Reklama

Wychowałem się w rodzinie świeckiej i katolickiej. Brzmi to dość dziwnie, ale to prawda. I śmiem twierdzić, że bardzo wielu ludzi w Polsce jest tak wychowanych. Chodzą na msze oraz lekcje religii, przyjmują sakramenty, wszystko jest pięknie i po bożemu... do końca szkoły, a potem się o tym zapomina.

Reklama

Byłem sceptyczny wobec religii

Bo skoro rodzice nie praktykują, dlaczego dzieci miałyby to robić? Jeżeli chodzi o Boże Narodzenie i Wielkanoc w naszej rodzinie celebrujemy je z najwyższym szacunkiem. Przecież nie możemy zrezygnować z uświęconych polskich tradycji. Nie obchodząc świąt, wyrzeklibyśmy się bycia Polakami. Jednakże cały ten cyrk nie może przesłonić faktu, że czy się chodzi do kościoła, czy nie, to ludzie bywają różni. Dobrzy i źli. Na przykład mój sąsiad z trzeciego piętra, nieraz wrzeszczał po pijanemu, że nas wszystkich powystrzela. A przecież on ponoć katolik, nie powinien tak się odnosić do bliźnich, prawda?

Dlatego z wiekiem uznałem, że należy być jedynie sobą, bez określania się jako wyznawca konkretnej religii. Dobro nie zna wyznania, gdy jesteś dobry dla ludzi, to jesteś również dobry dla Boga. O ile on w ogóle istnieje. Dlatego nie ma różnicy, czy się chodzi do kościoła, czy nie. Nawet lepiej nie chodzić, bo niedziela jest wtedy cała wolna, a wolny czas można pożytecznie wykorzystać. W moim wypadku zazwyczaj kończy się to co prawda leniuchowaniem i przepuszczaniem kolejnych godzin przez palce, ale to w końcu moje życie, nie?

No cóż, w kwestii światopoglądowej przez długi czas byłem na etapie niezdecydowania. Ustawiałem się we własnych myślach gdzieś w połowie drogi pomiędzy deizmem a ateizmem. Rodzice mnie od tego nie odwodzili, ale i nie wspierali. W końcu chodziłem na lekcje religii, więc poznałem Boga i mogłem sam zdecydować, czy w niego wierzę, czy nie. Oni sami nie praktykowali i w kościele widziano ich jedynie z okazji ślubów i chrzcin w rodzinie.

Kolega namawiał mnie na dziwne spotkania

Jakiś czas temu na ulicy zagadnął mnie Radek, mój kolega ze szkoły. Obecnie, w dorosłym życiu, rzadko się spotykamy. Codzienna rutyna, praca, obowiązki – to wszystko oddala ludzi od siebie. Wieczorem, kiedy kończy się dzień, a oczy zamykają się ze zmęczenia, ciężko znaleźć czas, żeby jeszcze podtrzymywać dawne znajomości. Porozmawialiśmy chwilę i okazało się, że Radek idzie na spotkanie ruchu oazowego.

– Chodź ze mną. To świetni ludzie. Tam możesz w pełni poczuć, co to jest Bóg i dobro. No, a dziewczyny! Mówię ci, piękne. Poznałem tam narzeczoną. Może i tobie któraś przypadnie do gustu – przekonywał.

Zacząłem się wymigiwać. Wyglądało to jak jakaś sekta. Miły agitator, dobro płynące z ust i oczu. Do czasu. A potem zamkną mnie w kamiennej celi, każą pracować całą dobę, odbiorą pieniądze i radość życia. Nie, nic z tego. Radek nie zraził się moim oporem, zapisał na karteczce swój numer telefonu i adres kościoła. Na wszelki wypadek, gdybym zmienił zdanie. Poklepał mnie po ramieniu, i poszedł. Ja wróciłem do domu.

Byłem w szoku

Rodzice byli tamtego dnia niewyraźni, powiedziałbym wręcz, przybici. Obiad zjedliśmy w milczeniu, a potem nie było lepiej. Czułem, że wydarzyło się coś złego.

– Co jest? – spytałem w końcu ojca, bo nie mogłem znieść tej ciszy.

Ten spojrzał najpierw na matkę, jakby oczekując pozwolenia, ona zaś westchnęła i skinęła głową.

Mama jest chora – lakonicznie poinformował mnie tata.

Jednakże to proste zdanie jakby go przygniotło. Natychmiast umilkł. Zacisnął usta w wąską szparkę, a oczy zaszły mu łzami. Odwrócił wzrok, wstydząc się swojej słabości. Mama przejęła ciężar rozmowy.

– Mam raka – oznajmiła. – Byłam niedawno na badaniach. To dość... zaawansowane stadium.

– Mamo, wyjdziesz z tego. Przecież dziś leczą nowotwory, całkiem, jakby to była grypa – automatycznie starałem się ją pocieszyć.

Ojciec płakał już otwarcie. Przytuliłem się do mamy, która drżała. Nigdy wcześniej nie dostała wiadomości tak niespodziewanej, z którą nie wiadomo, jak sobie poradzić.

– Tak, tak, synku – potwierdziła, ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie.

To, czego dowiedziałem się później, nie było pocieszające. Trzustka. Stan zaawansowany. A więc jeden z gorszych nowotworów... Zacząłem przeglądać wszelkie dostępne informacje na ten temat i fora internetowe. Wszędzie powtarzały się te same słowa: „wyrok śmierci”, „nieuleczalne”, „beznadziejny przypadek”. Nawet znani i bogaci ludzie nie dawali rady, pomimo dużych pieniędzy wyłożonych na leczenie…

Rokowania nie były dobre

Od tamtej chwili dni jakby zwolniły. Szczęśliwy czas ucieka przez palce, ale jeżeli tkwisz w złych chwilach, wszystko wydłuża się w nieskończoność. Czekanie i strach, że zaraz stanie się coś złego – to było w tym wszystkim najgorsze.

Mama wylądowała w szpitalu, na oddziale onkologicznym, podobno dość dobrym. Rozpoczęła intensywną terapię – naświetlania, chemia; operacja była już niemożliwa. Po kilku dniach lekarz zaczepił nas z ojcem na korytarzu po wizycie. Przeszliśmy do jego gabinetu.

– Cóż… – zaczął i zawiesił głos, dając do zrozumienia, że to dla niego trudne. – Jest źle, bardzo źle

– Panie doktorze, ale...

– Będziemy się starali uratować pana żonę, ale proszę nie robić sobie nadziei. Ona znalazła się tu za późno.

Ojciec opuścił głowę. Znowu pojawiły się łzy i zaciśnięte usta.

Spędzaliśmy przy jej łóżku wiele godzin. Ostra kuracja wraz z osłabieniem organizmu odcisnęły wyraźne piętno na jej wyglądzie. Postarzała się i wyblakła, całkiem jakby w kilkanaście dni upłynęło wiele lat.

Wszystko bym oddał, żeby wyzdrowiała – wzdychałem co jakiś czas, marząc o cudzie.

Jednak cud nie następował.

Do mamy przyszedł ksiądz

– Proszę pana, proszę pana – pielęgniarka potrząsnęła mnie za ramię; po wielu godzinach czuwania u chorej musiałem zasnąć przy jej łóżku. – Jest tutaj ksiądz, udziela namaszczeń. Zawołać go?

– Przecież ona jeszcze nie umiera! – prawie krzyknąłem, kiedy dotarło do mnie, o co pyta. – To co, lekarze już umywają ręce?

Kobieta wycofała się przestraszona, wtedy ksiądz wszedł do sali. Chyba usłyszał moje okrzyki.

– To nie jest dla umarłych, tylko dla żywych w chorobie. Pana mama jest katoliczką? – zapytał.

– Tak – odparłem z wahaniem.

– W każdym razie była.

– Kto raz spotkał się z Chrystusem, na zawsze z nim pozostaje. Choćby i odszedł gdzieś na chwilę. Uwierz mi, synu, to jej pomoże.

Dopuściłem go do łóżka. Miałem wrażenie, że mama się ucieszyła na jego widok. Spowiedź, namaszczenie, rozmowa o życiu, które ma sens od początku do samego, samiutkiego końca. Nawet ból i śmierć mają pewien sens. W tych warunkach, w tym stanie ciała i duszy, słowa kapelana nabrały innego znaczenia. Pocieszały, a nie straszyły.

– Wszystko bym oddał, żeby wyzdrowiała – westchnąłem znowu.

– Więc oddaj wszystko – odpowiedź była prosta, ale niezrozumiała.

Zrobiłem zdziwioną minę.

Oddaj swoje myśli, słowa, uczynki temu, który cię stworzył, trzyma na tym świecie i decyduje, kiedy masz odejść – wyjaśnił ksiądz. – Przekonaj go, że za jego łaskę oddasz wszystko, a on ci pomoże.

– Co? Jak to? – wydukałem.

– Modlitwa – uśmiechnął się mój rozmówca i odwrócił ku drzwiom. – Modlitwa przede wszystkim.

Nie potrafiłem się modlić

Modlitwa. To było dla mnie stanie przed ołtarzem albo leżenie krzyżem w domu i klepanie formułek. Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, znowu Zdrowaś Maryjo. Już dawno to zarzuciłem. Ani forma mi nie odpowiadała, ani nie byłem pewien, że ktoś tam jest po drugiej stronie. Zresztą, czego miałby słuchać? Tych oklepanych kilku wersów, powtarzanych miliony razy. Jednak przecież widziałem, że rozmowa i wspólna modlitwa mamy z księdzem dała jej chwilę wytchnienia i otuchy. Może i mnie pomoże?

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – rozpocząłem i uświadomiłem sobie, że nie wypowiadałem tych słów od dobrych 15 lat.

Zresztą, nawet wcześniej wypowiadałem je mechanicznie i bez zaangażowania. A mimo to, nie zapomniałem... To niesamowite. Nie pamiętam większości rzeczy, których uczyłem się w szkole, ale ta modlitwa wyjątkowo wryła mi się w pamięć.

– Święć się imię Twoje…

Nie, to bez sensu. Co to ma wspólnego z chorobą mojej matki? Jak niby miałoby jej pomóc?

A jednak dokończyłem pacierz. Coś we mnie wołało, żebym przestał, żebym skupił się na rzeczach ważniejszych. Matka umiera, tata mało nie uschnie z niepewności i strachu o nią, a ja będę tu mówił do kogoś, w kogo nie wiem, czy w ogóle wierzę. Ale kiedy już skończyłem modlitwę, jakby na przekór sobie ponownie zacząłem. Tym razem wolno, starając się do każdego wersu dopasować znaczenie. Wytłumaczyć je sobie samemu. I, o dziwo, udawało się. Uznawałem swoimi słowami istnienie kogoś wyższego, dobrego i sprawiedliwego. A słowa powoli przesiąkały do mojej duszy.

– Panie, jeżeli jesteś, błagam cię o zdrowie dla mamy – wyszeptałem.

Po chwili zorientowałem się, jak dziwna to prośba. Całkiem, jakbym uzależniał swoją wiarę od uzdrowienia. Będzie dobrze – jesteś, mama umrze – nie ma cię. To chyba nie tak.

Nie wiedziałem, czy to ma sens

Następnego dnia znów spotkałem na korytarzu księdza. Spytał mnie o stan zdrowia mamy.

– Cud się nie stał. Dalej uważają, że jest stracona dla tego świata.

– Nic nie jest stracone, nawet jeżeli inni ludzie tak uważają. To Bóg wie najlepiej, co dla ciebie dobre.

– Czyli co, jak mama umrze, to będzie dobrze, tak? – warknąłem zdenerwowany. – Ciekawe dla kogo!

Zacząłem się buntować przeciw interpretowaniu każdej sytuacji na korzyść swoich poglądów.

– Moja matka również zmarła na raka, kiedy byłem młody. A mimo to nie obraziłem się na Pana Boga. Wiem trochę lepiej niż inni księża, co czują ludzie tutaj. Chorzy i ich rodziny, dlatego jestem tu częstym gościem – odpowiedział kapelan.

Zdębiałem. To nie był wydumany argument, tylko konkret. Mocny konkret. On przeżył to, co ja. Do samego końca. Żyje dalej i wierzy.

– Przepraszam – mruknąłem.

Ksiądz uśmiechnął się.

Pamiętaj, synu – modlitwa. Poza leczeniem i waszą troską, nic więcej jej nie potrzeba.

Modlitwa. Musiałem przyznać, że to nie było łatwe. Próbowałem, ale słowa nie składały się w sensowną całość. Zlepiały się za to w dziwne ciągi, a potem... traciłem wątek. Mimo że chodziło o zdrowie najbliższej osoby, nie umiałem wytrwać w niej dostatecznie długo. Zwyczajnie nie wierzyłem w jej moc.

Przełamałem się

Wtedy przypomniałem sobie o Radku i jego modlitewnym ruchu. Może to by mi jakoś pomogło?

Kolega bardzo się ucieszył, kiedy do niego zadzwoniłem. Podał mi miejsce i godzinę. Spotkanie prowadził młody wikary. Ksiądz spytał mnie o powód przyjścia. Postanowiłem nie owijać w bawełnę. Wyrzucą, to wyrzucą, ale nie ma co kłamać.

– Nie wiem, czy wierzę, ale moja matka umiera. I bez pomocy boskiej nic tego nie powstrzyma. A ja… nie umiem tego powiedzieć Bogu.

Reklama

– Nikt nie umie mówić do Boga w sposób doskonały, ale liczy się zamysł, intencja i wiara – usłyszałem i poczułem iskierkę nadziei.

Reklama
Reklama
Reklama