy wcześniej nie miałam. Weszłam do salonu, opierając się o framugę. On leżał na kanapie, oczy wlepione w ekran.

– I jak? – zapytałam, robiąc krok bliżej.

– Yhm... fajnie... poczekaj, końcówka odcinka – mruknął.

Odwróciłam się i wróciłam do sypialni. Zgasiłam światło, zdjęłam bieliznę, schowałam ją na dno szuflady. Już wiedziałam, że to nie ja jestem tu nieatrakcyjna. To on przestał patrzeć.

Cisza była głośniejsza niż krzyk

Zaczęłam milczeć. Nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia. Wręcz przeciwnie – miałam tyle emocji, tyle żalu, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Bałam się, że jeśli coś powiem, zacznę krzyczeć. A on przecież nie znosił dramatów. Wolał spokój. Ciszę. Dawałam mu ją więc jak prezent, choć w środku wrzeszczałam wniebogłosy. Przestaliśmy rozmawiać nawet o pierdołach. Już nie pytał, co u mnie. Ja nie opowiadałam, co u sąsiadki, która znowu zalała piwnicę. Żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy z grubej kreskówki – każdy w swoim świecie, z pozornym uśmiechem przy śniadaniu. Pewnej nocy obudziłam się, bo nie było go w łóżku. Wstałam cicho. Światło w salonie pulsowało. Siedział przed telewizorem, zamrożony w bezruchu. W ręku – pilot, oczy wlepione w ekran. Ale telewizor był wyłączony.

– Co robisz? – zapytałam, stając w drzwiach.

– Nic. Nie mogę zasnąć – odpowiedział cicho.

Nie dopytywałam. Wróciłam do łóżka. Po chwili usłyszałam, jak powoli zamyka drzwi od salonu. Jakby chciał mnie odgrodzić od siebie. Następnego dnia zrobiłam obiad i zostawiłam na stole. Nie czekałam na niego. Wyszłam na spacer. Wzięłam telefon, włączyłam aplikację z wiadomościami i przeglądałam lokalne ogłoszenia. Szukałam... nie wiem czego. Pretekstu. Kontaktu. Choćby z obcą osobą. Nawet nie wiem, jak trafiłam na wiadomość od nieznajomego. „Cześć. Wiem, że to dziwne, ale masz w oczach coś smutnego. Też tak mam”. Zatrzymałam się. Spojrzałam na wiadomość i przez chwilę nie oddychałam.

Czułam, że się otwieram

Zdziwiłam się, że w ogóle ktoś zauważył mój profil. Zdjęcie było niepozorne – ja na ławce w parku, z kubkiem kawy i książką na kolanach. Nie wyglądałam jak kobieta, która szuka przygód. Ale on napisał. Krótko, bez tanich tekstów. Po prostu zauważył coś, czego mój mąż od miesięcy nie dostrzegał. „Masz w oczach coś smutnego”. Te słowa wbiły się we mnie jak szpilka. Czy rzeczywiście to było widać? Przez moment miałam ochotę usunąć konto. Przestraszyłam się własnej potrzeby odpowiedzi. Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego napisałam: „Nie wiedziałam, że smutek widać na zdjęciach”. „Odpisał niemal od razu: Może tylko, jeśli się samemu dobrze zna ten stan”.

I tak zaczęliśmy pisać. Najpierw ostrożnie. Co lubimy, czym się zajmujemy. Potem głębiej. Że jego żona odeszła. Że też wie, co to znaczy jeść samemu kolację przy świetle z telewizora. Że lubi spacery po mieście nocą, bo tylko wtedy naprawdę oddycha. Czułam, jak się otwieram. Jakbym po raz pierwszy od miesięcy była słyszana. Widzialna. Jakby ktoś patrzył na mnie nie przez pryzmat tego, kim powinnam być, ale po prostu – kim jestem. Nawet nie znałam jego imienia. Miał w opisie tylko inicjały: „M.” Którejś nocy leżałam w łóżku obok mojego męża, który znowu zasnął przy telefonie. Napisałam do „M.”: „A gdybym powiedziała, że boję się, że już nigdy nikt nie dotknie mnie z czułością?” Odpisał po minucie: „Wtedy powiedziałbym, że się mylisz”.

Mąż nie zauważył niczego

Zaczęłam zasypiać z telefonem w dłoni. Nie z wiadomościami, nie z socialami, nie z pogodą na jutro. Z nim. Z jego słowami, które nie były nawet specjalnie romantyczne – po prostu prawdziwe. Pytał, jak minął mi dzień. Odpowiadał, gdy pisałam, że czuję się przezroczysta. Czasem nie pisał nic wielkiego, tylko: „Jestem. Czytasz to i to znaczy, że nie jesteś sama”. I to wystarczało. Mój mąż nie zauważył niczego. Znikał w serialach, jakby były jego drugim życiem. Albo jedynym.

Ja za to wracałam do siebie. Po cichu. Zaczęłam malować usta, nawet jeśli nigdzie nie wychodziłam. Wkładałam sukienkę do pracy, choć wcześniej wystarczały mi dżinsy. Patrzyłam w lustro i widziałam kobietę. Nie tylko matkę, nie tylko żonę, nie tylko kucharkę i księgową domowego budżetu. Pewnego dnia „M.” zaproponował spotkanie. „Kawa. W środku miasta. Publiczne miejsce. Nic więcej. Po prostu... chcę usłyszeć twój głos”. Zgodziłam się. I przez dwa dni chodziłam jak na miękkich nogach. A potem, w wieczór przed planowanym spotkaniem, usiadłam z mężem przy kolacji.

– Wiesz, że mnie już nie dotknąłeś od... pół roku?

Podniósł wzrok znad talerza. Jakby nagle usłyszał obcy język.

– Co?

– Że mnie nie całujesz. Nie przytulasz. Nie pytasz, jak się czuję. Żyjesz obok mnie. I chyba nawet ci to pasuje.

Nie odpowiedział. Westchnął, jakby rozmowa była ciężarem. A ja wstałam. I po raz pierwszy od dawna nie miałam ochoty wracać do tego stołu.

Nie wiem, co będzie dalej

Nie poszłam na to spotkanie. Rano ubrałam się, włożyłam płaszcz, wzięłam klucze i... usiadłam na łóżku. Gapiłam się w podłogę, a potem zdjęłam buty i napisałam do „M.” jedno zdanie: „Nie jestem jeszcze gotowa, żeby ktoś widział więcej niż mój cień”. Nie odpisał. Może zrozumiał. Może nie. Ale ja potrzebowałam tego, żeby się zatrzymać. Bo choć pragnęłam być kochana, jeszcze bardziej bałam się, że znowu stanę się tylko dodatkiem do czyjegoś życia. Tego wieczoru, po raz pierwszy od miesięcy, nie było serialu. Nie było dźwięku z telewizora, nie było pilota w jego dłoni. Usiedliśmy w milczeniu na kanapie. I nagle, tak zupełnie bez ostrzeżenia, on powiedział:

Wiem, że cię zawiodłem.

Spojrzałam na niego ostrożnie. Jego oczy były zmęczone, ale uważne. Jakby po długim śnie ktoś wreszcie mu przetarł okulary.

– Przestałem się starać. Myślałem, że już cię mam. Że nie muszę cię widzieć, bo przecież jesteś. Ale widzę, że cię tracę. Że już prawie cię nie ma.

Poczułam, jak łzy cisną się do oczu. Nie dlatego, że było mi przykro. Dlatego, że po raz pierwszy od dawna poczułam, że znów ktoś patrzy. I mówi do mnie. Nie obok, nie przez ekran – do mnie. Nie wiem, co będzie dalej. Czy się uda? Ale tamtego wieczoru, kiedy spojrzał na mnie jak mężczyzna na kobietę, poczułam, że może nie wszystko jeszcze stracone.

Elżbieta, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama