Reklama

Facet wyglądał jak żywy relikt poprzedniej epoki. Był ubrany w szary prochowiec, a jego twarz skrywał cień rzucany przez szerokie rondo staromodnego kapelusza. Odnosiło się wrażenie, że nawet gdyby spojrzał prosto w światło latarni, jego twarz nadal pozostałby pogrążona w mroku. Kiedy zastąpił mi drogę, wzdrygnąłem się. Z tym gościem ewidentnie było coś nie tak.

Reklama

Roztaczał wokół siebie niepokojącą aurę, potęgowaną brakiem dobrego oświetlenia na tym odcinku chodnika. Docierał tu jedynie mdły blask pobliskiej latarni. Instynktownie cofnąłem się o krok i rozstawiłem szerzej nogi. Dłonie zacisnąłem w pięści, gotowy odeprzeć ewentualny atak. Nigdy nie wiadomo, co może takiemu dziwakowi strzelić do głowy.

Okolica nie należała do bezpiecznych. Nauczony doświadczeniem wiedziałem, że lepiej być przygotowanym na wszystko. W końcu sam nieraz zaczepiałem tu nieostrożnych spacerowiczów. Takie hobby. Pomagało mi to rozładować napięcie. Nie byłem z tego dumny, ale ludzie robią gorsze rzeczy, by nie zwariować. Ja większej krzywdy nikomu nie robiłem, a nauczkę za łażenie, gdzie nie trzeba i o złej porze można by nawet uznać za przysługę.

Nie miałem jak ominąć tego cudaka. Jasne, mógłbym go olać, odwrócić się i odejść, ale honor mi na to nie pozwalał. Postanowiłem, że dam mu jeszcze chwilę, i jeśli nie usunie się z drogi, sam go przestawię.

Jutro o tej godzinie umrzesz

– Przepraszam, czy mógłby mi pan powiedzieć, która jest godzina? – tym pytaniem zbił mnie z tropu. Czyżby chciał uśpić moją czujność? O nie, byłem za sprytny na takie numery. Zapytał o godzinę, a ja mu uprzejmie odpowiedziałem. Wyciągnąłem przed siebie rękę i tak, by cały czas mieć gościa w polu widzenia, podciągnąłem rękaw. Szybko rzuciłem okiem na zegarek.

Zobacz także

– Siedemnasta.

Facet pokiwał głową, a potem wydał z siebie dziwny dźwięk, ni to kaszel, ni chichot, od którego dostałem gęsiej skórki. Coś tu było bardzo, ale to bardzo nie tak. Czyżby zbiegły obłąkany? Niedaleko znajdował się szpital psychiatryczny.

– Jutro o tej godzinie umrzesz – oznajmił.

– Co? Co powiedziałeś? – upewniałem się, czy dobrze usłyszałem.

– Jutro o tej godzinie umrzesz – wycedził wolno i dobitnie, po czym znów zaniósł się tym kaszlącym chichotem.

Tego było za wiele. Świr nie świr, nie pozwolę nikomu z siebie kpić. Doskoczyłem do niego i zamachnąłem się. Pożałuje, że stanął mi na drodze. Kiedy odzyska przytomność, będzie musiał wziąć w banku kredyt na nowe zęby.

– Zaraz zobaczymy, kto tutaj umrze – ryknąłem.

Moja pięść trafiła jednak w próżnię. Potknąłem się i wyrżnąłem w kałużę. Podniosłem się cały przemoczony i zaskoczony zlustrowałem okolicę. Po facecie w płaszczu ślad wszelki zaginął. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Uciekł? Ale wtedy słyszałbym kroki albo dostrzegł chociaż niknącą w ciemności sylwetkę. Duch? Raczej nie. Nigdy nie wierzyłem w brednie o duszach zmarłych błąkających się po naszym świecie. A więc o co tutaj chodziło? Postanowiłem przyjąć najbezpieczniejszą wersję o wyjątkowo sprytnym wariacie. Zły, mokry i zziębnięty poczłapałem w stronę domu.

Idąc, starałem się myśleć o czymś miłym. Kubku gorącej herbaty z rumem, telewizji i wyrku, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż pobrzmiewały mi słowa tego świra. Ziarno niepokoju zostało zasiane i teraz zaczynało kiełkować. Sytuacja była naprawdę dziwna i wytrąciła mnie z równowagi. Totalnie.

Historie, które czytałem, wcale mnie nie uspokoiły

Gdy wreszcie dotarłem do domu i wziąłem gorący prysznic, natychmiast uruchomiłem laptopa. Chciałem poszukać jakichś informacji o… w sumie sam nie wiedziałem o czym. O ludziach życzących innym śmierci? Takie przekleństwa można usłyszeć wszędzie i od każdego. Nie raz i nie dwa, na głupiej dyskotece, kiedy doszło do szarpaniny, wykrzykiwano pod moim adresem różne groźby i jak na razie żadna z nich się nie spełniła. Dlaczego więc słowa tego dziwaka tak bardzo wryły mi się w pamięć? Pewnie przez mroczną otoczkę całego wydarzenia. Tajemniczy nieznajomy, ciemność, zniknięcie… Doszedłem do wniosku, że chyba się starzeję. Niemniej coś było na rzeczy.

Znalazłem kilka artykułów opisujących historie podobne do mojej i wcale mnie nie uspokoiły. Niby nie wierzyłem w duchy, magię i tym podobne, ale w głębi duszy chyba każdy człowiek nosi ukryty zabobonny lęk, który tylko czeka, by pod wpływem impulsu – jakim w moim przypadku było spotkanie tego faceta – ujawnić się z całą mocą. Zwłaszcza że nie byłem święty, a nieczyste sumienie to pożywka dla lęków, nawet u takiego gnojka jak ja.

Z jednego z artykułów dowiedziałem się o prastarym rytuale zemsty. Przy jego pomocy można było wezwać tak zwanego „mściciela”, czyli pomniejszego demona, który po oznajmieniu ofierze, że pozostała jej jedynie doba życia, znikał, aby o wyznaczonej porze upomnieć się o delikwenta. Właśnie dlatego w przeszłości ludzie, zwłaszcza ci, co zaleźli komuś za skórę, zapytani na ulicy o godzinę, mówili, że nie mają zegarka. Bali się owego „mściciela”, a to był jedyny sposób, żeby uniknąć konfrontacji z nim. Dalej autor rozwodził się z lubością nad potwornymi męczarniami, jakich doznawał każdy, na kogo rzucono klątwę.

Włosy zjeżyły mi się na całym ciele i najnormalniej w świecie zacząłem się bać. Kto i dlaczego miałby nasłać na mnie taką istotę? Komu zaszkodziłem tak bardzo, że uciekłby się aż do wezwania sił nieczystych, by wziąć odwet? Zrobiłem szybki rachunek sumienia i doszedłem do wniosku, że ostatnimi czasy pogrywałem sobie z innymi niezbyt fair. W pracy dwóm kolegom podłożyłem świnię, przez co stracili premię i możliwość awansu. Za to ja powędrowałem szczebel wyżej. Niby nie powinni wiedzieć, kto to zrobił, ale… No właśnie.

Cóż, dobrym człowiekiem to ja nie byłem. Ale jak to mawiał mój stary, albo ty ich, albo oni ciebie, przetrwają najsilniejsi. Te słowa zawsze dodawały mi otuchy, ale nie tym razem. Czułem się osaczony, choć nie wiedziałem dokładnie, przez co lub kogo. W końcu postanowiłem położyć się spać. Nic z tego. Przewracałem się z boku na bok, a przez moją głowę przelatywały setki myśli na sekundę. Kompletny chaos, uniemożliwiający skupienie się na czymkolwiek.

Odpłynąłem dopiero nad ranem. Śniłem o gościu w prochowcu. Staliśmy naprzeciw siebie, a on dłonią uniósł nieco rondo kapelusza. Zamiast twarzy miał trupią czaszkę pokrytą gnijącą skórą. Rzucił się na mnie i zacisnął mi na szyi kościste paluchy. Był niesamowicie silny i choć walczyłem desperacko, nie potrafiłem się uwolnić. Brakowało mi tchu i czułem, że to koniec.

Obudziłem się zlany potem, z krzykiem na ustach. W panice zerwałem się z łóżka, pognałem do łazienki i włożyłem głowę pod kran. To mnie nieco otrzeźwiło. Spojrzałem w lustro. Zbadałem dokładnie szyję – szukałem śladów siniaków lub zadrapań. Paranoja. Ale i tak mi ulżyło, gdy niczego nie znalazłem. To wszystko wina mojej pobudzonej wczorajszą przygodą wyobraźni, tak sobie tłumaczyłem. Tyle że niewiele to pomagało, bo w klatce piersiowej wciąż czułem nieprzyjemny ucisk. Lęk zadomowił się we mnie na dobre.

W odbiciu szyby okiennej zauważyłem coś bardzo dziwnego

Zerknąłem na zegarek. Punkt dwunasta. Czy to możliwe, że pozostało mi jedynie pięć godzin życia? Cóż, niedługo się przekonam. Z szafy wydobyłem styraną drewnianą pałkę. Usiadłem w fotelu, a na regale przed sobą postawiłem budzik. Trwałem tak nieruchomo i wlepiałem wzrok w sunące leniwie wskazówki. Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie. Trzynasta, czternasta, piętnasta dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt…

W odbiciu szyby okiennej dostrzegłem coś dziwnego. Jakby materializującą się za mną postać. A może to tylko przemęczony umysł płatał mi figle? Mocniej zacisnąłem dłoń na trzonku kija. Tanio skóry nie sprzedam. Bez względu na to, co się wydarzy.

Godzina wybiła. Punkt siedemnasta. Owionął mnie potworny chłód, do tego dziwny lepki odór sprawił, że o mało nie zwymiotowałem. Drżałem na całym ciele i szczękałem zębami. Chciałem wstać, ale ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Przede mną, dosłownie znikąd, pojawił się facet w prochowcu. Tym razem widziałem jego twarz. Nie była to naga czaszka, jak we śnie, ale i tak wyglądał potwornie. Wąska, zdeformowana szczęka kontrastowała z nienaturalnie szerokim czołem. Szczerzył pożółkłe zęby w parodii uśmiechu i przewiercał mnie na wylot spojrzeniem idealnie czarnych, jakby pozbawionych tęczówek oczu. Wstyd przyznać, ale zlałem się w spodnie.

Nawiedziło mnie dziwne uczucie. Jakby coś weszło do mojej głowy i grzebało mi w umyśle. Wyciągało poszczególne wspomnienia i analizowało je. A nawet nie tyle analizowało, co osądzało. Mój los został postawiony na szali. Moje być albo nie być zależało od tego, do jakich wniosków dojdzie ta bestia z dna piekła.

To chyba wtedy postanowiłem się zmienić. Strach sprawił, że w mojej głowie przeskoczyły jakieś tryby. Nigdy nie wierzyłem w życie po śmierci, sądziłem, że po prostu przestajemy istnieć. Teraz zrozumiałem, że po tamtej stronie coś jest. I jeśli miała to być wieczność w szponach tego czegoś, to ja wysiadam. Po raz pierwszy od dzieciństwa zacząłem się modlić, błagać o przebaczenie. Płakałem. Przed oczyma stawały mi wizje potwornych męczarni i niekończącego się bolesnego umierania. Zmiękłem całkowicie.
Nie wiem, jak długo trwał mój „proces”, ale w pewnym momencie on zbliżył się i rozerwał mi koszulę na piersi. Kościstym palcem zaczął wodzić po moim ciele. Poczułem swąd palonej skóry. Ból był tak potworny, że straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, byłem w pokoju sam.

Wolałem nie ryzykować

Czułem, że dostałem drugą szansę i nie zamierzałem jej zmarnować. Zaraz po weekendzie zgłosiłem się do szefa. Nie mógł uwierzyć, kiedy przyznawałem się do kopania dołków pod kolegami. Docenił moją szczerość i nie wyrzucił mnie z pracy, ale straciłem stanowisko i możliwość awansu na kilka najbliższych lat. Już nie włóczę się po podejrzanych dzielnicach w poszukiwaniu mocnych wrażeń. Zamiast tego zostałem wolontariuszem w hospicjum.

Reklama

Wcale mi się do tego nie paliło, czułem się zażenowany, jakbym na siłę zgrywał dobrego człowieka, jakbym chciał się wykpić od kary tą ostentacyjną wręcz pokazówką. Ale właśnie ten mój wewnętrzny opór sprawił, że się zmusiłem. Pokuta musi boleć, więc popołudniami niosę pomoc umierającym. Rozmawiam z nimi, czytam im, pomagam w różnych czynnościach, których sami już nie są w stanie wykonać, podnoszę ich na duchu samą swoją obecnością. Gdy uczucie zażenowania i niestosowności zniknęło, zrozumiałem, że stałem się wolontariuszem z prawdziwego zdarzenia. Nieraz kusiło mnie, by wrócić do dawnego stylu bycia. Jednak wspomnienie spotkania z człowiekiem w prochowcu skutecznie mnie od tego odwodziło.

Reklama
Reklama
Reklama