Reklama

Jakiś czas temu, zaraz po ślubie, wyjechałam z mężem do Irlandii. Tomek znalazł tam dobrą pracę. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie mieliśmy nawet czasu na podróż poślubną. Ślub był skromny. Ale ponieważ miodowy miesiąc odłożyliśmy na bliżej nieokreśloną przyszłość, stąd postanowiliśmy zorganizować dwa wesela, jedno dla najbliższej rodziny, a tydzień później dla przyjaciół i znajomych.

Reklama

Tu mały wtręt

Zanim poznałam Tomka, przez niemal dwa lata byłam w związku z Rafałem. Poznaliśmy się w akademii plastycznej na ostatnim roku. On już miał za sobą kilka wystaw, w tym jedną międzynarodową i jego nazwisko zaczynało już coś znaczyć. Ja byłam szarą malarską myszką, która nie miała bliżej sprecyzowanych planów na przyszłość. On z jakiegoś powodu od razu zwrócił na mnie uwagę i zaczął swoje męskie podchody. Imponowało mi, że stara się o mnie przyszła gwiazda. No i zostaliśmy parą. Byłam dumna z mężczyzny, który został moim narzeczonym i snuł śmiałe plany na przyszłość. Zawsze byliśmy w nich młodzi, bogaci i żyliśmy ze sobą długo i szczęśliwie.

Ponieważ Rafał sprzedał wiele obrazów za granicą, pewnego dnia kupił duże mieszkanie i pozwolił mi je wyposażyć według mojego gustu. Nie ukrywam, poszalałam i w pewnej chwili zorientowałam się, że znacznie przekroczyłam limit wyznaczonych mi pieniędzy. Kiedy powiedziałam o tym Rafałowi, najpierw zrobił groźną minę, a potem wzruszył ramionami i roześmiał się.

– Dlaczego mnie tak rozpieszczasz? – spytałam ze źle ukrytą kokieterią. – Kupujesz mi ciuszki, płacisz za wszystko i teraz te meble?

– Mam w tym swój niecny plan – pocałował mnie w czubek nosa. – W końcu pewnego dnia weźmiemy ślub i chciałbym, żeby moja żona dobrze się czuła w naszym domu.

Zobacz także

Pierwszy rok wspólnego życia upłynął niemal jak w bajce. Praca Rafała, miłość, nieoczekiwane wypady samochodem w pogoni za zachodzącym słońcem, radość, że jesteśmy młodzi i tylko dla siebie. Moja mama była zachwycona przyszłym zięciem, który już na starcie mógł zapewnić córce prawie wszystko. Pewnego dnia Rafał postanowił sam przyrządzić nam śniadanie. A że bywał często roztargniony, nieszczęśliwie rozciął sobie nożem dłoń niemal na całej długości. Zawiozłam go zaraz do szpitala, a potem troskliwie pielęgnowałam do czasu zdjęcia szwów. Przyszła teściowa nie mogła się mnie nachwalić, że otoczyłam jej syna taką troskliwą opieką.

– Nigdy nie sądziłam, że los kiedyś spełni to moje życzenie, a jednak. Znalazła się dziewczyna, której bez wahania oddam mojego syna na zawsze. Już wiesz, że wymaga troskliwej opieki, ale w końcu to artysta.

Faktycznie, Rafał wymagał uwagi. I to coraz większej. Z jednej strony stawał się coraz bardziej znanym i uznanym malarzem, ale z drugiej coraz częściej dopadała go niemoc twórcza.

Byłam wniebowzięta

– Mam głowę pełną pomysłów – skarżył mi się, łamiąc ze złością w ręku pędzel – ale nie potrafię ich przelać na płótno. Wyraźnie czuję, że coś w mojej głowie mi w tym przeszkadza, źle miesza farby, źle prowadzi pędzel.

W takich momentach zachowywał się niemal jak porzucone przez rodziców i przerażone dziecko. Uspokajałam go wówczas i tłumaczyłam, że wszystko się odmieni, cierpliwie siedziałam przy nim i pocieszałam, aż się uspokajał. Potem następował przełom i Rafał malował niczym w transie i znowu marszandzi z zachwytem cmokali nad obrazami i niecierpliwie czekali na kolejne. Ale napady owej niemocy zaczęły powtarzać się coraz częściej. Półtora roku później odkryłam wystraszona, że chwile czarnej rozpaczy następowały wówczas, gdy Rafał, wystraszony rozwijającym się nałogiem, próbował odstawić alkohol. Przez cały ten czas nie miałam zielonego pojęcia, że on pije.

Pewnego dnia przeprowadziłam z nim rozmowę. Dałam mu wybór – albo razem przejdziemy okres odstawienia, a potem jego terapię odwykową, albo już teraz się rozstajemy. Rafał próbował wytargować rok, tłumaczył, że ma mnóstwo nowych zamówień, które pozwolą odłożyć nam pieniądze na ten trudny czas… Nie chciałam słuchać. Mój ojciec również zawsze obiecywał mamie, że przestanie pić, za tydzień, za miesiąc, pojutrze, za dwa dni. Pewnego dnia znaleziono go martwego w bramie, w której chciał wypić kupioną w pobliskim sklepie ćwiartkę. Jednak wcześniej zabił go atak serca. Nie chciałam przeżywać tego samego, co mama.

Rafał nie zgodził się na natychmiastowe podjęcie leczenia. Nie wierzył, że odejdę. Trudno, nie miałam wyjścia – następnego dnia się wyprowadziłam. Przyjechał prosić, żebym wróciła. Zgodziłam się pod warunkiem, że pokaże mi pismo z ośrodka terapeutycznego, że podjął stosowną kurację. Od tego dnia już do mnie się nie odezwał. Trzy lata później wzięłam ślub z Tomkiem. Jednym z gości był mój dawny bliski znajomy z akademii. Kiedy przyszedł, wręczył mi piękny obraz, który przedstawiał wiejską drogę prowadzącą z oblanego słońcem zagajnika i ciągnącą się wśród łąk pokrytych kolorowym kwieciem.

– To od Rafała dla ciebie z życzeniem szczęśliwej drogi życia. Prosi, byś go przyjęła.

Uznałam to za ładny gest i chętnie przyjęłam obraz.

– Co z nim? – spytałam o moją dawną miłość.

– Praktycznie już prawie nie maluje tylko pije. Zajął się magią i okultyzmem, kompletny odjazd. A jednak zdobył się na wysiłek, żeby namalować go dla ciebie. Jest genialny – zerknął na malowidło – sama przyznasz. Wydaje się być w nim coś niedopowiedzianego, a zarazem to taki sielsko–anielski widoczek.

To jego wina?

Tomkowi też obraz się spodobał i zabraliśmy go ze sobą do Irlandii.

– On ma w sobie coś niezwykłego – pewnego dnia stwierdził mąż, gdy leżeliśmy już w łóżku i patrzyliśmy na wiszący naprzeciw nas obraz. – Panuje na nim idealny spokój…

– Jak przed burzą – nieoczekiwanie wpadłam mu w słowo.

– Coś w tym jest, co powiedziałaś.

Dwa miesiące później zaczęły się kłopoty z moim zdrowiem. Pojechałam do rodziców, do Polski, i chodziłam od lekarza do lekarza. Ci jednak nie mogli wykryć w moim organizmie żadnej choroby. W trakcie pobytu w Polsce powoli odzyskałam siły, więc wróciłam do Tomka. Niestety, dwa-trzy tygodnie później znów dopadły mnie migreny i z dnia na dzień czułam się coraz bardziej osłabiona.

– Jakby uchodziło ze mnie życie – pewnego dnia powiedziałam irlandzkim znajomym, zaniepokojonym moim wyglądem.

Kilka dni później zadzwoniła do mnie Catherine.

– Chciałabym odwiedzić cię z pewną osobą.

– Znam ją?

– To moja koleżanka. Jest bioenergoterapeutką. Pomogła już wielu osobom, więc może i na twoje problemy znajdzie radę. Powinnaś spróbować.

Panna Atkinson była dość korpulentną pogodną panią w średnim wieku. Elegancko ubrana, bardziej przypominała bizneswoman, która właśnie na chwilę wyszła z firmy na lunch, niż kogoś, kto zajmuje się fiu bździu, jak mawiał mój mąż. Byłam przekonana, że już w trakcie pierwszego spotkania Irlandka zacznie robić swoje czary-mary. Ale wypiłyśmy tylko kawę, ona przyglądała mi się przyjaznym wzrokiem i od czasu do czasu zadawała jakieś pytania. Na koniec spytała, czy mogłabym oprowadzić ją po domu. Zabrzmiało to tak, jakby była ciekawa, jak się urządziliśmy w naszym mieszkaniu.

Godzinę później panna Atkinson zaczęła zbierać się do wyjścia. Wkładając płaszcz, spytała, czy spotkam się z nią następnego dnia. Zgodziłam się bardziej z ciekawości niż z przekonana, że cokolwiek pozytywnego wyniknie z tego dla mnie. Ale myliłam się.

Następnego dnia była niedziela 26 kwietnia i pomyślałam, że bioenergoterapeutka raczej nie przyjdzie, na pewno pomyliły jej się dni tygodnia. A jednak zadzwoniła po dziesiątej, czy może wpaść koło południa. Spojrzałam na Tomka pytająco, a ten szepnął, że w tym czasie pójdzie na zakupy, więc będę miała wolną chatę. Powiedziałam zatem, że czekam o umówionej porze. Panna Atkinson zadzwoniła do moich drzwi dokładnie w chwili, gdy na pobliskiej wieży kościoła zegar kończył wybijanie dwunastego uderzenia. Zaproponowałam kawę, chwilkę pogawędziłyśmy, a potem ona spytała, czy mogłaby ponownie obejrzeć ten piękny obraz, który wisi u mnie w sypialni.

– Spodobał się pani?

– Kiedy wczoraj obchodziłam pani mieszkanie, nie interesowało mnie jak jest urządzone, ale w jaki sposób rozkładają się w nim energie. W sypialni poczułam wielki chłód, jakbym stanęła w drzwiach otwartej lodówki. Miałam wrażenie, że ciągnie właśnie od tego obrazu.

Cos jest w tym obrazie...

Poszłyśmy na górę. Kobieta wzięła krzesło i usiadła na wprost płótna. Następnie wyciągnęła przed siebie dłoń, jakby chciała ją o coś oprzeć. Trwała tak dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami. Przyglądałam się jej w milczeniu. Początkowo na jej twarzy malował się wyraz spokojnego skupienia. Jednak w pewnym momencie dostrzegłam na niej lęk, a na końcu zobaczyłam przerażenie. Panna Atkinson nieoczekiwanie poderwała się z krzesła i zatoczyła do tyłu, jakby odepchnięta jakąś siłą. Otworzyła oczy, spojrzała na mnie i poprosiła, żebyśmy zeszły na dół.

– Ten, kto namalował ten obraz był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem – powiedziała w zamyśleniu. – Nieszczęśliwym i złym. Coś wypaczyło jego umysł, który ogarnął mrok zemsty.

Niemal zobaczyłam twarz Rafała, jak z nienawiścią się we mnie wpatruje. Tak właśnie na mnie patrzył, gdy odmówiłam powrotu do niego bez dowodu, że zaczął leczenie.

– Weszłam w pani obraz – panna Atkinson powiedziała cicho.

– Co ma pani na myśli?

– Znalazłam się na skraju zagajnika, który namalował artysta. Był ciepły letni dzień. Słońce przetykało zielone liście złotymi promieniami, a jednak wokół panowała martwa cisza.

– Jak przed burzą – dopowiedziałam automatycznie.

– Właśnie. Ptaki milczały, wiatr nie poruszał bodaj jednym liściem. Ruszyłam powoli przed siebie ścieżką. Minęłam zakręt i zaczęłam iść w stronę lekkiego wzniesienia. Zza pagórka dochodził szloch. Im byłam bliżej wzniesienia, tym stawał się on coraz bardziej wyraźny. To był kobiecy głos. W pewnej chwili w niezrozumiałych słowach, które tamta mówiła, usłyszałam ton błagania. Ogarnęło mnie przerażenie, ale nie mogłam się już cofnąć, a raczej nie chciałam. Musiałam zobaczyć, co się tam dzieje. Gdy znalazłam się na szczycie wzgórza, zobaczyłam że tą kobietą jest pani. A przed panią stoi jakiś mężczyzna. Trzymał panią mocno za ramiona i coś do pani mówił. Pani chciała się mu wyrwać. Ale on trzymał mocno. W pewnym momencie zobaczyłam, że jego prawa dłoń jest naznaczona szramą, jakby kiedyś była przecięta na całej długości.

– Rafał!

– On coś do pani krzyknął. Potem w jego dłoni zobaczyłam nóż. Dźgnął nim panią kilka razy. Widziałam, jak upada pani na ścieżkę, potem przewraca się na bok. Z rany na piersi zaczęła wypływać krew. Mężczyzna stał nad panią i nie próbował ratować. Tylko patrzył, a z jego twarzy nie schodził wyraz nienawiści. Myślę, że ten obraz został namalowany celowo. Artysta zaklął w nim scenę, która jest zakryta przed oczami patrzących. Za każdym razem, gdy pani patrzy na obraz, on panią zabija i wycieka z pani krew, a z nią powoli życie.
Serce biło mi jak szalone, w głowie się kręciło. Cała drżałam.

– Co powinnam zrobić?

Zrobiłam to, co mi kazała

Panna Atkinson powiedziała stanowczo, z ogromną pewnością siebie:

– Zdjąć obraz ze ściany, iść do ogródka i dokładnie spalić. Potem trzeba zebrać wszystko co zostanie, iść nad pobliski strumień i wrzucić popiół do wody. Przez następne trzy dni proszę zapalać przed snem przy swoim łóżku świecę. Niech w nocy spali się do końca, chroniąc panią żywym ogniem. Potem wszystko zło minie.

Zrobiłam dokładnie, jak panna Atkinson mi poradziła. Tomek był zaskoczony, że zniszczyłam tak piękny obraz, wierząc kobiecie, którą widziałam na oczy zaledwie drugi raz w życiu. A jednak dwa tygodnie później poczułam się lepiej. Bóle głowy minęły, a ja odniosłam wrażenie, że mój wewnętrzny akumulator wreszcie został podłączony do ładowania.

Reklama

Miesiąc później dostałam telefon z Polski od przyjaciela ze studiów. Tego, który przekazał mi obraz od Rafała. Powiedział, że mój dawny narzeczony zapił się. Nie udało się uratować w szpitalu. Stało się to 26 kwietnia w niedzielę, o trzeciej po południu. Zapamiętałam tę godzinę. Zegar na wieży kościelnej wybijał trzecią, kiedy rzuciłam palącą się zapałkę na oblany benzyną obraz Rafała.

Reklama
Reklama
Reklama