Reklama

Uczę języka polskiego w liceum i... od ośmiu lat żyję w czymś, co wszyscy wokół nazywają „stabilnym związkiem”. Tylko że stabilność czasem bywa pułapką. Filip, mój partner, zawsze był pewny siebie, elokwentny i nieco zdystansowany. Dla mnie – urokliwie cyniczny. Związałam się z nim jeszcze na studiach. Kiedyś mówił: „ślub to konwencja, relikt przeszłości”, a ja powtarzałam te słowa znajomym, jakby były moim wyborem. Ale nie były. Po prostu próbowałam sobie wmówić, że to mi wystarcza. Że liczy się to, co między nami, a nie jakiś tam papier.

Reklama

Prawda była bardziej banalna: marzyłam o tym, żeby kiedyś powiedział „chcę z tobą być na zawsze”, ale nigdy tego nie zrobił. Zamiast tego były wspólne wakacje, wspólne wieczory z winem i serialem, urodziny, które organizowałam ja, i święta spędzane z jego matką, bo „jej tak bardzo zależy”. Nie naciskałam. Zawsze mówił, że ślub niczego nie zmienia. Że przecież i tak mieszkamy razem. Że jesteśmy dla siebie ważni. A ja... zgadzałam się, bo bałam się, że jeśli zacznę wymagać więcej, to po prostu odejdzie.

Z siostrą Karoliną zawsze miałam poprawne, choć chłodne relacje. Była młodsza, bardziej przebojowa, bardziej... widoczna. To ona miała ten błysk w oku, tę lekkość bycia. Ja byłam tą odpowiedzialną, „rozsądną”, jak mawiała nasza matka. Ale nie zazdrościłam jej. Przynajmniej tak mi się wydawało. Czasem tylko miałam wrażenie, że wszystko w moim życiu dzieje się jakby w cieniu kogoś innego. I kiedy Filip zaczął rozmawiać z Karoliną o literaturze przy kolacji, pomyślałam, że dobrze, a niech się poznają. W końcu to moja siostra. Przecież nic złego się nie stanie. Prawda?

Grał teatrzyk dla ubogich

Siedzieliśmy z Filipem przy kolacji, jak zwykle był makaron z pesto i białe wino. Z radia sączyła się cicho jakaś francuska piosenka, a ja opowiadałam mu o ślubie Magdy, koleżanki z pracy, która właśnie zaręczyła się po trzech miesiącach znajomości.

– Trzy miesiące. Wyobrażasz to sobie? – parsknęłam. – A on jej już kupił pierścionek. Białe złoto z szafirem.

– Pewnie boi się, że ucieknie – mruknął Filip, wpatrzony w ekran telefonu.

– A może po prostu chce z nią być. Tak... oficjalnie – rzuciłam z przekąsem.

– Oficjalnie? Marta, przecież to wszystko teatrzyk. Ślub, przysięgi, ta cała oprawa... Po co ci to?

Zamilkłam na chwilę. Westchnęłam, odłożyłam widelec.

– A może po prostu nie chcesz tego... ze mną?

W końcu wypowiedziałam to na głos. Nie głośno, ale wystarczająco wyraźnie. Filip spojrzał na mnie zaskoczony.

– Myślałem, że mamy jasność. Że wiesz, że to nie dla mnie.

– Nie dla ciebie czy nie ze mną?

Zapadła cisza. Tylko radio grało dalej, jakby chciało przykryć to, co właśnie padło.

– Marta... – zaczął, ale zaraz się zaciął. – To nie tak...

– To właśnie tak – powiedziałam cicho, z uczuciem narastającego w gardle gorąca. – Po prostu nie widzisz we mnie kogoś, z kim chciałbyś być na zawsze. Chcesz wygodnego układu. I go masz. Wstałam od stołu, nie czekając na jego odpowiedź. W łazience patrzyłam w lustro i słyszałam tylko echo własnego pytania: czy naprawdę wierzyłam, że się kiedyś zmieni?

Moja siostra coś kręciła

– Marta, masz może trochę mleka? – Karolina wparowała do mieszkania z tym swoim typowym rozmachem. Jakbyśmy były najbliższymi przyjaciółkami, a nie siostrami, które od lat komunikują się głównie przez „wszystko u ciebie okej?” raz na dwa tygodnie.

– W lodówce – odparłam sucho, nie odrywając wzroku od książki, którą i tak czytałam tylko na niby. Usłyszałam brzęk łyżeczki o szklankę, a potem szuranie krzesła.

– A ty co taka naburmuszona?

Nie miałam siły się tłumaczyć. Milczałam. Ale Karolina, jak to ona, nie dała się zbyć.

– Powiesz mi w końcu, czy mam się domyślać?

Spojrzałam na nią, wzruszyłam ramionami.

– Pokłóciliśmy się z Filipem.

– O co?

– O ślub – wypaliłam. – A raczej jego brak. Wiesz, osiem lat razem i wciąż „ślub to konwencja”.

Karolina uniosła brwi.

– Serio? Wciąż ten sam tekst?

– Mhm.

Zapadła cisza. A potem... coś się w niej zmieniło. Spięła się. Jakby ktoś dotknął czułego miejsca.

– Wiesz... nie wszystko trzeba mieć podpisane, żeby było prawdziwe – powiedziała nagle, aż za bardzo defensywnie.

Zmarszczyłam brwi.

– Karolina, coś się dzieje?

– Nie, nic. Po prostu... może czasem zbyt dużo oczekujemy. I potem jesteśmy rozczarowani.

Coś mi zgrzytnęło. Coś w jej tonie. W tej wymijającej odpowiedzi. I wtedy zapytałam:

– Ty... stajesz po stronie Filipa, czy o co ci chodzi?

Karolina zesztywniała. Usta zacisnęły jej się w cienką linię. Patrzyła gdzieś obok mnie.

– Nie wszystko trzeba mówić. Niektóre rzeczy... po prostu się są jakie są – szepnęła.

W tamtej chwili wiedziałam. Może nie miałam jeszcze dowodu, ale serce już krzyczało. Coś pękło. I nagle zrobiło się cholernie cicho.

Jakby ktoś rozerwał mi serce

Usłyszałam ich głosy z kuchni. Wracałam z zakupów, ale zatrzymałam się w przedpokoju, zanim jeszcze zdążyli mnie zauważyć. Stałam nieruchomo, słysząc cichy, urwany szept Filipa.

– Myślisz, że jej serce to wytrzyma?

– I tak się już czegoś domyśla – odpowiedziała Karolina.

Zrobiło mi się gorąco. Chciałam wejść, ale nogi jakby mi zdrętwiały. Drzwi do kuchni były przymknięte, ale nie do końca. Przesunęłam się bezszelestnie i spojrzałam. Stali blisko siebie. Zbyt blisko. Ona miała jego dłoń na nadgarstku. Patrzył na nią, jak na coś kruchego i pięknego. Weszłam.

– Wiedziałam.

Karolina gwałtownie cofnęła rękę. Filip odwrócił się do mnie powoli, jakby wiedział, że ten moment musi nadejść.

– Marta... To nie było zaplanowane – zaczął.

– Oszczędź mi tego.

– Nie chciałam, żebyś się dowiedziała w ten sposób – powiedziała Karolina cicho, niemal pokornie.

Zamilkłam. Oparłam się o ścianę. Drżały mi ręce, serce tłukło się jak oszalałe.

– Kiedy? – spytałam tylko. – Od kiedy to trwa?

Filip spuścił wzrok.

– Od paru miesięcy – wyznał.

– I co? Teraz mi powiecie, że się w sobie zakochaliście? Że to „silniejsze od was”? – głos mi się załamał. – Jesteście parszywymi tchórzami.

– Marta... Oświadczyłem się Karolinie – powiedział w końcu. – Wiem, że to okrutne. Ale... nie mogłem już dłużej kłamać.

Wtedy poczułam, że brakuje mi tchu. Jakby ktoś rozerwał mnie od środka. Powietrze przestało mi wchodzić do płuc, a w uszach miałam tylko szum. I tylko jedno pytanie w głowie. Jak można kogoś tak bardzo nie zauważyć, żyjąc z nim przez osiem lat?

Nie kochał mnie już od dawna

Zamknęłam się w łazience. Usiadłam na zimnych kafelkach i wpatrywałam się w ścianę. Łzy nie chciały lecieć od razu. Przyszły później, nagle, niespodziewanie, jak skurcz. Próbowałam oddychać. Bez skutku. Woda z kranu kapała leniwie. Liczyłam krople. Czas się rozciągał. W myślach wróciłam do tamtego wieczoru, kiedy Karolina po raz pierwszy została u nas dłużej. To było wtedy, gdy z Filipem rozmawiali niewiadomo dlaczego o „Ulissesie”. Ja już padałam ze zmęczenia, ale oni gadali bez końca. Filip był... inny. Żywszy. Zafascynowany. Patrzył na nią jak na coś nowego, świeżego. A ja? Ja nalewałam herbatę i zmywałam naczynia. Zbierałam resztki.

Później zaczęła przychodzić częściej. Przynosiła wino, ser, jakieś francuskie pasztety. Filip zaczął pytać, co Karolina sądzi o jego tekstach, o książkach. Mnie przestał pytać. Tłumaczyłam to sobie, że to dlatego, że ona zna się na kulturze, przecież to jej praca. To pewnie tylko taka intelektualna fascynacja, wmawiałam sobie, powtarzałam jak jakąś cholerną mantrę. A teraz? Teraz wiedziałam. Wszystko tam było. Od początku. Tylko ja zamknęłam oczy. Zatkałam uszy. Zamknęłam serce. I siedząc teraz na tych zimnych kafelkach, płacząc jak dziecko, pierwszy raz od lat powiedziałam do siebie w myślach brutalnie szczerze: „Marta, on cię nie kochał od dawna. Ty tylko byłaś. Obok. Wygodna. Przewidywalna”.

Wytarłam twarz w ręcznik. Czułam się upokorzona. Głupia. I cholernie samotna.

Byłam wyzuta z wszelkich uczuć

Pojechałam do niej w niedzielę. Do Karoliny. Sama nie wiem, co mnie tam ciągnęło. Może chęć konfrontacji? Zemsty? Może złudna nadzieja, że usłyszę coś, co uczyni to mniej okrutnym. Otworzyła drzwi jakby się mnie spodziewała. Bez zaskoczenia. Ubrana w sweter Filipa. Ten bordowy, który mu kupiłam dwa lata temu.

– Możemy porozmawiać? – zapytałam chłodno.

Skinęła głową. Weszłam do środka, ale nie usiadłam. Stałam. Zimna i sztywna jak własny cień.

– Nie przyszłam się kłócić – zaczęłam. – Nie będę krzyczeć. Po prostu chcę zrozumieć.

Karolina usiadła powoli. Wyglądała na... zmęczoną?

– Marta, ja tego nie planowałam. Nie chciałam tego. Naprawdę. Ale... nie potrafiłam z tego zrezygnować.

– Zabrałaś mi wszystko. Nawet jeśli nie planowałaś – odpowiedziałam.

– On był inny przy mnie. Bardziej obecny. Czułam się... ważna.

Przytaknęłam, choć w środku gotowałam się ze wściekłości. Oczy jej nie drgnęły. Mówiła spokojnie. Jakby opowiadała o jakimś błędzie stylistycznym w artykule.

– Wiesz, Karolina, ty zawsze byłaś „bardziej”. Bardziej błyskotliwa. Bardziej lubiana. Bardziej zapamiętywana. Ale pierwszy raz... pierwszy raz zabrałaś mi coś, co było moje. Choćby niedoskonałe, choćby kulawe, ale moje.

Ona milczała.

– Już nie jestem zła – powiedziałam cicho. – Jestem wyzuta z wszelkich uczuć.

Odwróciłam się i wyszłam. Nie trzasnęłam drzwiami. Po prostu wyszłam, zostawiając ją w tym pięknym mieszkaniu, pachnącym winem i zdradą.

Ludzie po prostu zawodzą

Zebrałam swoje rzeczy w dwa wieczory. Zostawiłam Filipowi tylko wiadomość na stole: „Nie wracam. Nie dzwoń”. Nie wiem zresztą po co w ogóle? Klucze wrzuciłam do skrzynki pocztowej. Nie chciałam rozmów. Nie chciałam wyjaśnień. Nie było już nic do ratowania. Przez kilka dni siedziałam u znajomej z pracy. Potem zaczęłam szukać czegoś dla siebie. Wynajęłam niewielkie mieszkanie na obrzeżach miasta. Ciche. Puste. W sam raz, żeby płakać bez świadków.

Nie miałam już w sobie tej naiwnej wiary, że wszystko dzieje się po coś. Że z każdej porażki jest lekcja. Czasem ludzie po prostu zawodzą. Zwyczajnie, brutalnie. Nawet ci najbliżsi. Myślałam o tym wszystkim, kiedy siedziałam w pociągu do Jastarni. To tam byliśmy z Filipem na pierwszych wakacjach. Ale teraz jechałam tam sama. Nie żeby wspominać. Tylko żeby to zamknąć.

Zatrzymałam się w małym pensjonacie, dwa kilometry od plaży. Codziennie wychodziłam na długie spacery. Wciągałam powietrze do płuc, jakby w nim była jakaś nadzieja. Jakby przez skórę mogło wejść coś nowego. Usiadłam jednego wieczoru na zimnym piasku. Morze było czarne, ciężkie. Idealne. Powiedziałam wtedy sama do siebie, półgłosem:

– Zasługuję na prawdę. Nawet jeśli boli. I zasługuję na coś lepszego niż resztki cudzych emocji.

A potem już tylko siedziałam. Długo. Aż niebo zgasło zupełnie.

Marta, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama