„Nie będę nazywać teściowej mamą, bo mama jest tylko jedna. Stara jędza wymyśliła perfidny sposób, żeby mnie upokorzyć”
„– Żanetko, a może w końcu zaczniesz mówić do mnie per mamo? Zrobiło mi się gorąco. Ale wiedziałam, że jeśli teraz się ugnę, będę tego żałować. – Przepraszam, ale nie. Mam swoją mamę. I tylko jej tak mówię. To słowo jest dla mnie wyjątkowe. Teściowa się uśmiechnęła. Ale jej oczy ciskały gromy”.

- Redakcja
Nie jestem zbuntowaną synową. Serio. Gdy wchodziłam do rodziny męża, chciałam dobrze. Przytulałam jego mamę na przywitanie, chwaliłam jej zupę grzybową, choć grzybów nie znoszę. A potem wystarczył jeden moment. Jedno pytanie przy stole:
– Żanetko, a może w końcu zaczniesz mówić do mnie „mamo”?
Zrobiło mi się gorąco. Siedziałam obok Pawła, ściskał moją dłoń pod stołem. Ale wiedziałam, że jeśli teraz się ugnę, będę tego żałować.
– Przepraszam, ale nie potrafię. Mam swoją mamę. I tylko jej mówię „mamo”. To słowo jest dla mnie wyjątkowe.
Teściowa się uśmiechnęła. Ale jej oczy... Jej oczy przestały się do mnie śmiać tamtego dnia. I choć nigdy nie powiedziała, że ma z tym problem, jej sposób mówienia do mnie, a właściwie unikania mojego imienia, mówił wszystko. Nie wiem, czy bardziej bolało jej „ej, ty tam”, czy to sztuczne „kochana”. Ale bolało. I z każdym dniem coraz bardziej.
Czułam się jak powietrze
– Żanetko, mogłabyś mi podać sól? – prosiła pani Teresa, ale kiedyś.
Kiedyś. Bo od dnia „tej rozmowy” przestała tak do mnie mówić.
– Ej, ty tam, podasz mi sól? – rzuciła dwa tygodnie później, nawet nie podnosząc wzroku znad talerza.
Zawiesiłam się z łyżką nad zupą. Wiedziałam, że to nie przypadek. Bo przecież dobrze zna moje imię. Właściwie to znało je całe osiedle, odkąd wzięliśmy z Pawłem ślub. Była dumna z syna. Że dobrze się ożenił, że jestem „ładna, wygadana, a do tego porządna dziewczyna z porządnego domu”. Tak mówiła. Aż do czasu, gdy nie chciałam do niej powiedzieć „mamo”.
– Proszę – powiedziałam cicho i podałam jej solniczkę.
– Dziękuję… – odpowiedziała z tym fałszywym uśmiechem, który wyglądał jak grymas.
Wieczorem Paweł masował mi plecy, kiedy oparłam się o niego na kanapie.
– Wiesz, że mnie to rani? – zapytałam, odwracając głowę.
– Co?
– To, że twoja mama nie mówi już do mnie po imieniu, tylko jak do jakiejś służącej. Czuję się jak powietrze.
Zamilkł. Wsunął palce pod moją bluzkę, gładził mnie delikatnie po karku, jakby to miało coś naprawić.
– Daj jej czas. Może się jeszcze przyzwyczai – mruknął.
– To nie ona potrzebuje czasu. To ja. Na pogodzenie się z tym, że dla niej nie mam imienia. Że przestałam być „Żanetką”, a zostałam „ej, ty tam”.
Spojrzał na mnie z wyrzutem. Nie lubił, gdy mówiłam o jego mamie z goryczą. Ale nie miał pojęcia, jak to boli.
Myślałam, że się popłaczę
Wpadłam do kuchni w niedzielę rano. Pachniało jajecznicą, chlebem i… napięciem. Pani Teresa stała przy kuchence, mieszała coś na patelni.
– Dzień dobry – powiedziałam z uśmiechem, stając w progu.
– O, już wstałaś – odparła. Ani „Żanetko”, ani nawet „dzień dobry”. Ale to był dopiero początek.
– Może w czymś pomóc?
– Nie, dziękuję, poradzę sobie – rzuciła chłodno.
Usiadłam przy stole. Chciałam, cholera, jakoś normalnie. Chciałam dać jej sygnał, że jestem, że próbuję, że wcale nie musimy się kopać po kostkach pod stołem.
– Pachnie pysznie. Znowu ta twoja jajecznica z cebulką?
– Tak. Paweł mówił, że taką lubi.
Zacięłam się.
– A ty? Zjesz?
– Jasne. Dzięki.
Nałożyła mi na talerz porcję jak dla ptaszka. Potem spojrzała na mnie i dodała:
– Podejrzewam, że żona mojego syna liczy kalorie.
Zatkało mnie. Wzięłam widelec, położyłam go obok talerza. Czułam, że zaraz się rozpłaczę.
– Wiesz, że mam imię? – powiedziałam cicho. – Żaneta.
– Wiem – odpowiedziała z uśmiechem, który był ostrzejszy niż nóż. – Ale żona mojego syna to bardzo eleganckie określenie.
Wyszłam z kuchni. Paweł patrzył na mnie spod kołdry, zaspany.
– Co się stało?
– Nic. Twoja mama znowu zrobiła jajecznicę. Dla żony swojego syna.
Jak do kasjerki w sklepie
Zbliżały się imieniny teściowej. Mimo wszystko, mimo tego, jak mnie traktowała, postanowiłam kupić jej prezent. Ot, taki impuls. Może głupi, może naiwność, ale wciąż wierzyłam, że możemy się jakoś dogadać. W sklepie długo się wahałam. W końcu wzięłam szalik z kaszmiru, piękny, granatowy, taki jakie lubiła nosić. I bombonierkę. I kwiaty. Wyszło drożej, niż chciałam, ale miałam nadzieję, że zadziała. Paweł wręczył jej prezent w moim imieniu. Siedziałam obok, trochę z boku, trochę jak widz.
– To od nas – powiedział z uśmiechem.
– Ojej, jaki piękny szalik! – zachwyciła się. – I jakie dobre czekoladki… Pawełku, naprawdę nie musiałeś!
Paweł spojrzał na mnie, wyraźnie czekając, że powiem coś w swoim imieniu.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba – powiedziałam. – Sama wybierałam.
Pani Teresa spojrzała na mnie z uśmiechem. Takim zupełnie innym niż do Pawła. Pustym.
– Dziękuję ci, kochana. Bardzo mi miło.
„Kochana”. Jak się mówi do sąsiadki, którą się imienia nie pamięta. Jak do kasjerki w sklepie. Jak do kobiety, której się nie chce znać naprawdę.
Zabolało. Uśmiechnęłam się krzywo. Wstałam, poszłam do łazienki. I płakałam. Cicho, szybko, by nikt nie usłyszał. Wieczorem leżałam z Pawłem, odwrócona do ściany.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Twoja mama dziękowała mi znowu bezimiennie. Było ją stać, tylko na „kochana”.
– No… Ale przecież to ładnie, nie przesadzasz?
Odwróciłam się do niego.
–To nie jest ładnie. To jest protekcjonalnie.
Zamilkł. Nie miał odpowiedzi.
Nie dam na siebie pluć
Było rodzinne spotkanie. Przyjechało wujostwo z Krakowa, kuzynka z dzieciakami, ktoś z sąsiadów. Siedzieliśmy przy stole, a teściowa grała pierwsze skrzypce. Uśmiechy, opowieści, żarty.
– A ta nasza Żaneta to przecież dusza towarzystwa! – rzucił ktoś.
– Żona mojego syna... – zaczęła z uśmiechem teściowa. – jest rzeczywiście, bardzo... towarzyska. Prawda, kochana?
Nie zareagowałam. Zerkałam na Pawła, ale on wpatrywał się w sernik jak w wyrocznię. Nie zamierzał się wtrącać.
– Żaneta – powiedziałam głośno, żeby wszyscy usłyszeli. – Mam na imię Żaneta.
Przy stole zapadła niezręczna cisza. Ktoś chrząknął, ktoś sięgnął po wodę. Pani Teresa spojrzała na mnie chłodno.
– No przecież wiem. Nie zapomniałam.
– Tylko że to brzmi jak przypomnienie, że nie jestem tu u siebie.
Paweł w końcu się odezwał.
–Naprawdę, nie róbmy z tego problemu.
– Nie ja robię – odparłam. – Ale jeśli ktoś nie mówi mi po imieniu, to znaczy, że nie chce mnie znać.
– Przesadzasz – wtrąciła ciotka. – To tylko starsza kobieta, nie wszystko rozumie.
– Rozumie aż za dobrze – odpowiedziałam, po czym wstałam od stołu.
Wyszłam na balkon. Potrzebowałam powietrza. Albo dystansu. Albo jakiejkolwiek przestrzeni, w której nie będę „żoną mojego syna”. Minęło pięć minut, potem dziesięć. Nikt za mną nie wyszedł.
Coś we mnie pękło
Nie rozmawiałyśmy przez dwa tygodnie. I w sumie mogłoby tak zostać, gdyby nie przypadek. Zachorowałam. Grypa rozłożyła mnie na łopatki, ledwo wstawałam z łóżka. Paweł musiał wyjechać na delegację. Zostawił mi rosół w garnku i obietnicę, że będzie dzwonił co wieczór. Drugiego dnia usłyszałam pukanie do drzwi. Myślałam, że to kurier. Włożyłam dres i dowlokłam się do przedpokoju. W progu stała teściowa. Z siatką w ręce.
– Ej, jesteś? – zapytała z półuśmiechem. – Paweł mówił, że chora. To ci trochę rzeczy przyniosłam.
Otworzyłam szerzej drzwi. Wzięłam siatkę. Były tam cytryny, sok malinowy, domowa potrawka z kurczaka z ryżem.
– Dziękuję.
– Trzeba się kurować. Żona mojego syna nie może się dawać byle wirusom.
Zamknęłam oczy. Nie miałam siły na kolejną aferę. Ale nagle coś we mnie pękło.
– Dlaczego nie możesz powiedzieć mojego imienia?
Zaskoczyło ją to pytanie. Przesunęła ciężar ciała z nogi na nogę, jakby szukała wygodniejszej pozycji, choć bardziej prawdopodobne – ucieczki.
– Bo mnie to boli – odpowiedziała po chwili. – Bo ty masz matkę, a ja nie mam córki.
Zamarłam.
– Nigdy nie miałam córki. Bardzo chciałam. Marzyłam. Jak Paweł przyprowadził cię do domu, myślałam, że... że może teraz będę mieć. Ale ty powiedziałaś, że masz już matkę. Że „mama” jest zarezerwowana. I wtedy poczułam, jakbyś mi zamknęła drzwi przed nosem, jakbyś mnie ugodziła nożem prosto w serce.
Stałyśmy w ciszy.
– Mam jedną mamę – powiedziałam cicho. – Ale ty mogłabyś mieć po prostu synową Żanetę.
Nie odpowiedziała. Odwróciła się i poszła. A ja długo patrzyłam na drzwi, zanim je zamknęłam.
Już nie walczę
Nie wiem, czy coś się zmieniło. Czasem myślę, że tak, bo od tamtego dnia nie usłyszałam już „ej, ty”. Ale imienia też nie. Zostałam „kochana”, „żoną Pawła”, „dziewczyną”. Spotykamy się przy obiedzie. Pomagam w kuchni. Ona mówi:
– Posól, kochana.
– Przynieś talerze, dobrze?
I niby nic. Ale dla mnie dużo. Czasem Paweł patrzy na nas z niepokojem, jakby bał się kolejnej awantury, jakby tylko pozorny spokój liczył się dla niego najbardziej. Ale ja już nie walczę. Bo zrozumiałam jedno, że są ludzie, którzy zamiast imienia, wybierają dystans. A są tacy, którzy na dystans wołają po imieniu. A ja jestem Żaneta. Zawsze będę. I nie potrzebuję, żeby ktoś mi mówił, kim jestem.
Żaneta, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Romans z kolegą z pracy miał być tylko krótką przygodą. Okazało się, że łączy nas nie tylko wspomnienie upojnej nocy”
- „Znalazłam miłość na portalu dla seniorów. Antoni znał się na literaturze i szybko odczytał też moje intencje”
- „Córka całą pensję błyskawicznie wydaje na bzdety, a potem dzwoni do mnie z płaczem. Nie będę jej bankomatem”