Reklama

Kaśka spojrzała na mnie w lustrze i powiedziała:

Reklama

– Potrzebuję męża.

Zastygłam z grzebieniem w dłoni. Jestem fryzjerką i właścicielką niewielkiego rodzinnego zakładu. Czeszą się u mnie wszystkie moje przyjaciółki. Kaśka jest wdową, jej mąż zmarł kilka lat wcześniej. Wylew spowodowany nadmiernym piciem alkoholu. Po piekle, jakie jej urządził, dziwiłam się, że jeszcze chce się jej tęsknić za pałętającymi się po mieszkaniu spodniami.

– Masz kredyt do spłacenia, o którym nie wiem? – spytałam.

– Bądź poważna. Nie mam komu gotować. I nie przewracaj oczami, nie każdy jest taki samowystarczalny jak ty. Za cztery miesiące kończę sześćdziesiąt lat.

Zobacz także

Daj mi w prezencie męża.

– Nie słyszałam o sklepie z mężami – wciąż uważałam to za żart.

Ale Kaśka nie żartowała. W jej głosie zabrzmiała pretensja.

– Marzenie dałaś męża. I Paweł dzięki tobie jest szczęśliwy. Mnie też się coś należy.

– O czym ty mówisz? – zdumiałam się. A jednocześnie poczułam, jak ogarnia mnie dziwne uczucie. – Nikogo nie swatam. Z zasady.

– Może nieświadomie, ale swatasz.

– Nie! – zaparłam się.

– Oczywiście, że tak – odezwał się Pietrek, który obok czesał klientkę.

– Sam znam co najmniej trzy pary, które połączyłaś. Na przykład ja i Robert – puścił oczko. – Gdyby nie ty, nie zwróciłbym na niego uwagi. Obaj będziemy ci wdzięczni do śmierci.

Opuściłam rękę z grzebieniem i spojrzałam w oczy przyjaciółki z przerażeniem. Pokiwała głową.

– Na przeznaczenie nie ma rady. Jesteś swatką, chcesz tego czy nie. Więc wyswataj mnie. Nawet mam kandydata, tylko nie wiem, czy jest dla mnie odpowiedni. Rzuciłabyś okiem?

Byłam zdruzgotana.

Kobiety z mojej rodziny nie miały szczęścia w miłości

Początek tej historii tonie w mroku dziejów. Przede wszystkim dlatego, że kronika naszej rodziny spłonęła w 1944 roku razem z domem, w którym od pokoleń rodziły się kobiety z mojego rodu. A wszystkie, jak opowiadała mi babcia Teosia, miały jeden dar – potrafiły rozpoznać, kto do kogo pasuje, a kto nie.

Dawno temu, przed drugą wojną, moje przodkinie robiły z tego daru użytek – były swatkami. Kiedyś był to zawód, z którego dało się wyżyć, a nawet utrzymać rodzinę, jak się miało znajomości w nieco zamożniejszych sferach. Krążą legendy o praprababci Antoninie (po niej dostałam imię), która otrzymała dom z sadem od pana na włościach, za to, że znalazła mu żonę.

Właśnie ten dom sto lat później spłonął. Wtedy babcia Teofila zabrała czwórkę swoich dzieci, ocalały dobytek, i wyruszyła w podróż na zachód. Aż dotarła do Jeleniej Góry i tu się osiedliła. Niestety, po wojnie świat się zmienił i zawód swatki rzadko przynosił profity. Jednak kobiety z mojego rodu wciąż użyczały swojego daru potrzebującym, nazywając to powołaniem. Ja określałam to mianem hobby, co je niezmiennie irytowało. Podczas spotkań opowiadały historie ludzi, którzy dzięki nim odnaleźli swoje drugie połówki.

– Nie jesteśmy swatkami, które mają znaleźć męża albo żonę o odpowiednim statusie, majątku czy innych mało ważnych dla małżeńskiego szczęścia cechach – tłumaczyła babcia Teosia.

– My znajdujemy ludzi, którzy do siebie pasują. Po prostu to czujemy.

I nie przesadzała. Stadła wykreowane przez swatki z mojej rodziny były dobrane i stabilne. Oczywiście, przydarzały im się różne problemy i nieszczęścia, jak to normalnie bywa, ale miłość i szacunek były niezniszczalne.

Jednak każdy kij dwa końce. Od dziecka wiedziałam, że pasuje do nas powiedzenie „szewc bez butów chodzi”, bo kobiety z mojego rodu nie miały szczęścia w miłości. Jakby były ślepe na wady mężczyzn, którzy stawali na ich drodze. Zakochiwały się w facetach skłonnych do nałogów albo lubiących się wyżyć na rodzinie. Lekkoduchy, oszuści, a zdarzył się i bandyta. Ten był mój. Przez trzy lata, zanim nie znaleziono go z poderżniętym gardłem w jakimś magazynie, nie miałam pojęcia, że mój mąż nie jest po prostu kierowcą ciężarówki na trasach międzynarodowych. Mordercy milicja nie znalazła, ale wiadomo było, że zginął w wojnie przemytników.

Byłam wówczas młoda, ale kiedy stałam nad grobem Staszka, przysięgłam sobie, że skończę z tą klątwą swatek. Może wtedy znajdę miłość szczęśliwą, kiedy sama nie będę ludzi dobierać w pary. Wysnułam teorię, że oddajemy własne powodzenie innym parom. Przestałam więc swatać.

Mijały lata, ale klątwa zdawała się trwać. Kolejny mąż zrobił mi dziecko i znalazł sobie inną nieobciążoną potomstwem, a więc bardziej zabawową kobietę. Następny okazał się hazardzistą. Zorientowałam się, kiedy w garażu nie zastałam wystanego w kolejce fiata 126p. Rozwiodłam się i poddałam. Lepiej mi jest samej, uznałam. Przez kolejne lata niby byłam zadowolona z samotności, ale w głębi duszy czekałam, aż „aura swatki” zniknie i wreszcie ja też zaznam małżeńskiego szczęścia.

I co? Okazuje się, że sama o tym nie wiedząc, kojarzyłam pary. Powołanie, żeby to jasny… Jak widać, nie jest mi pisane szczęście w małżeństwie. Więc po co się zapierać, że nie jestem tym, kim jestem?

– No dobra – powiedziałam do Kaśki. – Kogo masz na celowniku?

Na imię miał Adam i był emerytowanym wojskowym. Od dwóch lat przychodził do kawiarni Kasi.

– Siada zawsze w tym samym miejscu, bierze z półki najnowsze gazety albo czyta książkę – relacjonowała Kasia. – Od jakiegoś czasu trochę rozmawiamy. Jest bardzo uprzejmy, wiesz, kindersztuba. Moja córka mówi mi, żebym zaprosiła go na obiad albo do kina. Ale myślę, że on aż tak nowoczesny nie jest. Wiem, jak mu dać do zrozumienia, że jestem chętna. Tylko czy warto?

– Warto, skoro się nad tym zastanawiasz – uznałam.

Dwa dni później pojawiłam się w kawiarni przyjaciółki. Adam już był. Bardzo lubiłam to imię. I polubiłam tego mężczyznę od pierwszego rzutu oka. Usiadłam przy stoliku obok. Omiótł mnie szybkim, obojętnym spojrzeniem. A potem jego wzrok wrócił, tym razem bardziej skupiony. Uśmiechnęłam się i wyjęłam czytnik. Kwadrans później spytał, co czytam, a potem, czy nie odczuwam braku papierowych kartek. No i poszło. W końcu dosiadł się do mojego stolika. Przedstawił się, a dotyk jego dłoni na mojej obudził uśpione motyle.

Nie mogłam się zmusić, by popatrzeć na przyjaciółkę

Przez pierwsze dwa tygodnie oszukiwałam się, że spotykam się z tym mężczyzną po to, by poznać go lepiej i by móc z całą pewnością wiedzieć, czy pasuje do Kasi. Ale tak naprawdę już po pierwszej rozmowie wiedziałam, że nie. Nie ta energia. On był spokojny, rozważny, trochę romantyczny, spragniony czułości i zainteresowania. Co więcej, czuł potrzebę opiekowania się. Kaśka nie wytrzymałaby z nim miesiąca. Jej żywiołowa energia, stanowczość granicząca z tyranią, i preferowany zimny chów zdusiłyby tego mężczyznę albo wywołały w nim żelazny opór i wywiązałaby się wyniszczająca walka. Nie mówiąc już o braku jakichkolwiek wspólnych zainteresowań.

Zwlekałam z dnia na dzień, ale w końcu musiałam z nią porozmawiać. Zwłaszcza że Adam zaprosił mnie na wspólny wyjazd w góry. A ja chciałam się zgodzić. Wpadłam więc do kawiarni tuż przed zamknięciem. Usiadłyśmy przy stoliku. Czułam się źle, jakbym poderwała chłopaka przyjaciółce.

– Obawiam się, że w ogóle do siebie nie pasujecie – powiedziałam. – Głupia sprawa, mam nadzieję, że się nie pogniewasz, ale… – zamilkłam i spojrzałam za okno. Nie mogłam się zmusić, by popatrzeć na przyjaciółkę.

On pasuje do ciebie, prawda? – w głosie Kasi usłyszałam ciepły ton.

Popatrzyłam na nią ze zdziwieniem.

– Franka miała rację, że pułkownik jest dla ciebie idealny. Wspomniałam jej kiedyś o nim, bo szukała mężczyzny dla kogoś tam. Wpadła, zapoznałam ich ze sobą, pogadała, a potem powiedziała, że jego energia idealnie zgrywa się z twoją. I czy nie wezmę udziału w małej mistyfikacji – puściła do mnie oko. – Inaczej mówiąc, twoja siostra swatka cię wyswatała. Ale wiesz, kiedy tak na was patrzyłam, na ciebie i pułkownika, to poczułam, że może rzeczywiście przydałby mi się mąż. Czyli moje zamówienie na męża wciąż jest aktualne. Zapytaj swojego faceta, może ma jakiegoś interesującego samotnego kolegę, który lubi włoskie jedzenie…

Reklama

Coś jeszcze mówiła, ale ja nie słyszałam, oszołomiona rozwiązaniem problemu, jaki wcześniej nie przyszedł mi do głowy. Poprosić swatkę, by znalazła mi męża…

Reklama
Reklama
Reklama